Mam szczęście – jestem ewangelikiem i Ślązakiem

Zdaję sobie sprawę, że tytułowe wyznanie może niepokoić, niektórych nawet gorszyć, ponieważ jakby sugerowało religijną i plemienną pychę, na którą nie ma zgody w ewangelicznym chrześcijaństwie, świadomie podążającym drogą Pańską. I w rzeczywistości tak nie jest, proszę mi tylko pozwolić wytłumaczyć się ze świadectwa o własnej tożsamości. Obiecuję, że w zamian przedstawię program takiego oddziaływania duszpasterskiego i edukacyjnego, który moim zdaniem umożliwi kontynuację reformacyjnych idei.

Mam szczęście, że jestem teologiem i dlatego na kulturę oraz ludzką historię nie patrzę jak typowy humanista. Nie widzę jedynie abstraktów ideowych, wyrwanych z ludzkich serc i pozbawionych duchowego kontekstu, a także przyczyn i skutków dziejowych procesów, owoców ludzkiej wyobraźni i twórczości, skądinąd cudownych i błogosławionych. Wpierw dostrzegam Boga w człowieku, a więc wiarę w codziennej pracy; sens ostateczny w heroicznym zmaganiu się z przeciwnościami życia; pragnienie, aby finał zarówno pojedynczego życia, jak i ludzkich dziejów, był piękniejszy od  początku; wreszcie nie grymaszę pytaniem pełnym trucizny, na które w istocie nie ma odpowiedzi: Dlaczego nas to wszystko spotkało?, ale pytam: Po co to wszystko?

Mam szczęście, że widzę nie tylko samego człowieka, z rozpaczą walącego pięściami w twarde kamienie codzienności, aby kilka z nich zamienić w chleb do przeżycia i sens życia, ale widzę też Boga w człowieku, dzięki czemu, bez względu na to czy dzieje się to głęboko pod ziemią, czy w cierpliwym uprawianiu jej wierzchnich bruzd, ów człowiek pamięta, że sam może stać się chlebem dla innych. Widzę więc więcej, bo duchowość nie jako efekt, skutek, konsekwencję, ale jako oddech duszy, energię, zwaną miłością, źródło człowieczeństwa.

Mam szczęście, że widzę  nie tylko człowieka, który na przykład ze swojej śląskiego  pochodzenia i ewangelickiej duchowości próbuje klecić samego siebie, swoją tożsamość, i tym samym nadawać sens życiu, ale mogę też złożyć świadectwo o Bogu, który coś ważnego i dobrego próbuje dać wspólnocie ziemian i uczynić w ludzkich dziejach, stwarzając wyjątkowego człowieka, niepowtarzalnego i pięknego, obojętnie czy będzie Ślązakiem i ewangelikiem, czy kimkolwiek innym, a potem uruchamiając, czyli błogosławiąc, jego niepowtarzalne talenty i potencje.

To znaczy, że wyznania: Mam szczęście – jestem Ślązakiem i ewangelikiem, nie pojmuję w takim sensie, jakoby tylko Ślązacy i ewangelicy mogli cokolwiek wiedzieć o szczęściu, a ich życiowe doświadczenie było wyjątkowe, bo niedostępne tym, którzy ani nie czują się Ślązakami, ani nie są ewangelikami. Owszem jest wyjątkowe, ale w zupełnie innym sensie. W takim mianowicie, że każdy człowiek, odkrywający swoją niepowtarzalność, stwórcze piękno, indywidualność, która umożliwia mu realizowanie życiowego powołania bez względu na komponenty własnej tożsamości, może o sobie powiedzieć: Mam szczęście, bo jestem…. Mam szczęście, bo wiem kim jestem i dlatego wiem, co mam w życiu robić, jak służyć, czym nadawać sens swoim nocom i dniom.

A przecież w środowisku, kształtowanym przez polską wyobraźnię narodową i narrację kulturową, której topograficznie bliżej nad Niemen, aniżeli Odrę, zaś religijnie do Watykanu, aniżeli Cieszyna, Świdnicy, Jawora, Głogowa czy Kożuchowa, nie jest łatwo wyznać: Jestem Ślązakiem i ewangelikiem. Takie wyznanie jest przecież podwójnym zaprzeczeniem tego, co popularnie, i przez domorosłych polityków, którym wydaje się, że mają prawo wyręczać rodziców i pedagogów, bywa utożsamiane z polskością. Każdy świadomy siebie Ślązak musi tłumaczyć się z tego, że swoją tożsamość buduje oddolnie; że – co jest typowe dla Europy Środkowej – jest mu bliżej do macierzy, aniżeli ojczyzny. A cóż dopiero dzieje się, gdy pojawia się jeszcze ewangelicyzm? To przecież kolejne zaprzeczenie obowiązującego mitu narodowego i drugi powód, aby zostać uznanym za podejrzanego. Wyznanie, że jest się Ślązakiem i ewangelikiem, często jest więc dużą ekstrawagancją, która mocno indywidualizuje i charakteryzuje, ale jednocześnie może wiele kosztować.

Warto zwrócić uwagę na to, że właściwa dla Ślązaków tożsamość oddolna, ma wiele wspólnego z typowym pojmowaniem i definiowaniem Kościoła w tradycji ewangelickiej. Ewangelicyzmu nie określa jedność strukturalna, której zwornikiem jest Biskup Rzymu, ale wspólnota wiary. Struktura jest, jeśli nie całkiem bez znaczenia, to na pewno drugoplanowa. Śląski duch, pewien istotny sposób definiowania się śląskiej tożsamości ma więc wiele wspólnego z tradycją teologiczną i duchową ewangelicyzmu, co owe podwójne zaprzeczenie: Jestem  Ślązakiem i ewangelikiem, czyni tym bardziej podejrzanym.

Dalsza refleksja wymaga teraz pokazania odpowiednio szerokiego i pogłębionego kontekstu. Dlatego odwołam się do dwóch podstawowych sposobów interpretacji świata, a następnie wykorzystam kilka przykładów biblijnych oraz z historii Kościoła.

Na początek poszukajmy różnicy pomiędzy hermeneutyką kreacjonistyczną a ewolucjonistyczną, ponieważ ułatwi nam zrozumienie napięcia pomiędzy tradycją Polską a Śląską oraz rzymskokatolicką a ewangelicką. Optykę kreacjonistyczna w uproszczeniu wygląda mniej więcej w taki sposób: Bóg stworzył gatunki, których cechy określają, a właściwie nawet determinują, cechy osobnicze każdego przedstawiciela gatunku. Z czego wynika, ze po pierwsze cechy osobnicze nie mają wpływu na cechy gatunkowe, a pomiędzy gatunkami nie ma ciągłości. Tej optyki i sposobu rozumienia rzeczywistości uczyła szkoła i w ramach katechezy Kościoły. Pomiędzy paradygmatem naukowym i zasadniczym celem kościelnego nauczania, który miał na celu kształcenie chrześcijańskiej tożsamości, nie było większego napięcia, stąd kolejne pokolenia stosunkowo łatwo ulegały presji wychowawczej typu: Jesteś sobą, ponieważ urodziłeś się w naszej rodzinie, narodzie, Kościele, w polu oddziaływania naszej tradycji, teologii, duchowości i sposobu życia. Jeśli nie będziesz tego niszczył, ale przyjmiesz za swoje, twe życie na pewno się powiedzie i nie popełnisz błędu. Wystarczy, że nauczysz się naszej tradycji i będziesz ją stosował, a doświadczysz szczęścia. Czyli mówiąc wprost: Nie wychylaj się i nie szukaj komponentów swojej tożsamości poza gatunkiem, któremu zawdzięczasz swoje cechy osobnicze.

Tymczasem od dłuższego czasu nie tylko paradygmat naukowy uległ zmianie, ale i ludzką wyobraźnią rządzi przekonanie, że cechy osobnicze, chociaż rzeczywiście są wypadkową cech gatunkowych, jednak mogą na tyle ulec zmianie, że w efekcie dają początek nowemu gatunkowi, co oczywiście wynika z hermeneutyki ewolucjonistycznej. Ten sposób rozumienia rzeczywistości nie pozostaje bez wpływu na sposób, w jaki wielu ludzi buduje swoją tożsamość. Oni już wiedzą, że mają prawo do swojej niepowtarzalnej indywidualności oraz wyzwolili się z lęków, związanych z przekroczeniem granicy pomiędzy różnymi doświadczeniami kulturowymi i duchowymi oraz  opuszczeniem tradycji swego początku.

Tego nie asymiluje i nie akceptuje duchowa i kulturowa tradycja rzymskiego katolicyzmu, a w związku z tym także polska tradycja narodowa, budowana na kościelnej matrycy. Tymczasem Reformacja, chociaż może nieświadomie, wpierw jako konsekwencję teologicznych przemyśleń i doświadczeń duchowych, a potem celowy projekt edukacyjny, uprawomocnia od 500-set lat.  To nie oznacza, że Reformatorzy byli na tyle błyskotliwi, iżby sami wymyślili paradygmat ewolucjonistyczny na długo przed Lamarckiem i Darwinem. Nie. Reformacja jest po prostu kontynuacją procesu, którego początki można dostrzec w dalekim Haranie podczas powołania Abrama, potem rozwój na pustyni, gdy Jahwe konstytuował swój Lud przez służbę Mojżesza, i wypełnienie w Jezusie z Galilei.

Nie wolno zapominać, że powołanie Abrama, chociaż miało charakter duchowy, nie było oderwane od rodzinnej, społecznej i kulturowej sytuacji, w której musiał funkcjonować ów Patriarcha, a wręcz stało się konieczne ze względu na nią. Gdyby Terach, ojciec Abrama, nie był despotą, handlarzem dewocjonaliami i oddanym wyznawcą Molocha, (boga, któremu ofiarowywano dzieci, żywcem palone w ogniu) zapewne Abram czekałby cierpliwie na swój dzień, żeby po śmierci ojca stać się najważniejszym mężczyzną klanu. Jednak rodzinna sytuacja, w której Abram nie potrafił odnaleźć spokoju ducha i rozwijać swojej osobowości, skoro ojciec był wyznawcą boskiej personifikacji chaosu i pożerania własnych dzieci, stała się przyczyną interwencji Jahwe. Dzięki niej, nie czekając na śmierć ojca, Abram mógł założyć własny klan, oraz pójść drogą duchowego rozwoju, która zapewniła mu wyjątkowe miejsce w ludzkich dziejach jako Ojca Wiary. Prawda jest, że już Terach wyszedł ze swojego miasta, czyli z Ur Chaldejskiego, a syn kontynuował wędrówkę, jednak dopiero Abraham stał się wyznawcą Boga, który począwszy od Abrahama umożliwia ludziom doświadczenie jedności z całym kosmosem , czyli miłości, oraz pokój ducha. Przywołując powołanie Patriarchy, jesteśmy świadkami zapoczątkowania duchowego procesu, dzięki któremu od tysiącleci rozwija się nasza cywilizacja. Inicjatorem jest Jahwe, który nie stworzył zamkniętych i odizolowanych od siebie gatunków, zbiorowości, monad, niezdolnych do zmiany. Jednocześnie człowieczeństwu przyznał prawo do ewolucji, wychodzenia z dotychczasowego wzorca religijnego, społecznego i kulturowego, nawet jeśli nią jest, a zapewne przede wszystkim dlatego, że nią jest rodzina, która próbuje ubezwłasnowolnić wszystkich, którzy ją tworzą, w imię wierności dotychczasowym obrazom Boga i samej siebie.

Najbardziej naoczną kontynuacją procesu jest wyjście izraelskich klanów z Egiptu. Ponownie działa Jahwe, który poprzez służbę Mojżesza w akcie przymierza, zawartego na pustyni, uwalnia potomków Abrahama, Izaaka i Jakuba z niewoli, stwarzając swój umiłowany Lud. To jest lekcja, którą powinni przemyśleć i przepracować wszyscy bezrefleksyjni politycy i religijni przywódcy, którzy w ramach obowiązującego w społeczeństwie mitu religijno-narodowego powtarzają, że polską rodzinę konstytuuje polski duch narodowy, a więc, że narodowość, przynależność plemienna miałaby kształtować rodzinę. Może w Polsce tak jest, ale na pewno nie jest to Boże, czyli ani prawdziwe, ani błogosławione w sensie cywilizacyjnym. Biblijna opowieść uczy nas czegoś innego. Tego mianowicie, że rodzinne historie i doświadczenia duchowe tworzą plemię, lud, naród. Cechy gatunkowe nie determinują cech osobniczych (w tym wypadku rodzinnej duchowości i tradycji), ale cechy jednej rodziny mogą całemu Ludowi nadać nową formę. Strażnicy obowiązującego mitu narodowego tego właśnie boją się najbardziej!

Ów cywilizacyjny projekt, którego Boże autorstwo nie podlega wątpliwościom, wypełnił Jezus z Galilei. Szczegółowych przykładów z Jego życia przytoczyć można wiele, w każdym bądź razie najbardziej niepobożny Żyd swoich czasów (oczywiście w ocenie elit religijnych i narodowych), Galilejczyk z pochodzenia, (według Ewangelii Jana uznany nawet za Samarytanina), zdystansowany do swojego nauczyciela, Jana Chrzciciela, krytyczny wobec religijnej tradycji swego ludu, dający wyraźnie znać, że czas religii skończył się definitywnie, którego rodzina wstydziła się do tego stopnia, że chciała Go odizolować od ludzi, jest fundamentem nowej ludzkości, budującej się w dom duchowy, oddającej Bogi cześć w duchu i w prawdzie.

Cóż tu dużo pisać. Reformacja ów projekt chciała odświeżyć, nadać mu nowy dynamizm, ale powstrzymywana wewnętrznymi lękami i sprzeciwem tradycyjnej wspólnoty, ześrodkowanej na Watykanie i absolutyzującej prawo kanoniczne, nie osiągnęła pełnego sukcesu. Tak, czy inaczej na początku wszystko potoczyło się dokładnie tak samo, jak w przykładach, opisanych wcześniej. Niczego dodać, niczego ująć.

Prowadząc świat do pełni i zbawiając człowieka w jego ciągłej ewolucji Bóg osiąga swój cel przez wyjście ze schematu, struktury, gatunku, przyznając człowiekowi prawo  do różnicowania się, indywidualizowania się, a prze to do zrealizowania swojego powołania, samego siebie, swojego potencjału, swojej niepowtarzalnej istoty, której autorem jest Stwórca. Dlatego to wszystko, co kulturowo i duchowo najciekawsze, najżywotniejsze i najowocniejsze dzieje się zawsze nie w centrum, ale w przestrzeniach i czasach granicznych, gdzie najważniejszą nie jest odpowiedź na pytanie: co jest starsze i ważniejsze, np. kultura polska, czeska, niemiecka, czy morawska?, ale  wdzięczność i radość, że powstało nowe życie, nowa istota, nowa kultura i nowa tożsamość. Na przykład Śląska, na styku wielu innych, albo ewangelicka z wielu duchowych prądów europejskiego katolicyzmu.

Jestem ewangelikiem – to znaczy, że w ogóle nie przemawia do mnie narracja o mesjańskim powołaniu polskiego narodu. Czy muszę dodawać, że nie przemawia do mnie również jako do Ślązaka?

Jestem Ślązakiem i nie muszę nikomu przedstawiać dowodów na to, że nie jestem Niemcem, Czechem i Morawianinem, ponieważ w tym środowisku, jakim jest moja Macierz, czyli ludzie mieszkający wokół mnie na śląskiej ziemi, Bóg stworzył mnie, moje prawdziwe ja, osobowość, abym rozwinął swój potencjał będąc sobą, a nie klonem kogokolwiek. Czy muszę dodawać, że jako ewangelik mam dokładnie to samo odczucie i pewność?

Przestańmy ściemniać, że sytuację społeczną i polityczną mamy pod kontrolą, ponieważ tak nie jest i wszyscy dobrze o tym wiemy, ale udajemy. Wypierając problem, jedynie go potęgujemy. Nasza cywilizacja jest zepsuta i to wcale nie konsumpcjonizmem czy sekularyzacją. Konsumpcjonizm jest owocem (efektem), a nie przyczyną, zaś sekularyzacja trwa w najlepsze od powołania Abrahama i jest tym, co najpiękniejszego mogło przytrafić się ludzkości. Zepsuliśmy ją na wiele sposobów, ale jeden błąd w skutkach jest najgorszy, a ponieważ ma związek z tytułowym wyznaniem: Mam szczęście – jestem Ślązakiem i ewangelikiem, więc nim zajmiemy się na koniec.

Istota błędu tkwi w tym, że nie zajmujemy się naszym prawdziwym ja, które czeka do odkrycia w głębi naszych serc, a jedynie zewnętrznymi, okrutnie sformalizowanymi obrazami samych siebie. Tym prawdziwym ja, jest Boży obraz w nas, któremu prawie w ogóle nie poświęcamy uwagi nawet w kościelnym nauczaniu. Jeśli Bóg jest pełnią i jest obecny w każdym stworzeniu, chociaż jednocześnie żadne stworzenie nie jest Nim, poza osobą Jezusa Chrystusa, w którym zamieszkała cała pełnia boskości, to znaczy, że każdy człowiek ma zapisaną w sobie cząstkę Boga, która jest jego Bożym obrazem. Poznanie w sobie cząstki Bożej pełni, którą nazywamy Bożym obrazem, jest równoznaczne z odkryciem prawdy o sobie samym, czyli tego obrazu samego siebie, który nie jest zewnętrzny i formalny, stworzony na zapotrzebowanie rodziców, nauczycieli, księdza, ukochanej osoby, dziecka, szefa, partii, wspólnoty religijnej, itp.

Każdemu człowiekowi potrzebne jest wyzwolenie się z iluzji na własny temat; porzucenie wyobrażeniowych wzorców, które nie służą prawdziwemu ja; a więc wyjście ze schematu, według którego do tej pory rozumiał samego siebie, i systemu, który go ukształtował, roszcząc sobie do niego prawo, na przykład rodzinnego. Skoro człowiekowi potrzebne jest doświadczenie uwalniającej prawdy, musimy opowiadać Ewangelię w taki sposób, aby każdy mógł poznać Boga, którego objawił Jezus, bez żadnych korektur, nawet inspirowanych starotestamentowymi tekstami, jeśli nie zgadzają się z Jezusowym obrazem Boga. Tym samym realizować Jego nauczycielski i duszpasterski projekt, którego celem jest otwarcie przed człowiekiem wewnętrznego horyzontu prawdy o sobie samym i odkrycie Bożego obrazu, czyli życiowego powołania.

Rozpoznając Boży obraz w sobie, człowiek dociera do prawdy o sobie, która wyzwala z ciemności. Wchodzi w światłość zbawienia. Przestaje się porównywać, co jest przyczyną kompleksów; zaczyna wpierw przeczuwać, a potem coraz wyraźniej widzi drogę powołania, która wiedzie go do spełnienia i szczęścia; wreszcie zaczyna dorastać do jedności ze wszystkim i wszystkimi, a w konsekwencji cieszy się miłością, która wyzwala go z neurotycznych lęków.

Przypomnijmy sobie, że Królestwo Boże, którego obecność ogłosił Jezus z Galilei, naprawdę jest w nas i dlatego też pomiędzy nami. Jest Bożą obecnością w świątyni naszych serc. Kto chce pić wino zbawienia, musi to Królestwo odnaleźć w sobie. Jednocześnie stanie się wolny od roszczeń świata i przestanie marnować życie na tworzenie nieprawdziwych obrazów samego siebie, na społeczne zapotrzebowanie, wedle zasady: macie produkt, jakiego oczekujecie drodzy rodzice, wychowawcy, księża, politycy, itp. Nauczmy się myśleć o Jezusie jako wewnętrznym nauczycielu, mistrzu prawdziwej duchowości, uczącym nas, jak odkrywać Boży obraz w sobie i stawać się szczęśliwym świadkiem Boga w świecie.

Dlatego skończmy z kazaniami, katechezami, próbami duszpasterskiego oddziaływania, których celem jest tylko ukościelnienie, czyli po prostu uspołecznienie. Prawie całą uwagę poświęcamy temu, aby człowieka nauczyć dekodować  (rozszyfrowywać) kulturowy i religijny kod tradycji, zachowań, rytuałów, struktur i schematów społecznych, co oczywiście jest także potrzebne, ale nie pomaga w rozpoznawaniu Bożego obrazu w sobie, a tym samym stawaniu się sobą. Przestańmy za wszelką cenę trzymać człowieka na uwięzi dotychczasowych doświadczeń duchowych, obowiązującego schematu religijnego i społecznego, ale pozwólmy mu wyjść w drogę, której twórcą jest Bóg,  nawet wówczas, gdy jak za dni Abrahama, pewna jest tylko sama droga, bez pewności jakiegokolwiek, przewidywalnego celu.

Czy nie na tym polega ów cywilizacyjny fenomen, zwany przez nas nieustannie reformującym się Kościołem? Każdemu człowiekowi, aby doświadczył szczęścia zbawienia, potrzebne jest nie tylko prawo do emancypacji, ale i jakakolwiek pomoc, duszpasterska, edukacyjna i terapeutyczna, aby usłyszał słowo Bożego powołania do drogi, na której odkryje prawdę o sobie samym. Nie będzie się porównywał i cierpiał z powodu kompleksów, kłamał, udawał, sprzedawał się dla osiągnięcia doraźnego zysku i sukcesu, ale z godnością i wolny zaświadczy: Mam szczęście, bo jestem … .

Doprawdy, mamy wiele do zrobienia dla Bożej chwały i ludzkiego szczęścia.

Reformacja nie skończyła się.

SUPLEMENT

Dawid, wielki król, niepospolity lider, wyłamał się z szeregu, by zmierzyć się z olbrzymim Goliatem, podczas gdy kiedy jego bracia i towarzysze drżeli w namiotach ze strachu. Chociaż rozumiał tę sytuację jako sprzeczną z dotychczasowym doświadczeniem ludu oraz własnym, mimo wszystko dobrowolnie stanął do walki. Znamienne jest to, że to właśnie jego bracia usiłowali odwieść go od tak odważnego kroku.

Nie inaczej było z Józefem, kolejnym wielkim liderem. Zazdrośni bracia wrzucili go do studni, zniecierpliwieni słuchaniem o tym, jak bardzo różni się od reszty rodzeństwa. Okazuje się, że to właśnie rodziny mają własną, bardzo silną strukturę i kulturę korporacyjną, a każdy, kto ośmiela się być innym, prędzej czy później napotyka na opór. Dla Jezusa rodziną niekoniecznie była Mama z braćmi, ale każdy kto żyje według Bożej woli. Innymi słowy, Jego prawdziwymi krewnymi są ci, którzy mają podobne cele, plany i wizje, i chcą pracować nad ich realizacją, niezależnie od ceny, jaką przyjdzie im za to zapłacić.

We współczesnym społeczeństwie można zaleźć tak wiele dysfunkcyjnych rodzin i grup, że trzeba mieć niezwykłą odwagę, aby się im przeciwstawić i wyzwolić. Czasem może to wymagać zastosowania drastycznych środków i prowadzić do konfliktów. Dysfunkcyjne bywają przedsiębiorstwa, grona pedagogiczne, wspólnoty parafialne. Także rządy mogą porażać wielkością dysfunkcji. Nie mówiąc o prawach i procedurach. Zaś lider, który nie jest gotów do wyłamania się z szeregu, liderem nie jest na pewno, a jedynie marionetką, chcącą utrzymać swoje stanowisko i przywileje.

Także faryzeusze byli dysfunkcyjnymi liderami, wzbudzającymi w Jezusie tak silne emocje, ze nazwał ich pobielanym grobami żmijowym plemieniem. Używał tak mocnych określeń, ponieważ wiedział, ze chociaż mieli pomagać ludziom w wyzwalaniu się, w rzeczywistości zniewalali ich dla własnych korzyści materialnych i społecznych.

Dlatego Jezus wiedział, że musi wyjść z szeregu i realizować swoje powołanie, aby ludziom darować wolność.

Musimy kształcić i wychowywać w taki sposób, aby świat był pełen świadomych siebie liderów, gotowych do wyjścia z szeregu.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

czternaście + 11 =