Wpierw w kokonie, przymocowanym do gałęzi, rozwija się larwa. Jest jej wygodnie
i dobrze, ponieważ wszystko, co jest jej potrzebne do życia, ma w swoim
domku.
Jednak po jakimś czasie wydostaje się na zewnątrz i przepoczwarza w gąsienicę.
Na wielu nogach odkrywa radość samodzielnego ruchu. Nie zna ani góry, ani dołu,
ponieważ jej światem jest początek i koniec gałęzi.
Po kolejnej transformacji zamienia się w pięknego motyla, który lekko unosi
się ponad swój dotychczasowy świat i przysiada na kwiatach. Zachwycony swobodą
lotu, zadziwia wszystkich swoim pięknem.
Gdy miałeś kilka lat wyruszyłeś w życiową podróż, aby poznawać świat. Wpierw zachwyciłeś się wiedzą w szkole, więc rodziców uznałeś za staromodnych. Potem przyszedł czas na kolegów, więc nauczycielom postanowiłeś powiedzieć, że są niekompetentni. Po okresie fascynacji kolegami, zakochałeś się w rozumie. Wtedy zacząłeś naśmiewać się z kolegów.
Gdy mentalnie uciekłeś z rodzinnego
domu, a potem ze środowiska, w którym dorastałeś, poczułeś się, jakbyś opuścił
kokon nadopiekuńczej i zniewalającej miłości rodziców, nauczycieli, księży,
autorytetów. Odkryłeś radość samodzielnego życia. Odtąd nikomu nie pozwalałeś
decydować o Twoim życiu i trzymać na uwięzi. Poczułeś się królem życia.
Dożyłeś wieku średniego i być może
zaczynasz dostrzegać, że co do tej pory było powodem radości, staje się źródłem
frustracji? Z jednej strony do perfekcji masz dopracowaną zdolność racjonalnego
poznawania i zdobywania świata, z drugiej widzisz, jak wiele możesz stracić,
więc wszystkimi odnóżami trzymasz się gałęzi i drżysz z przerażenia, że spadniesz
i stracisz życie.
Gałąź, która przez wiele lat wydawała
się przestrzenią bezgranicznej wolności, stała się więzieniem. Chciałbyś z
niego uciec, ale boisz się śmierci.
Czy dostrzegasz, że jedyną bramą,
przez którą możesz uciec, jest śmierć?
Nie bój się jej. Wypuść z rąk wszystko, co jest Twoją gałęzią! Puść się i rzuć w dół. Przed Tobą ostatnia transformacja z gąsienicy, która nie zachwyca, w pięknego motyla. Zanim spadniesz na ziemię, odkryjesz cud latania.
Uwierz, że skrzydła rosną podczas spadania.
Królestwo Niebios podobne jest do gąsienicy, która straciła wszystko, co do tej pory było jej światem, aby odkryć w sobie lekkość motyla, niczym nie ograniczonego, zachwyconego lataniem i zadziwiającego świat swoim pięknem.
A gdybyś miał problem z puszczeniem
się, nie zdziw się, że Ktoś, komu bardzo na Tobie zależy i chce, abyś stał się
motylem, zrzuci Cię z gałęzi wbrew Twojej woli. W Królestwie Niebios jest czas
i na takie doświadczenie. Zawsze rozchodzi się o to samo: w Królestwie Niebios masz
być się pięknym motylem.
Namawia się nas zatem do tak zwanego zdrowego egoizmu.
Czy istnieje coś takiego, jak zdrowy egoizm? Nie istnieje, ponieważ określenie zdrowy egoizm jest oksymoronem. Egoizm,
czyli uleganie EGO, jest przyczyną wszystkich chorób i kończy się źle. Zdrowa
jest miłość, a egoizm jest ideologią. Co prawda ujawnia się w nim siła energii
przetrwania, czyli miłości erotycznej (cielesnej i zwierzęcej), niemniej jak
każda idea jest produktem rozumu.
Miłość w czystej postaci jest energią łona (miłość
przedmiotowa), transformowaną wpierw w energię serca (miłość podmiotowa), a na
końcu w energię pełni i jedności ze wszystkim (miłość duchowa), która nie
pojawia się znikąd. Materialnie jest tą samą energią, co eros, ale formalnie osiąga poziom boskości. Czyli mówiąc wprost bez
erosa nie ma agape. Duchowy rozwój człowieka nie polega na wypieraniu erosa, czyli najczęściej na walce z
własną seksualnością, ale na afirmującym przeżyciu tej energii, doświadczeniu
jej i nasyceniu się nią. Dopiero wówczas można ją przekroczyć i odmienić,
jednak nie jakby skacząc z brzegu na brzeg, żeby nie mieć z nią kontaktu.
Przyznając sobie prawo do uczestniczenia w jej nurcie i ciesząc się tym
doświadczeniem, dopływa się do serca, w którym energia wody staje się energią
ognia.
Mistrz z Galilei, inaczej niż wielu nauczycieli,
powołujących się na Niego, zdawał sobie z tego sprawę, więc nie zachęcał do
kochania wszystkich i wszystkiego, tylko nie siebie. Wprost powiedział, że
bliźniego tak powinno się kochać, jak samego siebie. Nie tzw. zdrowy egoizm,
ale świadome wykorzystywanie najważniejszej energii życia, którą jest miłość,
umożliwia duchowy rozwój i codzienną satysfakcję. Właściwie zarządzanie
emocjonalną energią miłości jest dbaniem o ruch pomiędzy jej różnymi formami i
przejawami. Kto jedną absolutyzuje, demonizując bądź ubóstwiając, zastyga w
rozwoju i umiera.
Wyobraź sobie, że rodząc się na ziemi, masz do
wykorzystania pełen potencjał energii życia, czyli 100 % miłości. Ze względu na
radę Mistrza z Galilei, którą interpretatorzy Jego życia powszechnie ignorują,
miłość samego siebie jest miarą miłości do innych. Jeśli więc samego siebie
obdarzasz 20 % miłości, innym nie potrafisz darować reszty, a jedynie taką samą
część. W efekcie wykorzystane jest 40 % potencjału miłości, reszta zaś przepada
i marnieje, a wraz nią Ty, nie mając energii
do życia. Żeby jej nie zmarnować, naucz się obdarzać miłością w 50 %, czyli
pozwól sobie na miłość erotyczną. Rozwój możliwy jest wówczas, gdy eros nie jest wypierany, ponieważ miłość
agapiczna ma się z czego tworzyć.
Mówiąc inaczej, miłość erotyczna jest nauczycielką.
Czego bowiem nie nauczysz się darowywać samemu sobie, tego nie potrafisz dawać innym,
ponieważ tego nie znasz; nie wiesz, jak smakuje, wygląda, w czym się przejawia
i do czego zmierza.
Świadome doświadczanie miłości polega na uważnym
przyglądaniu się jej aktualnej formie, aby nie zastygła. Miłość musi być w
ciągłym ruchu, zaś mądre unikanie jej brzegowych potencjałów polega na
obserwowaniu siebie, aby nie dopuścić do zabsolutyzowania, którejkolwiek z jej
form. Zastygnięcie w erosie, storge,
filii, a nawet agape póki trwa
życie, oznacza rychłą śmierć duchową, w konsekwencji też cielesną, zresztą nie
tylko jednostki, bo też wspólnoty. Dopiero śmierć w wymiarze ostatecznym może
być manifestacją czystej energii agape.
Póki umieramy, ale jeszcze nie umarliśmy, miłość jest ruchem z dołu ku górze i z wnętrza na zewnątrz. To, co teraz jest cielesne, przemienia się w duchowe, czyli to, co jest lękiem o życie, przemienia się w dar z życia. Zaś to, do czego dajemy sobie prawo z miłości do siebie, ostatecznie staje się darem miłości z siebie dla innych.
Dlatego, jeśli nie potrafimy kochać siebie, nie łudźmy się, że kochamy innych. W relacjach z innymi zawsze odwzorowujemy to, co czynimy sobie. Krzywdy i cierpienia, których doświadczają kolejne pokolenia, nie biorą się znikąd. Są konsekwencją wychowywania ludzi według statycznego wzorca miłości. Najlepiej widać to na przykładzie międzyludzkich relacji, tradycyjnie zwanych małżeństwami.
Skoro pragniemy i dążymy do relacji, w których spoiwem
jest miłość, dlaczego małżeństwo dodatkowo opatrzyliśmy etykietą związku? Czyżby miłość sama w sobie nie
była wiązaniem, i to najlepszym z możliwych? Skoro ludzie łączą się ze sobą z
miłości, po co mają tworzyć dodatkowy związek o charakterze religijnym i
społecznym? Podejrzenie, że się nie kochają, należy wykluczyć. Drugie, że
niektórzy łączą się z powodów finansowych, może uwzględniając skutki prawne
albo dla zwykłego poczucia bezpieczeństwa, zapewne w części jest prawdziwe, ale
czy naprawdę dotyczy wszystkich?
Fundamentalną przyczyną małżeńskich problemów, zanim
pojawiają się wtórne, jest brak zrozumienia, czym miłość jest w istocie. Co w
mniemaniu i doświadczeniu większości uchodzi za miłość, jest jej pierwszą i
pierwotną formą, czyli erosem, to
znaczy miłością, która dąży do zaspokojenia podstawowych potrzeb i ma związek z
lękiem o przetrwanie oraz pragnieniem przekazania życia kolejnemu pokoleniu. To
jest miłość egoistyczna i pożądliwa, bardzo przedmiotowa. Liczy się w niej
tylko wygoda i poczucie bezpieczeństwa. Kochający w ten sposób są przekonani, że
mają prawo do własności drugiego człowieka. Nie wyobrażają sobie małżeńskiej bądź
partnerskiej miłości bez związku. Ponieważ nie znają storge, filii ani agape,
więc zabsolutyzowali erosa. Strzelają
z łuku, aby upolować czyjeś życie i uczynić je swoją własnością.
Ożywcza energia miłości jest większa i bogatsza.
Pozostając w nieustannym ruchu, ożywia, i zgodnie ze swoją naturą zbawia i
oświeca, czyli uwalnia. Małżeńskie i partnerskie cierpienia oraz krzywdy,
począwszy od krzyku i emocjonalnych nadużyć, a skończywszy na biciu i
finansowym wykorzystywaniu, są więc skutkiem miłości warunkowej, oczekującej,
pilnującej i zniewalającej, której formułę mniej więcej można przedstawić
następująco: Ponieważ Cię kocham, bądź ze
mną i bądź dla mnie.
Tymczasem miłość ostatecznie chce wyrazić się inaczej:
Ponieważ Cię kocham, jestem z Tobą i jestem
dla Ciebie. W tej formule lęk ustępuje miejsca zaufaniu, a niewolnik staje
się wolnym. Nie ma potrzeby, więc nie ma pożądania. Ten rodzaj miłości jest
oddaniem siebie drugiemu człowiekowi, zatem nie oczekuje prawa własności. Taka
miłość zastępuje związek, ponieważ jest bezwarunkowym darowaniem siebie. Problem
prawdopodobnie byłoby trzeba postawić na
ostrzu noża i uzmysłowić sobie, że w najgłębszej istocie miłość już jest
związkiem, dlatego kochający się ludzie nie muszą wiązać się formalnie. Związek
formalny potrzebny jest wtedy, gdy miłość zastyga w pożądliwej potrzebie, tracąc
zdolność radosnego obdarowywania.
Widać gołym
okiem, że przyczyną ludzkich cierpień nie jest deficyt miłości. Skoro
wszystko, co istnieje, jest z miłości, a nadto miłość jest podstawowym ruchem
życia, prawdziwą przyczyną łez i bólu jest nieumiejętne zarządzanie jej energią,
a na dobrą sprawę powstrzymywanie jej ożywczego i uwalniającego działania przez
zabsolutyzowanie erosa, czyli miłości
pożądliwej i warunkowej.
Źródłem miłości nie może być świat ani drugi człowiek.
Ludzie, przerażeni wewnętrzną pustką, mniemają, że potrzebują miłości innych,
aby ich wypełniła, zaspokoiła i na koniec stworzyła pełnię. Tragiczna iluzja, z
powodu której tworzą związki pełne cierpienia. Źródła trzeba poszukać w sobie.
Obdarzając się miłością, ciesząc się sobą i życiem, traktując się czule i
delikatnie, wybaczając sobie i akceptując siebie, wypełniamy wewnętrzną pustkę.
Gdy jesteśmy pełni, miłość zaczyna przelewać się, niczym wino przez brzegi pełnego
pucharu. Formalny związek przestaje być potrzebny, bo miłość usunęła lęk i dwoje
połączyła w jedno.
Energia miłości to rozwój życia od form materialnych,
najbardziej pierwotnych, niemal przetrwalnikowych, dbających o przeżycie, do
form duchowych, świadomie przeżywających śmierć, aby życie mogło się rozwijać i
kiedyś osiągnąć swój cel. Miłość jest emocją, transformującą lęk przed śmiercią
w zaufanie życiu. To ruch od pożądania po tęsknotę; od potrzeby zaspokojenia po
radość obdarowywania; od uzależnienia od innych po bycie wolnym; od bycia
pustym po bycie pełnym; od bycia jednostką po bycie wszystkim; od bycia osobowością
po bycie świadomością.
Przestajemy obijać się o brzegowe potencjały miłości, odkąd
potrafimy świadomie wyznawać: Ja i Źródło
Miłości jesteśmy jednym.
Miłość na pewno jest czymś więcej, niż samą tylko
emocją. Jest też uczuciem, postawą, rodzajem relacji. W szczególnych
przypadkach nadaje życiu sens aż po ostateczne rozwiązania, gdy ze względu na
nią decydujemy się na śmierć, jak Jezus z Galilei.
Miłość jest energią transformującą, decydującą o jakości życia. Zapewne trudno to sobie uzmysłowić i wyobrazić, ale miłość tworzy człowieka, jako kogoś większego od tego, kim jest w obecnej chwili. Dzięki niej człowiek każdego dnia rodzi samego siebie. Miłość ciągnie go w górę, ponad zmysłowy świat i poziom życia, polegający na zaspokajaniu podstawowych potrzeb. Pierwsze narodziny mają miejsce w matczynym łonie, drugich doświadczamy we własnym sercu. Wpierw człowiek wychodzi z wody, dzieląc doświadczenie życia z całą przyrodą. Ostatecznie, piękniejszy i szlachetniejszy niż dotąd, musi wyjść z ognia, przemieniony w istotę boską. Pierwsze narodziny zawdzięczamy fizycznej, zwierzęcej miłości rodziców, drugie duchowej, człowieczej miłości serca.
Miłość jest mniej uczuciem i emocją, a więcej energią
rozwoju. Jest ciągłym ruchem, tańcem życia. Na jej najniższym poziomie jesteśmy
tylko przedmiotem ludzkich dziejów. Po wyjściu z wody i osiągnięciu poziomu
ognia dla samych siebie stajemy się podmiotem. Po wyjściu z serca tracimy podmiotowość,
której pilnują humaniści, zwłaszcza filozofowie, po części słusznie uznając ją
za cel ludzkiej kultury.
Niemniej kultura, a wraz z nią religia, mają swój
kres. Gdy się kończą, zaczyna się czysta duchowość. Znika EGO, będące twórcą
jednego i drugiego. Pojawia się duchowa czystość i świadomość jedności ze wszystkim.
Człowiek i Źródło stają się jednym. To oznacza, że humanistyczny projekt
podmiotowości człowieka nie jest kresem procesu, którego wewnętrzną energią
jest miłość. Gdy znika podmiotowość, człowiek staje się pełnią i osiąga cel, na
Zachodzie nazywany zbawieniem, a na Wschodzie oświeceniem.
Nasze pojmowanie miłości ukształtowało się pod wpływem
kultury greckiej i semickiej. Oba źródła nie są sobie absolutnie przeciwne,
niemniej w popularnej interpretacji grecki model bywa zniekształcany, więc
miewa negatywny wpływ na nasze zachowania i relacje. Powszechnie uważa się, że
miłość cielesna (zwierzęca), wyrażana pojęciem eros, jest przeciwieństwem miłości duchowej, znanej jako agape. Grecy nie rozumieli tego w ten
sposób. Zwłaszcza, że posługiwali się jeszcze pojęciem storge, sugerującym czułość i przywiązanie, w czym element cielesny
również odgrywa rolę (np podczas przytulania się dziecka do mamy), ale bez
odcienia erotycznego, oraz wyrażeniem filia,
które oznacza przyjaźń, zażyłość, przyjacielskość, a nawet serdeczność.
Tych pojęć nie można od siebie oddzielać i
przeciwstawiać. Wyrażają po prostu różne aspekty tej samej energii życia, które
nie tylko trwa, ale przede wszystkim rozwija się. Prawdopodobnie uczestniczymy
w niej najbardziej świadomie ze wszystkich istot, zamieszkujących ziemię.
Chcemy żyć i przekazywać życie, ale chcemy też osiągać wyższy, duchowy poziom
życia.
Eros nie jest gorszą miłością od agape tylko dlatego, że jest zwierzęcym instynktem przetrwania
gatunku. Bez miłości pożądliwej, najbardziej cielesnej i zmysłowej, nie byłoby
kolejnych pokoleń, ale też bez storge
czy agape przeżycie pojedynczych
osobników, jak i większych grup plemiennych, byłoby niemożliwe. W miłości,
będącej kołem zamachowym życia, każdy element jest potrzebny, żeby możliwy był
ciągły ruch energii. Tak długo nie ma gorszego i lepszego rodzaju miłości, jak
długo się uzupełniają i na siebie napierają. Dopiero, gdy ich wzajemna
transformacja zanika, a któraś z form miłości zostaje zabsolutyzowana, zaczyna
się nieszczęście i degrengolada życia.
Aczkolwiek napięcie i różnicę pomiędzy biegunami
energii miłości można rozumieć w taki sposób, że eros jest zaspokojeniem pragnienia, zaś agape jest darowaniem wszystkiego. Eros wzmacnia życie z obawy przed śmiercią, a tymczasem agape wzmacnia życie, uwalniając się od
lęku przed śmiercią.
Najmocniejszy ślad, jaki kultura semicka odcisnęła na
naszej cywilizacji, jest Biblia z jej obrazowaniem Boga i ludzkimi archetypami.
Dawniej idealny model semicki często porównywano ze złym modelem greckim,
uznając historię życia i śmierci Jezusa z Galilei za niedoścignioną formę agape. Współcześnie coraz wyraźniej
dostrzegamy, że pozostałe formy miłości, jak je rozumieli Grecy, były Mu
również znane i na co dzień doświadczane, bo inaczej po prostu być nie mogło.
Nie ulega dyskusji, że autorzy Ewangelii cielesną
śmierć Jezusa przedstawili jako wyraz miłości doskonałej. Żeby właściwie ocenić
decyzję Mistrza z Galilei, który dobrowolnie dał się pojmać a potem ukrzyżować,
trzeba koniecznie oddzielić Jego czyny i słowa od późniejszych interpretacji,
które przybrały charakter religijno-kultowy albo wyraźnie etyczny. Niektóre z
nich współcześnie mogą budzić obrzydzenie i wręcz gorszyć, jeśli ma się
rozwiniętą wrażliwość. Sam Jezus wyraźnie sygnalizuje, że umiera, aby życie
mogło się umocnić i tym bardziej rozwijać. Charakterystyczne są dla Niego
słowa: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam,
jeśli ziarnko pszeniczne nie obumrze, pojedynczym ziarnem zostaje; lecz jeśli
obumrze, obfity owoc wydaje” (J 12,24). Słychać wyraźnie, że intencja
Jezusa ma charakter agapiczny. Mając
pełną kontrolę nad wydarzeniami, i samemu decydując o czasie i miejscu śmierci,
Jezus nie powstrzymuje nurtu życia, które musi płynąć, a ulega zatrzymaniu i
zniszczeniu nie z powodu śmierci, ale przez wolę ludzkiego EGO, które pragnie mieć
życie tylko dla siebie.
To jest ten element argumentacji, który współcześnie budzi wyraźny sprzeciw. Niepotrzebnie, chociaż specjalnie dziwić też się nie ma czemu, skoro najczęściej słyszymy uproszczone i nieprawdziwe wezwanie do kochania wszystkich, tylko nie samych siebie. Jakby w miłości w ogóle nie było miejsca na miłość własną. Tego rodzaju retoryka, zwłaszcza kościelna, przy okazji zręcznie odmawia seksualności jakiejkolwiek wartości, poza prokreacyjną.
„Po
czym zgromadził Salomon w Jeruzalemie starszych izraelskich i wszystkich
naczelników plemion, książąt rodów synów izraelskich, ażeby przenieść Skrzynię
Przymierza z Miasta Dawida, to jest z Syjonu. Zgromadzili się zatem u króla wszyscy
mężowie izraelscy na święto, a było to w miesiącu siódmym. A gdy zeszli się
wszyscy starsi izraelscy, Lewici wzięli Skrzynię i zanieśli Skrzynię wraz z
Namiotem Zgromadzenia, i wszystkie święte naczynia, jakie były w namiocie; zanieśli
je kapłani i Lewici. (…) A wszyscy lewiccy chórzyści: Asaf, Heman, Jedutun wraz
ze swymi synami i pobratymcami, odziani w bisior, stali z cymbałami, lutniami i
cytrami po wschodniej stronie ołtarza, a z nimi stu dwudziestu kapłanów dmących
w trąby. I trębacze, i chórzyści mieli jak jeden mąż i jednym głosem
zaintonować pieśń chwały i dziękczynienia Panu – gdy więc wzbił się głos trąb i
cymbałów i innych instrumentów do wtóru pieśni pochwalnej dla Pana, że jest
dobry i że na wieku trwa łaska jego, świątynia, to jest świątynia Pana,
napełniła się obłokiem. Tak iż kapłani nie mogli tam ustać, aby pełnić swoją
służbę, z powodu tego obłoku, gdyż świątynię Bożą napełniła chwała Pana”. 2 Krn 5,2-5.12-14
Przydałoby się więcej muzyki i
śpiewu. Nie z odtwarzaczy i nie podczas koncertów. Wystarczyłoby, żebyśmy nie
rozpoczynali nowego dnia od czytania wiadomości, słuchania programów
informacyjnych i rozmów o codziennych problemach, ale od afirmującej modlitwy
dziękczynnej za minioną noc i nowy dzień, napełniony obecnością Chwały Pana, a
świat napełniłby się wdzięczną radością.
Bywa, że chorych i przygnębionych, którzy bez ustanku poszukują powodów do kolejnych żalów i pretensji z powodu życia, pytam, czy chociaż taką samą ilość czasu przeznaczają na modlitwę i lekturę biblijnych tekstów mocy, to znaczy takich, które umacniają w wierze? Wiara to przecież konkretny projekt do zrealizowania i zadanie, któremu trzeba poświęcić czas i uwagę. Spoglądają na mnie zdziwieni i zmieszani, a przecież nie sugeruję zadania nie do wykonania, pytając o chociaż tą samą ilość czasu. Skoro stać ich na wielogodzinne przeglądanie wiadomości, słuchanie informacji i rozmowy o problemach, dlaczegóż odpowiednie serwisowanie duszy miałoby być niewykonalne?
Skoro wielu uważa, że nie mogą poświęcać tak dużej części dnia na zadania duchowe, wystarczyłoby w takim razie zredukować zajęcia cielesne do poziomu czasu przeznaczanego na pierwsze i proporcje wyrównałyby się? Tak czy nie?
Problem polega na tym, że nie można
oczekiwać zdrowego i pomyślnego życia, nie serwisując w odpowiedni sposób
duszy, czyli nie dbając o świątynię, w której mieszka Chwała Pana.
1. Wyłączyć kapłana, czyli umysł
Kapłani różnych religii wciąż budują
kolejne budynki, tworząc większe, wyższe i wspanialsze świadectwa swojej pychy
i głupoty, aby móc ogłosić, że Chwała Pana zamieszkała w zbudowanych przez nich
wnętrzach. Tymczasem najwspanialszą katedrą i najpiękniejszym miejscem świętym,
jest człowiek. Fundamentalną prawdę, że Bóg nie mieszka w świątyniach, budowanych
przez ludzi, przed dwoma tysiącami lat ogłosił Jezus z Galilei. Nawet specjalnie
dużo o tym nie mówił. Po prostu życiem pokazał, że świątynią Boga o imieniu
JESTEM, będącego Źródłem Miłości i Światłości, jest człowiek.
Nie lubię, gdy kościoły i kaplice są
nazywane świątyniami, ponieważ to odciąga uwagę od właściwej, jedynej i
prawdziwej świątyni. Zamiast zadbać o siebie, religijni ludzie przesadnie dbają
o to, aby budowle były coraz okazalsze i przyćmiewały dokonania rywali. To jest
kłamstwo i manipulacja, która w życie wielu ludzi sprowadza nieszczęście i
smutek.
Gdy Salomon wzniósł świątynię,
wszyscy muzycy i śpiewacy zaintonowali pieśń chwały i dziękczynienia na cześć
dobrego i łaskawego Pana. Wówczas Jego Chwała napełniła cały przybytek. W
konsekwencji kapłani nie mogli w niej przebywać, aby pełnić swoją służbę. Jakież
cudowne świadectwo, dużo wcześniejsze od Jezusa, o roli wdzięcznej gry i śpiewu,
czyli radosnej wdzięczności, z którego uporczywie nie wyciągamy wniosków.
Właściwe serwisowanie duszy, czyli dbanie o świątynię Boga, polega na
zastąpieniu ofiar, śpiewem.
Nie akty przebłagania i modlitewne prośby
o błogosławieństwo są właściwym działaniem wobec Boga o mieniu JESTEM, ale
radosne śpiewanie z wdzięczności za Jego obecność. Gdzie bowiem jest Miłość,
Światłość i Życie, tam jest wszystko. Gdzie jest Źródło, tam jest woda. Gdzie
jest Ojciec, tam jest Dziecko. Gdzie JESTEM objawia swoją Chwałę, tam jest zdrowie,
szczęście i zbawienie.
Właściwe serwisowanie duszy nie polega na składaniu przebłagalnych albo ekspiacyjnych ofiar, aby Bóg zechciał się zmiłować. Skoro jest Źródłem Miłości takie działanie jest nie tylko daremne, ale wręcz zaciemnia i zniekształca Jego obraz w człowieku. Naprawdę wystarczy nie stwarzać oporu, aby ożywczy strumień uzdrawiającej i wszystko błogosławiącej Miłości płynął przez ludzką duszę i życie. Opór stwarzamy zawsze tak samo, a mianowicie brakiem wiary w Bożą obecność i jej skutki, a mówiąc obrazowo oddaniem kluczy do świątyni rozumowi, który nie dostrzega obecności Chwały Pana.
Za każdym razem, gdy muzycy i chórzyści ustępują miejsca kapłanom, na horyzoncie zaczynają majaczyć choroby, cierpienie i nieszczęście. Kapłani działają bowiem według jednego porządku, który odpowiada za sposób myślenia, życia i rozumienia siebie. Brzmi on zawsze tak samo: trzeba ponieść ofiary i przebłagać Boga, aby przybytek napełnił swoją obecnością. A to zawsze oznacza ciężkie życie, pełne wyrzeczeń, w którym nie ma czasu ani sił na taniec, muzykę i śpiew.
Ludzie duchowi mają inną optykę doświadczania Boga. Przypominają
muzyków i śpiewaków. Nie składają ofiar, ponieważ wiedzą, że nie trzeba. Oni po
prostu świętują życie. Grają i śpiewają na cześć Boga, którego chwała ich napełniła.
Dlatego ich życie jest lekkie. Nie muszą zapracowywać, ale korzystają z
darów. Nie musza błagać o dobrą
przyszłość, ponieważ ich TERAZ już jest pomyślne, szczęśliwe i zdrowe.
Napełnieni Chwałą Pana, ogłaszają pomiędzy ludźmi jego dobroć i miłość. Do
służby włączyli serce, aby umysł nie zagłuszał duchowych doświadczeń.
2. Włączyć śpiewaka, czyli serce
Jeśli na chorobę i cierpienie
składają się lata złych nawyków i fatalnych przekonań, także tysiące godzin,
przeznaczonych na słuchanie złych wiadomości i rozmowy o negatywnych aspektach
życia, czy można oczekiwać, że zdrowie i pomyślność nie będą zależeć od proporcjonalnego
zaangażowania w to, co jest źródłem życia i zdrowia?
Niestety większość ludzi tak sądzi i liczy na cudowny łut szczęścia, który zdarzyć się nie może. Dlatego warto podliczyć czas, spędzany na zadaniach i zajęciach, które nie służą Bożej świątyni, i uzmysłowić sobie przekonania, które ją niszczą, żeby zobaczyć, jak wielką krzywdę sami sobie wyrządzamy, nie dbając przynajmniej o proporcjonalne wykorzystanie czasu.
Podstawą właściwego serwisowania
duszy jest przeznaczenie na nią odpowiedniej ilości czasu. A najlepiej po
prostu dać się przekonać biblijnemu świadectwu o włączeniu do służby muzyków i
chórzystów, a wyłączeniu kapłanów. Człowiek duchowy, mądrze i odpowiednio serwisujący
duszę, świadomie ze służby wyłącza umysł, a włącza serce. Wtedy może się
spodziewać obłoku Chwały Pana w swoim życiu.
Umysł bowiem skonstruowany jest w
taki sposób, że wszędzie poszukuje dowodów swoich przekonań, więc skutkiem jego
pracy jest ciężkie życie, w którym wciąż trzeba z czymś walczyć, przed czymś
się zabezpieczać i o coś prosić. Umysł jest nadajnikiem zagrożeń i lęków, więc
dostraja życie do pasma, na którym możliwy jest fizyczny odbiór nadawanych
sygnałów. W efekcie dzieje się to, o czym umysł myśli.
Bądź mądry, jak Salomon i świadomie
włącz do służby swoje serce. Graj i śpiewaj. Zacznij cieszyć się Bożą
obecnością w świątyni, którą sam jesteś, a z dnia na dzień zaczniesz dostrzegać
i doświadczać coraz więcej królewskich skutków wdzięcznej radości. Miłość,
Światłość i Życie jest Źródłem, do którego masz dostęp, nie stwarzając
kapłańskiego oporu. Źródło znajduje się w sercu, więc zmień proporcje swoich
zainteresowań i codziennych zadań, tematów rozmów, a nawet ludzi, z którymi się
spotykasz. Więcej czasu przeznaczaj na służbę serca niż umysłu.
Przestań umysłem stwarzać opór.
Lepiej sercem dostrój się do Źródła, które jest Miłością, Światłością i Życiem,
a odżyjesz jak nawodnione pole. W serwisowaniu duszy to zawsze jest pierwsze i
najważniejsze zadanie do wykonania. Amen.
Długo rośnie ku górze, aż nadchodzi dzień, w którym rozchyla pąk i zachwyca
kolorem słońca. Odtąd co rano, wpatrzony w niebo, zaczyna podróż ze Wschodu na
Zachód. Zadziera kwiat ku niebu i wędrując za słońcem, odbija radosne promienie
lata.
Jednak nadchodzi dzień, w którym dojrzałych ziaren jest tak wiele, że
stają się zbyt ciężkie, aby mógł zadrzeć głowę ku słońcu. Ziarna ciągną kwiat
ku ziemi. Nadlatują ptaki i zaczynają kłótnię o najlepsze ziarenka. Wiele z
nich spada i znika między chwastami.
Po długiej zimie nikt nie pamięta o roześmianym słoneczniku. Zapomniane ziarna przywracają pamięć, a słońce znowu ma po co świecić.
Lubimy czas słonecznego lata. Zadzieramy
wtedy głowy ku słońcu, bo schłodzeni po ziemie, chcemy wygrzać się przed kolejną.
Twarz zaczyna przypominać złote płatki słonecznika.
W życiu jest podobnie. Po dzieciństwie,
a przed starością, szukamy Boga ponad nami. Jak słoneczniki wodzimy za Nim po
niebie codzienności, żeby napełnił nas ciepłem miłości i światłem dobroci. Dojrzewamy,
wyzłacamy się w Jego blasku. Bóg jest naszym słońcem, my jesteśmy Jego słonecznikami.
Niepostrzeżenie nadchodzi późne lato, a po nim szczerozłota jesień, która ziarna, nabrzmiałe słońcem, rozsypuje po całej ziemi, żeby wiosną życie miało się z czego odrodzić. Ziarna, dojrzałe w promieniach Boga, stają się ciężkie życiem. Głowę z trudem wznosimy ku niebu, coraz częściej patrząc w dół. Przestaje nam zależeć na trzymaniu wszystkiego pod kontrolą. Ziarna są coraz luźniejsze pomiędzy płatkami kwiatu i powoli zaczynają się wysuwać. Tracimy je. Spadają w ziemię życia.
W Królestwie Niebios nie wszystkie
ziarna należą do nas. Nie wszystkie doniesiemy do domu. Niektórymi przed postną
zimą nakarmią się radosne ptaki. Inne na szczęście spadną na ziemię. Wyrosną z
nich kolejne słoneczniki.
W Królestwie Niebios najważniejsze
jest odszukanie słońca na niebie. W ciepłej miłości Boga dojrzewamy ziarnami nowego
życia aż do dnia, w którym skłoniwszy głowę pozwalamy im spaść na ziemię. W Królestwie
Niebios nie jest ważna ilość ziaren doniesionych do domu, ale tych, które pozostawimy
na ziemi.
Wejdź w ciszę i zaufaj Słowu, a odzyskasz spokój i pogodę ducha
Ostatnie tygodnie przyniosły
niespodziewaną odmianę życiowej sytuacji. Na dobrą sprawę nie możemy być pewni
niczego, poza tym, że „pewność”, jako coś stabilizującego życie, znikła
bezpowrotnie. Niepewność zajęła miejsce pewności. Tymczasem nasz umysł został
stworzony, abyśmy czuli się pewni siebie, swoich możliwości, umiejętności,
planów. W nowej sytuacji umysł szaleje, nerwowo nasłuchuje i obserwuje,
analizuje dane, wybiera rozwiązania, które pasują do starych doświadczeń.
Można zwariować? Żeby zachować równowagę albo zaufasz
strukturom świata, które powinny zapewniać poczucie bezpieczeństwa, albo sercem
przejmiesz kontrolę nad umysłem. Pierwsze oznacza pewność za cenę niewoli,
drugie wolność za cenę pewności. Wybór należy do Ciebie.
Zapraszam do Sorkwit na 7 DNI CISZY, abyś nauczył/a się, że nie
jesteś ani swoimi myślami, ani emocjami. Zaufaj ciszy i Słowu Boga, a odzyskasz
kontrolę nad niespokojnym umysłem i szalonymi emocjami. Doświadczysz
wewnętrznego spokoju w niepewnym czasie, gdy wszystkie elementy życia podlegają
szybkiej transformacji. Przekonasz się, że nowe myśli i przekonania są
początkiem nowej drogi życia, która zaczyna się, gdy nic nie jest pewne.
Pewność nowej drogi jest wszystkim, czego potrzebujesz.
W programie:
codzienna modlitwa;
medytacja;
rozważanie biblijnych fragmentów, które zmieniają przekonania na temat życia i świata;
spacer w ciszy;
jednorazowy kajakowy spływ Krutynią;
wieczorne koncerty gongów i mis tybetańskich;
możliwość indywidualnych rozmów.
Zapraszam do DOMU POJEDNANIA w Sorkwitach, przy
ul. Plażowej 3. Spotkamy się w cichej wsi, mazurskiej, położnej pomiędzy
dwoma jeziorami. Zakwaterowanie w pokojach 2-osobowych
oraz kilku-osobowych apartamentach.
Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest winogrodnikiem. Każdą latorośl, która we mnie nie wydaje owocu, odcina, a każdą, która wydaje owoc, oczyszcza, aby wydawała obfitszy owoc.Wy jesteście już czyści dla słowa, które wam głosiłem;Trwajcie we mnie, a Ja w was. Jak latorośl sama z siebie nie może wydawać owocu, jeśli nie trwa w krzewie winnym, tak i wy, jeśli we mnie trwać nie będziecie.Ja jestem krzewem winnym, wy jesteście latoroślami. Kto trwa we mnie, a Ja w nim, ten wydaje wiele owocu; bo beze mnie nic uczynić nie możecie.Kto nie trwa we mnie, ten zostaje wyrzucony precz jak zeschnięta latorośl; takie zbierają i wrzucają w ogień, gdzie spłoną.Jeśli we mnie trwać będziecie i słowa moje w was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam.Przez to uwielbiony będzie Ojciec mój, jeśli obfity owoc wydacie i staniecie się uczniami moimi. J 15,1-8
Życiowym mottem wszystkich, którzy są uczniami Mistrza z Galilei, mógłby być fragment tekstu: „Bo beze mnie nic uczynić nie możecie” (J 15,5). Moim jest, ponieważ jestem uczniem Mistrza, którego imię oznacza aktywną obecność Miłości, która jest Źródłem wszystkiego, dlatego mnie stworzyła, oraz Ujściem wszystkiego, więc i mnie zbawiła.
Jezus,
przedstawiający siebie jako winny krzew, jest Mistrzem, uczącym mnie uważnego,
świadomego i czułego życia, abym w Jego Duchu roztropnie szukał Bożej drogi dla
własnej duszy, ale jest też Miłością, w obecności której niczego nie muszę, a
wszystko mam, i wszystko mogę, a niczego nie zawdzięczam sobie. To jest miłość
Źródła i Ujścia. Miłość bezwarunkowa, jaką winorośl obdarza swoje pędy, i
pielęgnacyjna ze strony winogrodnika. Dzięki niej dożywione i zdrowe pędy wydają
najlepsze grona dla rozweselania ludzkiej duszy.
Pielęgnacyjna
miłość oznacza, że mogę świętować własne zbawienie i być źródłem najsłodszej
radości. Mogę się odprężyć, bo wiem, że otrzymam wszystko, o cokolwiek
poproszę.
1. Pielęgnacyjna Miłość zaprasza do świętowania
Słowa: „Bo beze mnie nic uczynić nie możecie” zwyczajowo bywają używane jako ostrzeżenie, aby w życiu niczego nie robić samemu i mocno trwać w społeczności z Jezusem. Tym sposobem są stosowane do wywołania skutku, będącego zaprzeczeniem ich sensu. Jeśli bowiem słyszymy wezwanie do duchowej aktywności i czujemy się zobowiązani do utrzymywania kontaktu ze Źródłem Miłości, żeby wydawać dobre owoce życia, to wówczas świętujemy zbawienie czy wciąż pracujemy, aby mieć? Wydajemy najlepsze owoce radości, odprężając się, czy kontrolujemy się i sprężamy, aby sprostać zadaniu?
Ponieważ w
chrześcijańskim myśleniu nastąpiło to odwrócenie, więc też chrześcijańska
duchowość stała się męcząca, a uczniowie Mistrza z Galilei niewiele wiedzą o
lekkim życiu bez wysiłku, walki i niekończącej się aktywności. Jeśli bowiem nie
są aktywni na polu zawodowym albo społecznym, to aktywują się religijnie. Wciąż
zaangażowani w osiąganie jakiś celów, bezustannie zestresowani (sprężeni),
wymuszający na sobie aktywność, którą mogliby sobie oszczędzić, kompletnie nie
potrafią świętować zbawienia. Czynią wiele, aby ich życie miało sens i było owocne.
Wciąż zmęczeni, smutni, często nawet zrezygnowani, dużo mówią o Bożym działaniu, ale w
rzeczywistości w ogóle w to nie wierzą, że coś mogłoby się stać bez wysiłku,
bez walki i ciągłej aktywności, mocą proszącej wiary: „Jeśli we mnie trwać będziecie i słowa moje w
was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam”.
Tymczasem Mistrz z
Galilei spokojnie, miłosiernie, czule i delikatnie mówi nam: Już jesteście oczyszczeni i wypielęgnowani,
czyli przygotowani do wydawania owoców radości, więc skoro beze mnie niczego
nie czynicie, nie uzależniajcie owocowania od własnej aktywności. Zamiast się
spinać i sprężać, po prostu odprężcie się. Zamiast pracować, aby mieć,
świętujcie, bo już macie. Zamiast zamęczać siebie oraz innych bezsensowną aktywnością,
gdy wasza ambicja i lęk nie dają wam spokojnie żyć, po prostu bądźcie czujni,
aby działać świadomie, gdy naprawdę trzeba. Trwanie we mnie polega na świętowaniu,
a nie na pracy. Kto nie potrafi świętować zbawienia, spala się w ogniu swojej namiętności.
Niestety niewielu
uczniów Mistrza z Galilei pojmuje sens opowiadania o weselu w Kanie
Galilejskiej, gdzie Jezus wodę w kamiennych pojemnikach zamienił w przednie
wino. Skoro było tam obecne źródło Miłości, więc wina nie mogło zabraknąć. Pozostało
radośnie świętować.
2. Pielęgnacyjna Miłość odpręża
Oczyszczeni słowem Jezusa, czyli dobrą wiadomością o zbawieniu, możemy zaufać i odprężyć się. Przyczyny stresu co prawda nie minęły, ale nie musimy się napinać. Zamiast wariować z lęku i ginąć z wyczerpania, przypominając koszatniczkę, biegającą w bębnie, pozwólmy dobrej wiadomości o zbawieniu zmieniać nasze myśli i emocje, a dzięki temu rzeczywistość życia: „Jeśli we mnie trwać będziecie i słowa moje w was trwać będą, proście o cokolwiek byście chcieli, stanie się wam”.
Prawda, że życie
ucznia Mistrza z Galilei, może być lekkie i proste? Chyba, że Mu nie wierzysz?
Zatem zdecyduj. Życie samo w sobie i ludzkie zachowania generują sytuacje,
które naprężają każdą komórkę ciała, przygotowując Cię do walki albo ucieczki.
Wciąż się rozglądasz, gdzie posprzątać, kogo wyręczyć, gdzie interweniować,
komu wlepić mandat albo dać mu ostrzeżenie. Aktywny od rana do wieczora, nawet
we śnie cierpisz na syndrom nerwowych nóg i nie potrafisz świadomie śnić,
spokojnie i zdrowo się wysypiając. Aktywując geny, odpowiedzialne za siłę w
walce i szybkość podczas ucieczki, jednocześnie dezaktywujesz odpowiedzialne za
naprawę organizmu i odporność na inwazję patogenów. Żyjesz w stresie, chorujesz
i powtarzasz mantrę o potrzebie nieustannej
aktywności, walki i tworzenia zabezpieczeń.
Odpowiedz sobie,
czy na pewno trwasz w pędzie winorośli, czyli w źródle pielęgnującej Cię Miłości?
Jakie owoce
wydajesz? Słodkie owoce radości i zaufania, z których Duch stworzy wino
najprzedniejszej marki, orzeźwiający napój Jezusa, czy cierpkie owoce smutku i
lęku, z których co najwyżej można wyprodukować ocet, po spożyciu którego cierpną
usta?
Jeśli Twoje usta
są zniekształcone grymasem cierpkości, przyjmij do wiadomości, że innych również
poisz cierpkim octem. Nie trwasz w pędzie winorośli, więc spalasz się w ogniu
własnych namiętności i próbujesz jakimś cudem uratować życie, obsesyjną
aktywnością. Ale Ty po prostu płoniesz! Aktywność Cię wyniszcza. Jesteś
naprężony jak cięciwa w łuku. Nie potrafisz świętować.
Jeśli trwasz w
pędzie winorośli, korzystając z ożywczego źródła Miłości, po prostu świętujesz
życie, każdą chwilę, spotkanie, wydarzenie, lekturę, film, myśl i modlitwę.
Świętujesz samego siebie, czyniąc odświętnym
świat wokół siebie. Kwitniesz i lekko żyjesz, wydając owoc we właściwym
czasie ani za wcześnie, ani za późno.
Trwając w źródle
pielęgnującej Miłości, zapominasz o aktywności, bo działasz ani za dużo, ani za
mało, zawsze w sam raz. Wydajesz owoc nie dlatego, że poczułeś wewnętrzny
przymus aktywności, ale poruszył Cię naturalny impuls miłosnego oddania się,
podzielenia, pobłogosławienia. Działasz, bo czujesz potrzebę, płynącą przez
Ciebie do innych ze Źródła, czyli z Miłości.
Świat napełniasz
aromatem najlepszego wina, marki Jezusa z Galilei, Mistrza Miłości.
Jak każda życiowa energia, którą rozpoznajemy jako
emocję, również lęk jest ambiwalentny i posiada dwa bieguny. Człowiek mądry,
świadomie zarządzający życiowymi zmianami, potrafi wykorzystać energię nurtu,
nie obijając się o brzegi, o czym przypominam, omawiając kolejne emocje. Biegun
negatywny, paraliżujący, posiada – a jakże – odpowiednik pozytywny.
Pozytywnym biegunem energii lęku jest mniej więcej to, czym inspiruje słowo lęk. Pamiętając o wokalizującej roli samogłosek, bez których nasza mowa przypominałaby pracę piły tartacznej, dostrzegamy, że lęk w istocie jest tym samym, co lek. Genetycznie to ten sam rdzeń, który różnicujemy podczas wymowy.
Lęk pełni więc rolę leku! Oczywiście jest nim, dopóki nie wypuścimy go z ręki. Oglądając go i pytając się, po co się zjawił, o czym chce nas poinformować, jakbyśmy czytali ulotkę z informacją o działaniu leku. Wtedy lęk nam służy i leczy ze skutków złych decyzji i wyborów, uczestnictwa w złych relacjach i budowania złych więzi, a przede wszystkim ratuje z marazmu szablonowego i wyuczonego życia, które nie jest naszym życiem, czyli mówiąc wprost, wybudza nas z życia bez sensu. Dlatego ostatnim i najpiękniejszym, wręcz błogosławionym, skutkiem lęku jest zdrowe, szczęśliwe i autentyczne życie, czyli po prostu lekkie.
Lęk jest lekiem na chorobę bezradności, beznadziejności i bezsensu. Zażywając lękowego leku możemy spodziewać się lekkiego życia, czyli wy-leczenia. Okazuje się, że w sferze emocji działa ta sama reguła, dzięki której tworzymy skuteczne lekarstwa. Trucizny, stosowanej w odpowiedniej dawce i proporcji do pozostałych składników, nie musimy się obawiać. Zresztą z wykorzystaniem tego samego prawa powstają perfumy i kuchenne smaki.
Aby lęk pełnił rolę leku, musimy w odpowiednich
proporcjach zestawiać go z innymi emocjami, a zwłaszcza z miłością, ufnością i
nadzieją. Potrzeba jest też wiara w siebie, pogoda ducha i optymizm. Wtedy informacyjnej ulotki, z której
dowiadujemy się, w jaki sposób zarządzać życiem, na pewno nie wypuścimy z ręki,
a życie z dnia na dzień będzie stawało się lżejsze i duchowe.
Życie ma stawać się duchowe. Jesteśmy na ziemi, aby
materialność przyjścia przekształcać w duchowość odejścia. Życie jest
przejściem, w duchowości biblijnej zwanym paschą. Życie jest procesem transgranicznym, czyli pokonywaniem
kolejnych barier, które jednych zamykają w starej formie życia, innym
umożliwiają transformację. Różnica pomiędzy nimi tkwi w sposobie traktowania
zagrożeń i reagowania na lęk. Zamknięci w starej formie, cielesnej i materialnej,
wypierają lęk, a więc umysłowi przyznają prawo do rządzenia sobą i życiem. Nie chcą korzystać z lęku jako lekarstwa na
ranę transformacji. Otwarci i gotowi do przemian, którym zawdzięczają duchowy
rozwój, korzystają z lęku, ponieważ umysł kontrolują sercem.
W sercu dzieją się zasadnicze procesy alchemii ludzkiej duchowości. Umysł, pozostawiony sam sobie, bezwiednie służy podświadomości, niemal w całości zanurzonej w wodzie, niczym góra lodowa. Mostkiem kapitańskim duchowego człowieka jest serce. Świadomie wydaje z niego rozkazy, dzięki czemu jego życie ma sens, a on spokojnie płynie do celu.
Podświadomość, zanurzona w wodzie, to olbrzymie,
wprost nie do wyobrażenia gigabajty informacji o cielesnym życiu i przeszłości,
do których mamy bezwiedny dostęp dzięki dziedziczeniu, pamięci komórkowej,
instynktom oraz temu wszystkiemu, co bywa nazywane tradycją (pamięcią) rodową.
To jest energia dolnych centrów energetycznych, która musi zostać uwolniona i
przez serce przeniesiona w sferę nadświadomości, czyli tego, co od dawna zwiemy
intuicją. Dzięki niej zyskujemy dostęp do kolejnych gigabajtów informacji o
życiu duchowym. Gdy serce, które jest pomostem między instynktem a intuicją,
jest spacyfikowane przez intelekt, wówczas lęk, wypuszczony z ręki, paraliżuje
człowieka i kieruje w stronę nieszczęścia.
Dolne centra energetyczne są odpowiedzialne za
przetrwanie, seksualność i siłę woli. W sferze emocji, począwszy od najniższej,
odpowiada im lęk, wina i wstyd, czyli zachowania typowe dla istoty zimnej, mało
aktywnej, zawsze balansującej pomiędzy życiem i śmiercią, która nie liczy na
nic więcej, poza przeżyciem jakoś życia.
Umysł, któremu przyznajemy prawo decydowania o życiu,
służy podświadomości, czasem identyfikowanej jako umysł mas. Nawet jeśli nie są
tożsame, umysł, który nie jest poddany sercu, zanurzony jest w umyśle mas,
zaprogramowanym na choroby, wojny, zbrodnie, nędzę, wypadki, klęski, czyli
wszystkie nieszczęścia, które do tej pory spotkały ludzkość. To z tej wiedzy
czepie umysł, nieustannie straszący nas nowymi zagrożeniami. Miliardy ludzi
przepełnia zazdrość, zawiść, nienawiść, poczucie urazy i wrogość. Dlaczego
zatem mielibyśmy się dziwić, że mając dezaktywowane serce, odczuwamy te same emocje?
Prawdziwe myślenie, które nie rozprasza życiowej energii troską o przetrwanie, poczuciem winy i wstydu, jest wolne od jakiejkolwiek negatywnej aktywności. Myśli, generujące lęk, wychładzają duszę, pozbawiając jej pasji życia. Generalnie wszyscy jesteśmy zanurzeni w kolektywnym umyśle mas i dlatego roztropne serwisowanie własnej duszy polega na świadomym myśleniu, to znaczy przedstawianiu argumentów przeciwnych destrukcyjnym myślom masowego umysłu.
Stąd religijne wezwania do czujności i trzeźwości, które tradycyjnie odnosi się do nadużywania alkoholu bądź narkotyków, w rzeczywistości są apelem, żeby wszystkie myśli, przekonania i wyobrażenia, będące ich budulcem, wywodziły się z praw duchowych, zwłaszcza z wiary i miłości. Wtedy człowiek staje się odporny na argumenty kolektywnego umysłu mas, a w efekcie zyskuje duchową odporność na negatywne emocje większości oraz biologiczną (immunologiczną) odporność na wewnętrzne choroby i zewnętrzne patogeny, co wydaje się szczególnie istotne w czasie tzw. epidemii koronawisrusa.
Nie chwalmy się szczepionką, którą jesteśmy zaszczepieni,
ponieważ w stosunku do kolejnej mutacji patogenu zawsze jest spóźniona o rok.
Pochwalmy się raczej tym, jak oddzielamy dobre myśli od złych, i w co wierzymy,
ponieważ to wyprzedza ewentualne zagrożenie zawsze o dzień.
Gdy słońce coraz wyżej wdrapuje się na niebo i wiosennymi promieniami ogrzewa zmarzniętą ziemię, nocą wciąż zdarzają się przymrozki, a nad ranem często pada śnieg. Jako pierwsze spod ziemi wyrastają filigranowe, białe dzwoneczki. Wyczekiwane przez wszystkich przebiśniegi czekać nie potrafią i chociaż ogłaszają wiosnę, giną pod ciężarem ostatniego śniegu.
Świat skrupulatnie liczy koszty
zużytej energii i kalorie ciepła. Wszystkie działania muszą być ekonomicznie
uzasadnione. Nie ma zgody na rozrzutność. Wkład własny, przewyższający
rzeczywiste potrzeby, jest nierozsądnym marnotrawstwem.
Uczyłeś się tego od dziecka, często
już w rodzinnym domu, w którym elementarne prawo równowagi wkładu i korzyści
regulowało relacje pomiędzy Tobą a rodzicami i rodzeństwem. W codziennym życiu
miłość za nic; miłość po prostu; miłość, która jest pasją dawania; miłość
bezinteresowna, która nie liczy zysku i nie płacze nad stratą; miłość, będąca
źródłem, jest niezwykłą rzadkością. Najczęściej panuje ekonomiczny chłód. Każdy
ukryty jest pod grubą warstwą lodu.
Królestwo Niebios przypomina wiosnę, gdy na rzekach puszczają lody i kwitną kwiaty. Jak soki w drzewie zaczynają płynąć ku górze, aby latem drzewo rodziło owoce, tak w człowieku krew musi płynąć ku sercu, aby mógł wydać owoce życia.
W Królestwie Niebios panuje prawo
rozrzutności, dlatego nie ma w nim miejsca na wyrachowaną, zimną ekonomię zysków
i strat. Nikt nie liczy zmarnowanej energii i kalorii ciepła, ponieważ ich źródło
jest niewyczerpane.
Bądź przebiśniegiem w Królestwie
Niebios. Rozbijaj skorupy lodu, którymi skute są ludzkie serca. Przebijaj się przez
śnieg ludzkich łez, aby ogłaszać wiadomość, że chociaż wszędzie widać znaki
zimy i wydaje się, że chłód nie ma zamiaru ustępować, jednak w głębi ziemi
dokonała się przemiana i nic nie zatrzyma pędu wiosny do rozkwitu i życia.
Bądź nierozsądny – nie czekaj, aż przestanie
sypać śnieg i ustąpią przymrozki, bo będzie za późno.
Bądź poetą – wyśpiewaj dziś cichą piosnkę
o ciepłym powietrzu i pachnących kwiatach.
Być może tej nocy spadnie ostatni
śnieg?
W Królestwie Niebios nie liczy się zysków i strat. Przebijając się przez śnieg, zapomnij o rozsądku. Dzięki Tobie wiosna przyjdzie o dzień wcześniej.