Strach odbiera rozum czy nie?

Motto:

Cóż to za ciemność, w której mam zasiąść? 

Ona jest niczym innym, jak umożliwieniem otrzymywania,

niczym tylko umożliwieniem otrzymywania, 

w którym mam zostać dokończony ”.         Mistrz Eckhart

Wszyscy znamy ów moment przerażenia, gdy prosimy: Wszystko, tyko nie to. Po latach, spoglądając wstecz niektórzy potrafią wyznać: Nie mogło spotkać mnie nic lepszego. Tęcza zawsze pojawia się po burzy.

Sądzę, że tego rodzaju doświadczenie może mieć również wymiar społeczny. Epidemia jest tą chwilą, której od dziesięcioleci nie potrafiliśmy sobie wyobrazić ani na świecie, ani w Europie, w Polsce, czy w Kościele. 

Jednak nadeszła, bo problemy wypieraliśmy, zamiast rozwiązywać. Dlaczego nie rozwiązywaliśmy? Bo hamowaliśmy przed przyszłością. Woleliśmy próbować zaczarować przeszłość, aby trwała w teraźniejszości.

Niewiele się uczymy, bo w godzinie ciemnej nocy tym mocniej hamujemy i jeśli nie klniemy to zaklinamy rzeczywistość, jak potrafimy. Wycofani czekamy, co jeszcze się wydarzy i płaczemy po kolejnych Świętej Pamięci, którzy do niedawna byli z nami.

Odkąd pamiętam starzy, mądrzy ludzie mówili, że strach odbiera rozum.

Odbiera zatem czy nie?

Jak to możliwe, że ludzie przywiązani do swoich małżonków, kochający ich, często wręcz od nich uzależnieni, nie wyobrażający sobie dłuższego rozstania, a cóż dopiero w obecnej sytuacji, trafiają do szpitali, w których pozostają całkowicie osamotnieni? Już w normalnych warunkach pobyt w szpitalu sam w sobie jest bardzo stresujący niemal dla każdego, a cóż dopiero teraz, gdy pozostaje się sam na sam ze sobą i kołatającą się z tyłu głowy myślą, że zachorowało się na COVID 19? Nadto, gdy dożyło się wieku, który młodzieży wydaje się starczym, i co by nie powiedzieć ma się świadomość, że życie się kończy, czy można nie paść trupem od samego przerażenia? Czy strach może nie przycisnąć klatki piersiowej, niczym ciężki kamień?

Jak to możliwe, że małżonkowie ciężko chorych mężów i żon, wiedzący o ich całkowicie osamotnionym umieraniu, nie mogą się z nimi pożegnać, dotknąć ostatni raz, pocałować, szepnąć: Do wiedzenia Ukochana/y?

Jak to możliwe, że Matki kilkunastomiesięcznych dzieci, chorujących na ciężkie choroby, nie mogą towarzyszyć swoim Dzieciom, które cierpią ból i osamotnienie? Czy w takich warunkach w ogóle możliwe jest uzdrowienie?

Jak to możliwe, że nagle wzajemna miłość małżonków albo dzieci i rodziców została pozbawiona znaczenia i uznana za niebezpieczną?

Strach odbiera zatem rozum czy nie?

Co stało się z naszymi sercami, że kochający się ludzie nie mogą wspierać się w chorobie i towarzyszyć sobie w umieraniu?

Tym, którzy pozostają, ciężko będzie wyjść z tej traumy do końca życia. Czy zatrudnienie armii psychologów rozwiąże sprawę?

Śmiechu warte…

No dobra, ale pozostają jeszcze umarli. Co z nimi? Czyli kultywowane odkąd ludzkość sięga pamięcią w przeszłość pożegnalne czynności nagle okazały się jedynie bajędą, głupią i naiwną pozostałością nieświadomości prymitywnych? A jeśli owi prymitywni mieli lepszy duchowy wzrok i widzieli dusze zmarłych, błąkających się po bezdrożach widzialnego świata, którym nie było dane pożegnać się, wybaczyć ani prosić o wybaczenie? Po prostu nie zostali uwolnieni od ziemskiej historii?

Pozostaje ostatnie pytanie: Czy bliskość, przytulenie, pocałunek, wreszcie dotknięcie nie mają żadnego znaczenia? Celowo napisałem wczoraj tekst o nakładaniu rąk, żeby nie tylko dać do myślenia, ale też mieć do czego się odwołać. Jeśli bowiem wszyscy pozbawieni dotyku i obecności bliskich, a zwłaszcza najstarsi z nas, doświadczyli paraliżującego strachu, który odebrał im oddech, to czy na pewno umarli z powodu COVID 19? Może umarli z osamotnienia i braku obecności tych, którzy kochają; z braku wiary w siebie i życie, której ważnym komponentem jest obecność tych, których się kocha, ufa im i z nimi czuje się bezpiecznie?

Czy znajdzie się lekarz, stwierdzający śmierć, który w akcie zgonu będzie miał odwagę napisać: Osamotnienie i brak miłości, podtrzymującej przy życiu?

Co się dzieje?

Strach odbiera rozum czy nie?

Osoba, u której wykryto wirusa, najpierw poddawana jest kwarantannie, a w warunkach szpitalnych oddzieleniu od najbliższych. Izolowanie zakażonych wirusem, upokorzenie i wyobcowanie, towarzyszące seropozytywnym ofiarom wirusa, sprawiają, że obecnie samo przypięcie komuś etykietki nosiciela może spowodować u takiej osoby psychiczny problem i zdrowotną zapaść.  

Pewność, że się umrze, niestety szybko prowadzi do śmierci.  

Czy trzeba mieć inteligencję Boga, żeby umieć sobie wyobrazić, co z zakażonym dzieje się w szpitalu, gdy pozbawiony  jest wsparcia miłości? 

Nie od dziś wiemy, że duchowo-biologiczny konflikt, powodujący choroby płuc, pisząc najogólniej jest spowodowany strachem przed śmiercią. Zatem sama wiadomość, że jest się zarażonym, zdrowego nosiciela wirusa może w kilka dni zamienić w chorego na płuca i odebrać mu oddech.

Czy trzeba mieć serce Jezusa, żeby umieć to współodczuć?

Co się z nami dzieje?

Wszyscy oczywiście umierają na COVID 19.

A jeśli umierają z powodu oddzielenia od tych, z którymi się kochają?

Strach odbiera rozum czy nie?

Nakładanie rąk

Motto:

Nie otrzymujemy mądrości,

musimy sami ją odkryć w podróży,

której nikt za nas nie odbędzie”.         Marcel Proust

Przed dwudziestu laty na plebanię w Brennej raz w tygodniu przyjeżdżał Pan od nakładania rąk. Przed budynkiem ustawiały się kolejki z całego Górnego Śląska. Czy muszę dodawać, kto Go wynalazł, a potem spełniał rolę odgromnika po uderzeniach bogobojnychchrześcijańskich piorunów?

Wtedy zacząłem interesować się uzdrawianiem i zrozumiałem, że człowiek jest polem energii. O fizyce kwantowej nie wiedziałem jeszcze wiele, ale o darze uzdrawiania przez nakładanie rąk i owszem z Nowego Testamentu: „I rzekł im: Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i ochrzczony zostanie, będzie zbawiony, ale kto nie uwierzy, będzie potępiony. A takie znaki będą towarzyszyły tym, którzy uwierzyli: w imieniu moim demony wyganiać będą, nowymi językami mówić będą, węże brać będą, a choćby coś trującego wypili, nie zaszkodzi im. Na chorych kłaść ręce będą, a ci wyzdrowieją” (Mk 16,15-18) albo: „A gdy Paweł zgarnął kupę chrustu i nakładał ją na ogień, wypełzła od gorąca żmija i uczepiła się jego ręki. (…) Lecz on strząsnął gada w ogień i nie doznał nic złego; (…) I zdarzyło się, że ojciec Publiusza leżał w gorączce i chorował na czerwonkę; Paweł poszedł do niego i modlił się, a włożywszy na niego ręce uzdrowił go. (…)” (Dz 28,3-9).

Poza tym literatury na ów temat wówczas wciąż było mało, a w Kościele nie było z kim rozmawiać. Zanim zdążyłem się nauczyć, Pan od nakładania rąk po jakimś czasie odszedł swoją drogą, więc nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć własną drogę praktycznej, chrześcijańskiej duchowości, aby samodzielnie szukać inspiracji w sobie oraz w tym, co udaje się przeczytać. 

Wiem, że niektórych to szokuje, ale naprawdę całkiem niepotrzebnie. Kto w taką podróż udaje się z ufna modlitwą, tego Duch Jezusa prowadzi drogą Bożą, na której nic złego nie może się wydarzyć. Więc wpierw zacząłem badać i medytować nad tekstami ze Starego i Nowego Testamentu, o których od czasu studiów byłem pewien, że zawierają ślady starych szamańskich praktyk. Potem do mojej świadomości dotarło, że przecież Jezus był w Egipcie przynajmniej jeden raz z rodzicami i naprawdę nie wiadomo ile miał lat, gdy wrócił, ponieważ data Jego narodzin nie jest pewna. Poza tym, czy cokolwiek wyklucza, że mógł tam ponownie pójść? Skoro Mojżesz stosował praktyki terapeutyczne, których nauczył się w Egipcie, dlaczego nie Nowy Mojżesz?

O dalszej drodze, którą szedłem, pisał nie będę, ponieważ nie temu poświęcam ów tekst, mimo wszystko nie mam powodu, aby jej nie zasygnalizować. W każdym bądź razie dziś jestem pewien, że klasyczna, ortodoksyjna duchowość skutecznie zaorała duchowe praktyki pierwszych pokoleń, których źródłem jest Mistrz z Galilei. Pierwsze pokolenia znały je i praktykowały. Wydaje mi się, że ostatki padły wraz z Katarmi. Czasem miewam przeczucie, że Waldensi coś uratowali, ale do tej pory nie upewniłem się. Bardzo ciekawe i dające do myślenia są jeszcze wypowiedzi niemieckich mistyczek i mistyków. Tego też nie wiem, czy pisali z natchnienia, czy mieli dostęp do resztek tej wiedzy. Osobiście jestem zobowiązany śp. prof. W. Benedyktowiczowi, że w trakcie studiów w ramach pracy nad tekstami teologicznymi zostałem zmuszony do zainteresowania się Mistrzem Eckhartem. Jednak porównując teksty Anioła Ślązaka z pismami wspomnianych wyżej mistyków mam wrażenie, że były to wglądy i natchnienie, a nie wiedza.

Na koniec wstępu wspomnę jeszcze jedną rzecz. Otóż młodsze Koleżanki i Koledzy nie zdają sobie sprawy, jak wiele mogą się nauczyć i zrozumieć z podręczników do fizyki kwantowej oraz biologii, zwłaszcza molekularnej oraz epigenetyki, a wystarczyłyby tytuły popularno-naukowe. To fundament, aby spojrzeć na człowieka z perspektywy naukowej. Życzę im pysznego zadowolenia i wielkich oczu zadziwienia, gdy biblijne i późniejsze pojęcia z zakresu antropologii teologicznej i duchowości staną się im niespodziewanie współczesne i zrozumiałe.

W każdym bądź razie dla jakiegoś wcale nieoczywistego powodu, mimo wszystko z wielką szkodą dla wszystkich, chrześcijańska teologia i duchowa praktyka sukcesywnie zrzekała się prawa do korzystania z charyzmatu uzdrawiania, aż w epoce postkartezjańskiej ostatecznie podpisała dokument kapitulacji. Co prawda w USA i w niektórych Kościołach charyzmatycznych w Europie próbuje się ów charyzmat z wdzięcznością rozwijać, jednak przykłady są tak nieliczne, że giną w oceanie medycyny konwencjonalnej. 

Czy rozsądnie? Czy na pewno zgodnie z wolą Jezusa Chrystusa? Moim zdaniem, oczywiście że nie.

Problem i to wcale niemały polega na tym, że niektórym chrześcijanom wydaje się, że wystarczy gorliwa modlitwa, aby moc Boga manifestowała się w cudownych uzdrowieniach. Owszem bywa i tak, jednak do myślenia musi dawać fakt, o czym już  pisałem, że dar uzdrawiania jest związany z wyższym stopniem duchowej zażyłości z Mistrzem, a więc przebywania w Jego szkole.

Wszystkim, oderwanym od rzeczywistości, zadaję teraz bardzo ważne pytanie: Skoro uznajemy za pewnik, że naukowa medycyna potrafi człowieka uzdrowić, dlaczego jednocześnie sądzimy, że uzdrawianie praktykowane przez tych, który uwierzyli w imię Jezusa, może obejść się bez nauki i solidnej wiedzy o człowieku?

Nie dziwię się, że medycy drwią i umierają w spazmach śmiechu! 

A od siebie dodam, że również mam z tym problem, ponieważ walcowanie Boga modlitwami i zmuszanie Go do działania z tytułu wyimaginowanej pewności, że wystarczy wezwać imię Jezusa Chrystusa, aby uzdrowić, świadczy tylko o jednym. Niestety o wielkiej duchowej pysze.

Bóg działa suwerennie i dlatego zdarza się, że uzdrawia kogoś nawet bez naszych modlitw. Innym razem zgodnie z naszymi modlitwami. Jednak, czy nie po to objawił swoją chwałę w Jezusie z Galilei, abyśmy zobaczyli pełnię boskości w pełni człowieczeństwa? A po drugie, czy nie po to Jezus poświęcił kilka lat życia wybranym przez siebie uczniom, aby ich czegoś nauczyć i móc oczekiwać, że tego samego nauczą następnych?

To prawda, że wiedza o uzdrawianiu w dużej mierze została stracona, jednak po pierwsze nie do końca, a po drugie Duch Jezusa jest duchem mądrości i wszelkich dobrych darów i umiejętności. 

Uzdrawianie przez nakładanie rąk to znak, towarzyszący wierzącym! Jest darem, o który mamy obowiązek dbać i rozwijać go. Wszystko zależy od Bożego powołania, czyli obdarowania, i od ludzkich umiejętności. Skoro dla zbawienia każdego człowieka Słowo stało się ciałem, więc pełnia boskości manifestuje się w pełni człowieczeństwa!

Uczmy się człowieczeństwa i rozwijajmy jego pełnię: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które Ja czynię, i większe nad te czynić będzie, bo Ja idę do Ojca” (J 14,12). 

Błędy, popełniane przez praktykujących nakładanie rąk, sprawiają, że charyzmat nie rozwija się, a medycy patrząc na nas drwiąco mrużą oczy.

Najważniejszy błąd polega na tym, że wielu uzdrawiających charyzmatyków ma dualistyczną koncepcję człowieka jako złego ciała i dobrej duszy. Nie widzą Jedności, która manifestuje się we wszystkim, więc też w człowieku. To oznacza, że mają zbliżoną do medycyny konwencjonalnej koncepcję uzdrawiania. Nie praktykują holistycznego uzdrowienia człowieka, a jedynie oczekują, że chore miejsca, które medycyna leczy środkami farmakologicznymi i skalpelem, Bóg uzdrowi swoją mocą. Zainteresowani są wyleczeniem choroby, a nie uzdrowieniem człowieka.

Kolejny błąd to zwykła ludzka pycha. Praktykujący uzdrawianie przez modlitwę i nakładanie rąk wyobrażają sobie, że zostali obdarowani cudowną mocą, która mogą swobodnie zarządzać. Figa z makiem z pasternakiem! Człowiek Boży, obojętnie czy powołany do prorokowania, nauczania czy uzdrawiania, nie posiada żadnej nadmocy, którą mógłby dowolnie dysponować. Jest po prostu kanałem, medium, narzędziem, epifanią Bożej mocy. Ulubiony przeze mnie obraz to pęd, który jedynie pod tym warunkiem, że jest idealnie pusty, może stać się instrumentem dla cudownych dźwięków, uzdrawiającej  muzyki  Boga. Pustka oznacza pozbycie się EGO i całkowite oddanie się Bogu. Im mniej pychy, tym skuteczniejszy mówca, nauczyciel, czy uzdrowiciel. Pycha tłumaczy też nieudolność i niewydolność współczesnego systemu oświaty i służby zdrowia. Nauczyciele i medycy zapominają, że służą Życiu i Miłości, więc pychą wiedzy oraz mocy swoich wyimaginowanych autorytetów skutecznie uniemożliwiają Bogu działanie.

Trzecim błędem jest brak cierpliwości. Bywa, że Bóg uzdrawia w mgnieniu oka, innym razem proces trwa dłużej. Doświadczał tego nawet Mistrz z Galilei! Proszę uważnie przeczytać opowiadanie  o uzdrowieniu ślepego w Betsaidzie (Mk 8,22-26). Prawdziwe uzdrowienie zawsze następuje od wewnątrz na zewnątrz, od przyczyny, którą jest duchowy problem, do cielesnej manifestacji. Dzieje się coś w ukryciu, więc na początku najczęściej niczego nie da się zauważyć. Poza tym cierpliwość uczy współodczuwania i przyjmowania cierpiącego człowieka takim, jakim jest. Uzdrawiać można jedynie z poziomu serca, czyli z energetycznego pola miłości. Nakładający dłonie nie może budować relacji z cierpiącym, mając poczucie wyższości i litości.

Czwarty błąd to oczywisty brak wiedzy o człowieku, począwszy od przyjętych przez ogół naukowców wyników badań i aktualnych hipotez współczesnej biologii i fizyki, a skończywszy na starożytnej mądrości, zwłaszcza chińskiej i hinduskiej. Na Polinezji i wśród plemion dalekiej Syberii także można znaleźć wiele ziaren mądrości, która rozjaśnia ewangeliczne świadectwa o duchowej praktyce Mistrza z Galilei. Jeśli zaś idzie o modną obecnie tradycję Indian, propagowaną zwłaszcza w Internecie, jestem dalece ostrożny, ponieważ świadectwa o niej noszą ślady popkulturowej miazgi i można w nich odnaleźć wyraźne przeszczepy ze Wschodu. Praktykując uzdrawianie przede wszystkim trzeba uczyć się tego, w jaki sposób i dlaczego ciało w taki a nie inny sposób uzewnętrznia duchowe przyczyny. Uzdrawianie dosięga wewnętrznego problemu, ponieważ dopiero wówczas możliwe jest trwałe usunięcie cielesnych skutków, które mylnie są utożsamiane z chorobą.

Piąty błąd to brak zaufania, że uzdrawiający Bóg może skutecznie wykorzystywać wierzących i lęk przed kompromitacją albo nieudanymi próbami. „… Bo zaprawdę powiadam wam, gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stąd tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie” (Mt 17,20).

Szósty błąd to brak wdzięczności za wszystkie, nawet najmniejsze dary życia. Praktykowanie wdzięczności oczyszcza serce i wzmacnia duchową energię. Wdzięczność za wszystko uruchamia szeroki strumień darów, za które będą wdzięczni także uzdrowieni. Pamiętajmy, że obdarowywać możemy jedynie tym, w czym sami uczestniczymy! Człowiek niezadowolony, wieczny malkontent, widzący więcej ciemnych stron życia aniżeli darów Światła i Miłości, nie ma w sobie duchowej lekkości, którą wykorzystuje Bóg. Zwłaszcza nakładając dłonie trzeba być świadomym własnego ciała, aby wyczuwać ich najmniejsze drgnienia, ponieważ w ten sposób pokazują, w którą stronę chcą się przesuwać albo na dłużej pozostać w jednym miejscu.

Siódmy błąd to brak miłości, ale naprawdę tej fundamentalnej. Energią, znaną jako kwarki i fotony, która stworzyła świat, jest Miłość. Miłością też uzdrawiamy. W największym uproszczeniu choroby są skutkiem braku Miłości w człowieku. Wielkich i małych dziur po Miłości nie zalepimy chemicznymi substancjami ani nie naprawimy zręcznym skalpelem. Duchową tkankę człowieka może odbudować jedynie Miłość.  

Na koniec wspomnę o roli modlitwy, która niczym klamra wszystko łączy i spaja, w tym również uzdrawianego i uzdrawiającego z jedynym źródłem uzdrowienia, którym jest Bóg. Nie chodzi tylko o modlitwę przed i w trakcie nakładania rąk. Co prawda jest wisienką, bez której nie byłoby zwieńczenia pysznego tortu, jednak szczerze mówiąc, bez niej tort niewiele traci na wartości. Bez codziennej modlitwy, praktykowanej jako modlitwa słów i modlitwa ciszy, którą zwiemy też medytacją, na niewiele przydają się szczere chęci oraz dobra intencja. Modlitwa szlifuje duchowość. Uwrażliwia na tajemnicę, której podczas uzdrawiania trzeba się bezwzględnie oddać. Nakładający dłonie widzi i rozumie jedynie wystający ponad wodę wierzchołek góry. Prawdziwy lód, czyli wewnętrzna, duchowa przyczyna choroby, pozostaje ukryta i należy wobec niej zachowywać wieki respekt, aby nie zranić przecież już cierpiącego człowieka. Modlitwą otwieramy się na działanie Ducha i jeśli Najwyższy zechce nam odsłonić coś zza zasłoniętej tajemnicy, otrzymamy ów dar. Jeśli jednak dla jakiejś przyczyny nie powinniśmy tego poznać, uzdrowienie nastąpi w sposób odpowiedni dla chorego, a nie ze względu na pyszne oczekiwania uzdrawiającego, który życzyłby sobie mieć poczucie pełnej kontroli i władzy.

Muszę kończyć, bo wpis robi się długi, jednak do tematu będę wracał chociażby z powodu zalecenia, aby unikać dotyku, powtarzanego przez Kościoły bez głębszej refleksji.

W Jezusie przekroczyć Jordan – rozmyślanie na 11 października

To przykazanie bowiem, które ja ci dziś nadaję, nie jest dla ciebie ani za trudne, ani za dalekie. Nie jest ono na niebie, aby trzeba było mówić: Któż nam wstąpi do nieba i do nas je sprowadzi, i nam je oznajmi, abyśmy je spełniali? Nie jest też ono za morzem, aby trzeba było mówić: Któż nam się przeprawi za morze i do nas je sprowadzi, i nam je oznajmi, abyśmy je spełniali? Lecz bardzo blisko ciebie jest słowo, w twoich ustach i w twoim sercu, abyś je czynił. Patrz! Kładę dziś przed tobą życie i dobro oraz śmierć i zło! Gdyż ja nakazuję ci dzisiaj, abyś miłował Pana, Boga twego, chodził jego drogami i przestrzegał jego przykazań, ustaw i praw, abyś żył i rozmnażał się, a Pan, Bóg twój, będzie ci błogosławił w ziemi, do której idziesz, aby ją posiąść. Jeżeli zaś odwróci się twoje serce i nie będziesz słuchał, jeżeli dasz się odwieść i będziesz oddawał pokłon innym bogom oraz im służył, to oznajmiam wam dzisiaj, że zginiecie i niedługie będą wasze dni na ziemi, do której przeprawiasz się przez Jordan, aby dojść do niej i objąć ją w posiadanie. Biorę dziś przeciwko wam na świadków niebo i ziemię. Położyłem dziś przed tobą życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierz przeto życie, abyś żył, ty i twoje potomstwo, miłując Pana, Boga twego, słuchając jego głosu i lgnąc do niego, gdyż w tym jest twoje życie i przedłużenie twoich dni, abyś mieszkał na ziemi, która Pan przysiągł dać twoim ojcom, Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi.                                                                                5 Mż 30,11-20

Izrael stoi nad Jordanem u wrót ziemi, którą JESTEM przeznaczył na mieszkanie dla ludu bez ziemi. Jakże blisko i daleko jednocześnie. Za Izraelem 40 lat na pustyni, przed nim ostatni akt przekroczenia wody. No i jeszcze jedno. Do brzegu doszedł, prowadzony przez Mojżesza, który zostanie po pustynnej stronie wody. Izrael przekroczy Jordan z Jozue, czyli Jezusem (mię Jozue jest zhellenizowaną formą imienia Jezus). 

1. Wybór SŁOWA

Po doświadczeniu pustyni, oczyszczeniu ogniem, Lud przygotowany do zasiedlenia krainy mleka i miodu musi przyjąć słowo: „Lecz bardzo blisko ciebie jest słowo, w twoich ustach i w twoim sercu, abyś je czynił”, które przeprowadzi go przez wodę. Dlatego Mojżesz, prawodawca, pozostanie po tej stronie rzeki, po której nauczycielem było prawo i kult. Pod przewodnictwem Mojżesza Lud przeszedł przez wielką wodę i został oczyszczony w ogniu pustyni. Przejście przez małą wodę i wejście do Kanaanu, do ziemi obiecanej, czyli odpocznienia, będzie możliwe z tym, który wypowiada słowo, z Jezusem. Proszę to zapamiętać, ponieważ wrócę do tego obrazu na zakończenie.

Uważny Czytelnik Starego Testamentu dostrzeże, że ta historia jest kalką opowiadania o Noe, który musi zapanować nad żywiołem wody, jeśli wraz z rodziną chce przeżyć. Jesteśmy przyzwyczajeni do wyobrażania sobie sprawiedliwego Noego, jako budowniczego arki, statku, aby nie utonąć. To jednak jest tylko obraz, figura, ułatwiająca zapamiętanie oraz interpretację. Dziś Młodzi powiedzieliby interfejs. W rzeczywistości Noe musi sobie stworzyć SŁOWO, którym przepłynie wielką wodę i znajdzie suchy ląd. Z topieli, czyli z przeszłości, z przywiązania do tego, co było i co samemu można osiągnąć i do czego lgnie ludzkie serce, można przejść ku błogosławionej przyszłości, pełnej życia, jedynie dzięki SŁOWU.

W głębinach wodnych, w przerażającej otchłani nieświadomości znajduje się szeol, kraina śmierci. Żeby przepłynąć albo przejść na drugi brzeg potrzebne jest SŁOWO, które nie jest daleko, bo w sercu i ustach. O skutkach odrzucenia tego SŁOWA boleśnie przekonał się Jonasz, który o dziwo (czy naprawdę tylko przez przypadek?) został wyrzucony ze statku.

Noe przyjął SŁOWO, które go uratowało. Jonasz chciał przed nim uciec, więc zginął w morskiej otchłani i wszedł do krainy śmierci.

Żeby nie zginąć trzeba przyjąć SŁOWO, w którym przepłynie się przez wodę na drugi brzeg. Potrzebne jest SŁOWO, które staje się korabem. Potrzebne jest słowo życia i błogosławieństwa, które Bóg ofiarowuje człowiekowi: „Położyłem dziś przed tobą życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierz przeto życie, abyś żył, ty i twoje potomstwo”.

Po Mojżeszu potrzebny jest Jezus!

Kto nie wsiada do arki, tonie.

Do Jezusa przychodzi ktoś, kto nie chce wpaść do wody i utonąć w przeszłości. Pragnie wejść do Kanaanu: „Co mam czynić, aby odziedziczyć żywot wieczny?” (Mk 10,17). Od młodości żyłem według Dekalogu – dodaje. W odpowiedzi słyszy: „Jednego ci brak; idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie, po czym przyjdź i naśladuj mnie” (Mk 10,21). Nie o majątek sam w sobie rozchodzi się Nauczycielowi z Galilei, ale o przywiązanie do bogactwa, czyli o nadzieję na przyszłość, pokładaną z tym, co mamy z przeszłości.  

Z tym, co próbujemy ze sobą zabrać z przeszłości ku przyszłości, nie przejdziemy przez ucho igielne, którym jest nasze TERAZ: „Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do Królestwa Bożego” (Mk 10,25). To najczęściej oczywiście jest bogactwo materialne, ale może być cokolwiek, bez czego nie wyobrażamy sobie wejścia do Ziemi Obiecanej. 

Tymczasem wystarczy jedno SŁOWO, które ma wartość życia wiecznego. Cokolwiek uznajemy za nasze bogactwo i tak nie może równać się z jego wartością. Tym SŁOWEM jest imię następcy Mojżesza: JEZUS.

Co wybierasz: życie czy śmierć, błogosławieństw czy przekleństwo?

2. JESTEM jest zbawieniem

SŁOWO, będące arką, w której przepływamy przez wielką wodę nieświadomości, czyli z wiarą chodzimy po powierzchni wody, jest wyznanie: JESTEM jest zbawieniem.

SŁOWEM, prowadzącym nas przez wody Jordanu do Ziemi Obiecanej, jest zatem świadomość, że poza związaniem się z Bogiem, który jest Życiem, nie ma dla nas ratunku: „To przykazanie bowiem, które ja ci dziś nadaję, nie jest dla ciebie ani za trudne, ani za dalekie. (….) Miłując Pana, Boga twego, słuchając jego głosu i lgnąc do niego, gdyż w tym jest twoje życie i przedłużenie twoich dni, abyś mieszkał na ziemi, która Pan przysiągł dać twoim ojcom, Abrahamowi, Izaakowi i Jakubowi”.

Żeby po przekroczeniu Wielkiej Wody przeżyć doświadczenie pustyni, czyli uwolnienia od egipskiego dobrobytu i poczucia bezpieczeństwa, potrzebny był Mojżesz, a więc prawo i kult, zobowiązanie i dyscyplina. Jednak kolejny etap, którym jest przejście przez Małą Wodę, zawdzięczamy Jezusowi, czyli słowu JESTEM jest zbawieniem.

JEZUS jest SŁOWEM (arką), w którym z pustynnego brzegu można przejść na drugą stronę Jordanu, do krainy mleka i miodu, krainy wiecznego życia, krainy odpocznienia i zbawienia. Jednak po stronie pustyni trzeba zostawić wszystko, bo zabrać można tylko siebie. Trzeba zostawić prawo, czyli dyscyplinę. Ona jest potrzebna w oczyszczeniu się z pożądliwości i na nic nie przydaje się w krainie zbawienia, gdzie miejsce dyscypliny zajmuje odpoczniecie. Pierwsze jest działaniem Mojżesza, drugie darem w Jezusie: „Prawo bowiem zostało nadane przez Mojżesza, łaska zaś i prawda, stała się przez Jezusa Chrystusa” (J 1,17). Pierwsze jest pracą człowieka, drugie darem Najwyższego JESTEM.

Czy pojmujecie, zwłaszcza wszyscy, którym wydaje się, że pokonywanie dwóch tam, czyli dwóch działów wodnych, czyli Wielkiej Wody i Małej Wody, o którym niestrudzenie piszę i nauczam, nie jest żadną czczą filozofią, którą zwodzę niewinnych? Nie jest też propagowaniem i promowaniem innych duchowych Mistrzów, w miejsce Jezusa! To jedynie i aż przełożenie wielowiekowej, biblijnej tradycji, wyrażonej symbolicznie, na współczesny język, aby uprzystępnić zrozumienie biblijnych tekstów, których duchowe  znaczenie przez wieki było zakrywane.

Moim jedynym pragnieniem jest uświadomienie w możliwie najprostszy sposób, z użyciem przekonujących obrazów, znaczenia duchowej pracy, którą musi wykonać każdy człowiek, obdarowany Bożym zbawieniem.  

Wszak decyzję każdy musi podjąć sam: Wybieram życie i dobro czy śmierć i zło? Wybieram błogosławieństwo czy przekleństwo? „Lecz bardzo blisko ciebie jest słowo, w twoich ustach i w twoim sercu, abyś je czynił. Decyzję podejmuję ustami, na podstawie skarbu, który mam w sercu: „Albowiem sercem wierzy się ku usprawiedliwieniu, a ustami wyznaje ku zbawieniu ” (Rz 10,10). Wyznawanie ustami, że Jezus jest SŁOWEM, które wprowadza do odpocznienia, jest duchowym odpowiednikiem przejścia przez Jordan pod wodzą Jezusa, następcy Mojżesza.

Wielką Wodą jest przepona. Po wyjściu z wody stajemy się wolni, aby w pustynnym doświadczeniu ognia, czyli w przestrzeni serca, pozbyć się EGO i dojść do Małej Wody, którą jest gardło. Przejście przez nią to manifestacja zbawiającej mocy JESTEM, dzięki któremu wchodzimy do odpocznienia.

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. Amen.

Energetyczne blokady w chronicznym napięciu mięśniowym

We wczorajszym tekście, zatytułowanym Wiara albo władza, pojawił się następujący akapit: „Człowiek wiary porusza się z gracją, ponieważ jego życiowe siły łatwo i swobodnie płyną przez całe ciało. Jego sposób bycia jest pełen wdzięku, ponieważ nie jest przywiązany do EGO, które wyspecjalizowało się w używaniu władzy. Nie jest więc przywiązany do nikogo i  niczego, również do samego siebie i do tego, co osiągnął. Ponieważ niczego nie trzyma się kurczowo, więc wszystko swobodnie przepływa przez jego życie, co najlepiej pokazuje ciało. Jeśli bowiem powstają energetyczne blokady, natychmiast uwidaczniają się w napięciu mięśni i usztywnieniu kośćca”.

Dziś krótko uzupełnię go praktycznie, aby Ci, którzy rozumieją treść ewangelicznego świadectwa o Jezusie: „…obudziwszy się, zgromił wicher i rzekł do morza: Umilknij! Ucisz się! I ustał wicher i nastała wielka cisza” (Mk 4,39), zdawali sobie sprawę z duchowej pracy do wykonania.

Rozpocznę od przedstawienia negatywnych skutków przerwania przepływu energii z powodu chronicznych napięć mięśniowych, po czym opiszę pozytywne skutki zdrowotne, gdy energia przepływa przez nas bez przeszkód.

1. Przepływ energii przerwany przez napięcia mięśniowe – skutki władzy

Pamiętając, że dwie najważniejsze tamy (blokady) znajdują się w przeponie i gardle, rozpocznę od skutków zablokowania energii pomiędzy nimi, czyli w klatce piersiowej. Człowiek jest wówczas niewrażliwy na los innych istot, także zwierząt i roślin, zanurzony jest w nienawiści i rozpaczy. Jeśli energii nie potrafi rozprowadzać od serca w górę i w dół, wtedy zamiast naturalnych, emocjonalnych skutków wyzwolenia się z niewrażliwości, nienawiści i rozpaczy, zaczyna chorować w sposób autoagresywny albo na serce (miłość), albo na płuca (zaufanie), albo ma przerośnięta grasicę, która powinna zaniknąć. Jednak, jeśli świat i życie są dla człowieka czymś wrogim i nieprzyjaznym, wówczas żyje według programu: Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie, a układ immunologiczny obraca się przeciwko niemu. Problemy zdrowotne bardzo często zaczynają się wówczas od pozornie niegroźnej miastenii, a mogą zakończyć ostrą niewydolnością oddechową i śmiercią.

Jeśli energia nie przepływa ponad serce z powodu napięcia mięśni ramion i szyi, wówczas powyżej w domenie głowy pojawia się wrogość, negatywność i powstrzymywanie uczuć na poziomie racjonalnym. Powyżej znajduje się jeszcze jeden pierścień, a mianowicie u podstawy czaszki, na wysokości oczu, który również może ulec chronicznemu napięciu. Wtedy ponad nim zaczynają się problemy z chorobami zwyrodnieniowymi, destrukcyjnymi, starczymi. Zwątpienie w siebie, poczucie winy, brak wiary w siebie, niezdolność przyjęcia siebie jako Bożego Dziecka, skutkuje czymś, co obrazowo można przedstawić, jako program: Jestem dzieckiem diabła.

Z kolei poniżej przepony znajduje się brzuch, w którym jako skutek przerwanego przepływu energii pojawi się cierpienie i łzy. Poniżej brzucha, w biodrach, możemy zablokować kolejny pierścień mięśni, wówczas męczymy się z perwersją i mamy zamiłowanie do pornografii. Ostatecznie, gdy energia nie płynie przez ostatnią blokadę w dnie miednicy, wówczas od energii odcinamy nasze nogi, a my zaczynamy odczuwać niepewność, niestabilność, brak zakorzenienia. Najbardziej naocznym skutkiem są problemy finansowe, a wszystko kończy się unieruchomieniem.

2. Przepływ energii nieprzerwany – skutki wiary

Jak powyżej, teraz również zaczynamy od serca, które jest ośrodkiem dysponowania życiową energią, więc też przemianą niskiej energii (życie według ciała i uleganie żądzom), w energię wysoką (życie według ducha i rozwijanie miłości).

Gdy energia swobodnie przepływa we wszystkich kierunkach, a zwłaszcza pokonuje przeponę i gardło, wówczas w piersiach, przestrzeni serca, płuc i grasicy, odczuwamy miłość, litość, współczucie i nadzieję. Gardłem wyrażamy otwartość i afirmację, lekko sięgając po wszystko, co darowuje nam Bóg. Wreszcie na poziomie umysłu pojawia się intuicja, wglądy, zdolność duchowego widzenia. Mamy mocne połączenie z Bogiem.

Natomiast poniżej przepony, w brzuchu, czujemy przyjemność i wesołość. Dlatego nie musimy zajadać ani zapijać, smutku i przygnębienia. W genitaliach odczuwamy radość i ekstazę, czyli energię do wykorzystania, która przepływa a nie gromadzi się. Dopiero w tym drugim wypadku powstaje nadmiar, zmuszający wielu do ciągłego, fizycznego rozładowywania napięcia seksualnego. Człowiek świadomy swej energii, czyli własnego ciała, wykorzystuje tę energię w dowolny sposób, czyli poprzez genitalia albo gardło, czyli za każdym razem będąc twórczym. Na dole jest to twórczość typu generatywnego, materialnego, zaś na górze typu wegetatywnego, kulturowego, duchowego.

Na samym dole energia ożywia nasze nogi, a my czujemy się w równowadze i bezpiecznie. Mamy też w sobie spokój przynależności do rodziny albo innej grupy. Mamy mocne połączenie z ziemią.

Wiara albo władza

We wcześniejszym wpisie, zatytułowanym Odpoczniecie czyli wejście do Królestwa Niebios, użyłem figury, która powtarzalną naocznością miała dać do myślenia, a może pozostać w pamięci Czytelników. Chodzi mianowicie o równanie wiedza = władza. Dziś chcę do niego powrócić, żeby przyjrzeć się władzy samej w sobie oraz pokazać przynajmniej niektóre negatywne skutki ulegania potrzebie władzy.

We wspomnianym wyżej tekście starałem się przekonać, że istnieje także pozytywny rodzaj władzy, którym jest wiedza. Jednak to nie jest wiedza książkowa, oparta na argumentach z przeszłości, której oddajemy władzę nad życiem, utożsamiając się np. z dowodami naukowymi, których sami nie potrafimy zweryfikować. Wówczas bowiem wiedza innych ludzi zawłaszcza nas i czyni z nas niewolników potrzeby władzy. Ulegają jej najczęściej nauczyciele i księża, zmuszając dzieci i młodzież do przyswajania wiedzy, która nie jest ich życiową mądrością. Sami poddali się władzy cudzej wiedzy nad sobą i zmuszają następnych do podobnego aktu poddaństwa, czerpiąc satysfakcję z władzy nad innymi. Proszę się nie nadto nie oburzać, ponieważ najczęściej są to procesy i zachowania nieuświadomione.

Jednak wiedza serca, czyli mądrość utkana z życiowych doświadczeń codzienności, gdy z największą uważnością i czułością nasłuchujemy Ducha i wyglądamy Bożych znaków, aby w naszej woli wypełniała się Boża wola, staje się duchową władzą nad życiem, którą po prostu nazywamy wiarą.

Wiara nie jest infantylną emocją, chociaż też jest emocją.

Wiara nie jest ślepym naśladowaniem, chociaż szuka natchnienia w przykładach życia innych ludzi.

Wiara nie jest racjonalnym rozstrzygnięciem, chociaż bez udziału rozumu stacza się w pragnienie, które nigdy nie zostaje zrealizowane.

Wiara nie jest wewnętrznym odczuciem, chociaż gdyby nie miała związku z odczuciem pokoju i szczęścia nie spełniałaby zbawiającej roli.

Wiara nie jest przyjęciem hipotezy Boga w poczuciu bezsilności i braku sprawczości we własnym życiu, chociaż bez mocnego związania się w godzinie ciemności z tym, co niej jest zmysłowe i materialne, nie byłaby sobą.

Mógłbym napisać jeszcze kilka tego rodzaju (apofatycznych = negatywnych) albo lepiej rzecz nazywając binarnych definicji wiary, tylko że nie miałoby to sensu. Chciałem jedynie unaocznić najważniejszą cechę wiary, z której zdecydowana większość nas, mających się za wierzących, nie zdaje sobie sprawy. Otóż z mojego doświadczenia wiary wynika, że tylko jedną rzecz mogę o niej powiedzieć i napisać bez cienia wątpliwości.

To mianowicie, że wiara nie jest władzą.

Jeśli cokolwiek zaczyna nosić cechy władzy albo jest potrzebne do sprawowania władzy (w pewnych sytuacjach jest nią po prostu kontrola) na pewno nie jest wiarą. Co prawda wiara i władza spełniają podobną rolę, ponieważ  każdy człowiek chce się czuć bezpiecznie i mieć poczucie kontroli oraz sprawczości. Jednak wiara zapewnia zupełnie inny rodzaj bezpieczeństwa i sprawczości, aniżeli władza. Jeśli zatem świadomie dostrzegam, że cokolwiek zaczyna w moim życiu spełniać rolę władzy, chociażby przynależało też do sfery wiary, muszę z tego zrezygnować i wyrzec się tego.

Władza zapewnia bezpieczeństwo i sprawczość przez siłę, która zdobywa i kontroluje, wiara tymczasem przez moc miłosnego przyciągania.

Władza jest ruchem na zewnętrz, wiara zawsze do wewnątrz.

Władza jest życiem według ciała, wiara jest życiem według ducha.

Władza jest pilnowaniem tego, co jest dostępne zmysłom i rozumowi, zaś wiara jest pewnością tego, czego się spodziewamy, chociaż zmysłowo tego nie poznajemy, ponieważ jest w polu energii serca (Hbr 11,1).

Władza wreszcie czyni człowieka ociężałym, wystraszonym, chorym, zaś wiara przeciwnie, czyni go lekkim, miłującym, zdrowym. 

Ludzie wiary wyróżniają się łatwą do zauważenia cechą. Jest nią gracja. Człowiek wiary porusza się z gracją, ponieważ jego życiowe siły łatwo i swobodnie płyną przez całe ciało. Jego sposób bycia jest pełen wdzięku, ponieważ nie jest przywiązany do EGO, które wyspecjalizowało się w używaniu władzy. Nie jest więc przywiązany do nikogo i  niczego, również do samego siebie i do tego, co osiągnął. Ponieważ niczego nie trzyma się kurczowo, więc wszystko swobodnie przepływa przez jego życie, co najlepiej pokazuje ciało. Jeśli bowiem powstają energetyczne blokady, natychmiast uwidaczniają się w napięciu mięśni i usztywnieniu kośćca.

Człowiek wiary napełniony jest boskością, zatem stanowi jedność z własnym ciałem, a przez ciało z wszystkim, co jest żywe, ostatecznie z całym stworzeniem. Jego duch płonie jasnym płomieniem wewnętrznego światła, co szczegółowiej opisałem w tekście o konfirmacji. Człowiek prawdziwej wiary pozbył się potrzeby sprawowania kontroli, która zawsze jest hierarchiczna. Zaczynamy od kontrolowania siebie, aby móc kontrolować drugiego człowieka. Potem nieszczęście władzy rozlewa się już po całym świecie.

Czy domyślacie się, moi Przyjaciele, dlaczego umieściłem ten tekst na blogu?  Żeby podzielić się własnym doświadczeniem i przestrzec przez niebezpieczeństwami, czyhającymi na każdego, gdy wiarę pomyli z władzą.

Jeśli wydaje się Wam, że skoro dziś jesteście lekko niesieni na skrzydłach wiary, to możecie mieć pewność jutra, już straciliście czujność i lecicie w przepaść, ponieważ sądzicie, że ów stan będzie trwał wiecznie. Tymczasem wiara jest czujną reakcją na każdy bodziec (każdorazowo inny), przychodzący ze środowiska, w którym żyjemy, a nie pewnością kontynuacji. Tym zajmuje się kontrolująca wszystko władza.

Jeśli wydaje się Wam, że dzięki naśladowaniu np. Jezusa będziecie wieść udane i zbawione życie, już straciliście czujność i lecicie w przepaść, ponieważ każdy z nas jest inny. Nie chodzi o to, żeby być kopią Jezusa, ale żeby w Duchu Jezusa jak On być Dzieckiem Bożym. Wiara jest czułym odkrywaniem siebie w Duchu Jezusa. Wtedy Bóg objawia swoją chwałę w naszej prawdziwości i autentyczności. Wiara jest więc specjalistką od TERAZ. Kopiowaniem  zajmuje się władza, specjalistka od WCZORAJ.

Jeśli wydaje się Wam, że skoro podejmujecie racjonalne decyzje, oparte na obiektywnym Słowie Bożym, to żyjecie według Bożej woli, już straciliście czujność i lecicie w przepaść. Sądzicie, że podporządkowanie się autorytetowi litery jest trwaniem przy źródle życia. Tymczasem wiara jest miłosnym zespoleniem z Duchem. To akt oddania, napełniający serce darami miłości. Władza jest specjalistką od decydowania o znaczeniu słów i zdań, dlatego jej rozstrzygnięcia tworzą więzienia i traumy. Wiara jest kluczem, otwierającym każde drzwi, i mieczem, przecinającym każdy węzeł. Współczesna teologia oddała się w służbę władzy i dlatego bardzo rzadko służy wierze.

Wydaje się, że władza służy życiu. Niestety to jest pozorne, ponieważ władza, która nie jest wiedzą, podszyta jest strachem (tylko wiedza = władza jest wolna od strachu), a co jest podszyte strachem służy śmierci. Władza nie byłaby nikomu potrzebna, gdyby nie ów strach. Z lęku przed utratą życia, próbujemy je kontrolować i dokładnie w tym samym momencie wbijamy nóż we własne życie.

Życiu może służyć i pięknie je rozwijać tylko wiara, która jest zgodą, decyzją, zdolnością, stylem postępowania, rodzajem myślenia, zaufaniem, akceptacją i radosnym, lekkim uczestniczeniem w dzianinie, którą tka Najwyższy. Dlatego wyrażamy ją słowami: „Niech się dzieje wola Twoja”. Dziać się powinna dzianina życia, tkana Miłością i Światłością.

Wiara służy życiu i jest energią miłości. 

Władza służy śmierci i jest energią strachu.

Pomiędzy tymi biegunami Bóg codziennie pyta nas, co wybieramy?

Wiarą, która jest wypuszczeniem wrzeciona z rąk, wybieramy życie, tkane przez Boga.

Władzą, która jest kurczowym trzymaniem wrzeciona, wybieramy śmierć, ponieważ nikt z nas nie potrafi tkać dzianiny życia.

Serwisowanie duszy i duchowe zarządzanie życiem naprawdę nie jest heroiczną zdolnością, ani tym bardziej wyszukaną filozofią.

Rano, otworzywszy oczy, nabierając wdechem powietrze wystarczy świadomie wchłonąć w siebie dar życia, a potem, bez lęku, wydechem oddać to, co się otrzymało.

Co zatem wystarczy?

Z wdzięcznością przyjąć życie, a potem je wypuścić i przestać kontrolować. Wtedy ono stale przez nas płynie, porywa ze sobą, zachwyca i obdarowuje dobrami, których oko nie widziało i ucho nie słyszało.

Wystarczy wiara. Władzą sami się krzywdzimy.

Śmierć w domu Marii i Marty

Tych kilka myśli dedykuję śp. ks. Piotrowi Wowremu i śp. bp. Janowi Szarkowi

A zachorował niejaki Łazarz z Betanii, miasteczka Marii i Marty, jej siostry.A była to ta Maria, która namaściła Pana maścią i otarła nogi włosami swymi, i jej to brat chorował.Posłały więc siostry do niego, mówiąc: Panie, oto choruje ten, którego miłujesz.A usłyszawszy to Jezus, rzekł: Ta choroba nie jest na śmierć, lecz na chwałę Bożą, aby Syn Boży był przez nią uwielbiony. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. A gdy usłyszał, że choruje, został jeszcze dwa dni na miejscu, gdzie przebywał; Potem rzekł do uczniów swoich: Pójdźmy znowu do ziemi judzkiej.Rzekli do niego uczniowie: Mistrzu! Dopiero co chcieli cię Żydzi ukamienować i znowu chcesz tam iść?Odpowiedział Jezus: Czy dzień nie ma dwunastu godzin? Jeśli kto chodzi we dnie, nie potknie się, bo widzi światło tego świata.Jeśli zaś kto chodzi w nocy, potknie się bo nie ma w sobie światła.To powiedział, a potem rzekł do nich: Łazarz, nasz przyjaciel, zasnął; ale idę zbudzić go ze snu.Tedy rzekli uczniowie do niego: Panie! Jeśli zasnął, zdrów będzie.Ale Jezus mówił o jego śmierci; oni zaś myśleli, że mówił o zwykłym śnie.Wtedy to rzekł im Jezus wyraźnie: Łazarz umarł,I raduję się, że tam nie byłem, ze względu na was, bo uwierzycie; lecz pójdźmy do niego. (…)I rzekł: Gdzie go położyliście? Rzekli do niego: Panie, pójdź i zobacz.I zapłakał Jezus.Rzekli więc Żydzi: Patrz, jak go miłował.A niektórzy z nich mówili: Nie mógł ten, który ślepemu otworzył oczy, uczynić, aby i ten nie umarł?Jezus znowu rozrzewniwszy się w sobie, poszedł do grobu; była tam pieczara, u której wejścia leżał kamień.Rzekł Jezus: Usuńcie ten kamień. Rzekła mu Marta, siostra umarłego: Panie! Już cuchnie, bo już jest czwarty dzień w grobie.Rzekł jej Jezus: Czyż ci nie powiedziałem, że, jeśli uwierzysz, oglądać będziesz chwałę Bożą? Usunęli więc kamień, gdzie leżał umarły. A Jezus, wzniósłszy oczy w górę, rzekł: Ojcze, dziękuję ci, żeś mnie wysłuchał.A Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz, ale powiedziałem to ze względu na lud stojący wkoło, aby uwierzyli, żeś Ty mnie posłał. A gdy to rzekł, zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź!I wyszedł umarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była owinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść.                    J 11,1-15.34-44

W Betanii umarł Łazarz.

Jezus lubi tamto miejsce. Czy tylko dlatego, że ma tam Przyjaciół, których miłuje? A może z powodu ich gościnności? Ostatecznie, kto wie, może ma tam coś do załatwienia? Pewnie każdy z tych powodów jest dobry, aby odwiedzać Martę, Marię i Łazarza.

Raptem dowiaduje się, że Przyjaciel choruje, a siostry pozostają w napięciu…

Czekają, wyglądają, niecierpliwią się. Przyjdzie uzdrowić Przyjaciela? Zdąży przed śmiercią? Czy na pewno chce coś zrobić? 

Jezus reaguje dziwnie. Zupełnie nie według naszych standardów i oczekiwań: „A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. A gdy usłyszał, że choruje, został jeszcze dwa dni na miejscu, gdzie przebywał”.  Kocha całą Trójkę, więc pozostaje z dala i nie spieszy z pomocą? Naprawdę tak wygląda miłość? Komuś, coś się nie poprzestawiało?

To jest oczywiste, że nikt z nas nie czekałby ani minuty, żeby zdążyć, działać i ocalić przed śmiercią.

Z miłości pozwolić umrzeć! Czy to oznacza, że my nie naśladujemy Jezusa?

Szokujące świadectwo o Jezusie. No, ale skoro tak sprawy się mają, może Jezus ma jakiś powód? W końcu tajemniczą wypowiedzią coś sugeruje: „Ta choroba nie jest na śmierć, lecz na chwałę Bożą, aby Syn Boży był przez nią uwielbiony”.

Wpierw wydaje się, że rozdęte EGO Jezusa chce wykorzystać nieszczęście Przyjaciół dla własnego marketingu i gdyby nie druga część opowiadania o wzbudzeniu Łazarza ze śmierci, rzeczywiście byłoby trzeba tak pomyśleć. Jednak przy grobie zdarzyło się coś, co zadziwia. Co każe z pokorą pomyśleć o miłości i z zachwytem o śmierci.

W Ustroniu umiera Przyjaciel Jezusa.

Jezus lubi tę plebanię. Czy tylko dlatego, że ma w niej Przyjaciół, których miłuje? A może z powodu ich gościnności? Ostatecznie, kto wie, może ma w niej coś do załatwienia? Pewnie każdy z tych powodów jest dobry, aby odwiedzać Karinę i Piotra

Raptem od niepełnosprawnych z grona Marii Marty dowiaduje się, że Przyjaciel choruje. Wszyscy pozostają w napięciu…

Czekają, wyglądają, niecierpliwią się. Przyjdzie uzdrowić Przyjaciela? Zdąży przed śmiercią? Czy na pewno chce coś zrobić? 

Nie przyszedł. Spóźnił się do Ustronia. Z miłości pozwolił umrzeć. Czy można to zrozumieć?

Na szczęście pozostaje scena sprzed grobu Łazarza! 

Usunęli więc kamień, gdzie leżał umarły. A Jezus, wzniósłszy oczy w górę, rzekł: Ojcze, dziękuję ci, żeś mnie wysłuchał.A Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz, ale powiedziałem to ze względu na lud stojący wkoło, aby uwierzyli, żeś Ty mnie posłał. A gdy to rzekł, zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź!I wyszedł umarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była owinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść”.

Bywa, że zrozumienie zawdzięczamy temu, co dzieje się na końcu: „Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść”.

Przychodzimy na świat, jednak nasze dusze są krępowane opaskami iluzji rodziców o kochanym dziecku, sióstr o bracie, małżonków o sobie, parafian o księdzu, itp. Dusimy się pod opaską, ukrywającą prawdziwą twarz. Ktoś nakłada nam ją na twarz, abyśmy nie byli sobą i nie szli własną drogą.

Ktoś nie pozwala nam iść…

Marta i Maria nie mają mężów? Dziwne, wręcz szokujące w kulturze, apoteozującej małżeństwo i macierzyństwo. Łazarz nie ma żony? O co chodzi? Cóż za dziwne rodzeństwo? A może Marta z Marią po prostu nie pozwalają Łazarzowi iść własną drogą życia? Nie mając mężów, zatrzymały Go?

Jezus kocha całą Trójkę, więc nie spieszy się. Z miłości nie chce cementować tej relacji. Czeka, aż Przyjaciel zacznie cuchnąć, to znaczy raz na zawsze dla Sióstr stanie się martwy. Dopiero wtedy będzie mógł zacząć żyć dla siebie: „Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść”. Wszystko z miłości.

Przychodzimy, aby iść własną drogą życia i mieć twarz, to znaczy być sobą. Tymczasem począwszy od pierwszego dnia życia wszyscy, którzy nas kochają, obwiązują  nas opaskami śmierci, bo nie chcą nas stracić. Boją się, że odejdziemy, usamodzielnimy się, znikniemy z pola widzenia. Rodzicom i nauczycielom wydaje się, że lepiej znają naszą twarz, niż my sami. Pozbawieni jej, okryci całunem, nie potrafimy nabierać powietrza pełnymi piersiami, dusimy się i zaczynamy bać o życie.

W końcu nadchodzi śmierć. Jezus z miłości spóźnia się, aby dusza mogła znowu nabrać powietrza i odejść swoją drogą.

Śmierć nigdy nie jest za wcześnie. Jezus nigdy nie przychodzi za późno. Ponieważ nas kocha, pomaga nam być w ciągłym ruchu.

Marta z Marią nauczyły się, że kto kocha, odwiązuje opaski, służące do wiązania trupa, i zdejmuje całun z twarzy, aby każdy mógł mieć własną twarz. Nic większego i piękniejszego na Bożą chwałę nie mógł w Betanii uczynić  Jezus.

Z miłości do naszych bliskich często sami dostosowujemy się, żeby nie skrzywdzić, nie urazić, zadowolić, doczekać się uśmiechu, aprobującego nasze wybory i zachowania. Rezygnujemy z własnej twarzy i ukrywamy pod całunem śmierci. Jesteśmy martwi, więc przychodzi Przyjaciel i pyta o nas: „Gdzie go położyliście? Rzekli do niego: Panie, pójdź i zobacz.I zapłakał Jezus. Jezus płacze, że dobrowolnie się zawiązujemy i pozbawiamy twarzy.

Życie na ziemi jest dla nas trudną lekcją. Jej najważniejszym celem jest odnalezienie własnej twarzy. A twarz jest zwierciadłem duszy, jej obrazem. Przychodzimy, aby odnaleźć własną duszę i pójść drogą, której krótkim fragmentem jest życie na ziemi.

Nie dziwmy się ani nie złośćmy na Jezusa, że celowo spójnia się do domu Przyjaciół, ponieważ Jego dziełem jest prowadzenie każdego drogą Bożą, drogą życia, drogą naszych dusz. Jezus mówi nam: Uwolnijcie Zmarłego i pozwólcie Mu odejść, żeby mógł być sobą.

Śmierć Łazarza jest na Bożą chwałę i śmierć Piotra jest na Boża chwałę.

Pożegnanie boli i jest smutne. Jednak łzy są rzeką życia, po przejściu której oczyszczona dusza podnosi się do dalszej drogi i wchodzi do odpocznienia.

Zmarłych uwalniajmy z naszych wspomnień. Nie miejmy im za złe, że odchodzą. Wybaczajmy im, radujmy się ich wolnością i żegnajmy z nimi. Oni idą swoją drogą, my idziemy swoją. Każdy idzie własną. Czasem tylko przez chwilę, tylko przez jeden dzień, tylko przez 3o lat idziemy obok siebie. Ostatecznie zawsze idziemy samotni.

Nasza śmierć też jest na Bożą chwałę. Umieramy, aby nie dusić się iluzjami na własny temat i móc odważnie nabierać powietrza w płuca. Umieramy, abyśmy szli własną drogą  i spokojnie, ufnie byli sobą. 

Odpowiedzialność

Właściwie nie wiem, dlaczego kolejny raz postanowiłem napisać kilka słów o odpowiedzialności? Racjonalnego uzasadnienia nie ma. Chyba tylko intuicyjne przekonanie, oby nie naiwne, że w dobie SARS-COV-2 może tym razem uda mi się dotrzeć chociaż do kilku bezkrytycznych wyznawców odpowiedzialności, którzy zniekształcili znaczenie tego pojęcia, żeby móc je wykorzystywać w niewłaściwy sposób.

Spróbuję wykorzystać argument, którego do tej pory nie używałem.

Odpowiedzialność, co słowo wyraźnie pokazuje, to działalność, która jest odpowiedzią na jakieś pytanie. Czyje pytanie? To pytanie życia, domagającego się zainteresowania, uwagi i troskliwej opieki. Do tego miejsca rozumienia można uznać, że apel o odpowiedzialne zachowania w dniach zagrożenia SARS-COV-2 jest na miejscu.

Problem pojawia się na etapie zastosowania argumentu odpowiedzialności, ponieważ najczęściej jest nim wezwanie do bezdyskusyjnego i bezkrytycznego przestrzegania zasad ostrożności, mającego trzy źródła. Pierwszym jest rozporządzenie ministra, którego konstytucyjność i legalność podważają sędziowie. Ok. Machnijmy na to ręką, przyjmując, że sędziowie nie mają racji. Drugim jest nauka. Tu znowu mamy malutki problemik z pęknięciem jednoznaczności, ponieważ wirusolodzy wypowiadają się w zdecydowanie innym tonie, co epidemiolodzy. Ci drudzy też nie są jednomyślni i jedna grupa zbliża się w poglądach do wirusologów, zaś druga jest bliska lekarzom tzw. pierwszego kontaktu oraz tym, którzy są odpowiedzialni za funkcjonowanie całego systemu służby zdrowia. No dobra, machnijmy ręką drugi raz. Niech będzie, że rację mają ci ostatni.

Ale jest jeszcze trzecie źródło, z zastosowaniem którego mam problem i nie rozumiem, dlaczego np. księża nie mają? A jest nim odwołanie do miłości. Wkraczamy zatem na teren etyki teologicznej i filozoficznej. Jednak czy tylko?

Współczesna psychiatria ma do powiedzenia wiele ciekawostek, także na temat odpowiedzialności, wyrywając ją z dotychczasowych kleszczy moralnego zobowiązania, a sytuując w polu odczuwania życia i świadomości własnego ciała, czym kapitalnie trafia w teologiczny namysł, nie mający jednak dużo wspólnego z etyką, ale z antropologią.

A to jest zasadnicza różnica!!! I fakt, że księża i teolodzy, tak argumentują, jakby byli prawnikami albo pracownikami Sanepidu, przyprawia mnie o skręt kiszek J.

Spróbuję zatem kolejny raz przekonać moich kolegów, żeby jednak służyli wierze, a nie deprawującym i paraliżującym lękom, czyli służyli ewangelii, a nie prawu, a mówiąc przystępniej, żeby rozgłaszali dobrą wiadomość o zbawieniu, a nie koncentrowali się na ostrzeganiu przed niebezpieczeństwem, ponieważ to jest zadanie służb medycznych i prawnych. Tymczasem ich zadaniem, czyli moim też, jest uwalnianie ludzi, żeby nie byli podatni na manipulację, która politykom i wielkim korporacjom służy do osiągania ich celów.

Po pierwsze odpowiedzialność to zdolność reagowania z uczuciem, wszak jest działaniem, które jest świadomą odpowiedzią na zawołanie życia. Dlatego nie jest tożsama z obowiązkiem albo zobowiązaniem. Odpowiedzialność zawsze jest spontaniczna. Niby oczywiste, prawda? Jednak nie do końca, ponieważ spontanicznie reagują ludzie wolni, odprężeni, zadowoleni, których nie zdominował strach. Spontaniczność jest rodzajem ekspresji, której dominującym rodzajem energii jest radość i szczęście.

Odpowiedzialność cechuje zatem ludzi ożywionych, zainteresowanych życiem i otwartych na nowe doświadczenia. W stresie, wywołanym strachem przed zakażeniem, spontaniczność jest niemożliwa, ponieważ jest funkcją czującego ciała i tym znacząco różni się od obowiązku, który jest racjonalnym zobowiązaniem, czymś w rodzaju intelektualnej konstrukcji, zawsze niezależnej od uczuć i często motywującej człowieka do działania wbrew uczuciom! Jakże łatwo przekonać się o tym, po prostu uważnie obserwując ludzi. Im kto częściej odwołuje się do etycznego zobowiązanie i stara zachowywać racjonalne podstawy moralności, tym somatycznie jest twardszy, bardziej skostniały, a w późniejszym wieku cierpiący na artretyzm, często przed albo po operacji przepukliny, mówiący sztywnymi ustami, z twardymi i wchłoniętymi wargami. Wciąż trzyma się w garści, kontroluje swoje ciało, aby nie ulec impulsowi życia, które chce być witalne, giętkie, radosne i szuka przyjemności.

Dlatego pierwszym krokiem w stronę prawdziwej odpowiedzialności jest krok w stronę prawdziwego życia, a nie wyimaginowanego wyobrażenia o doskonałym życiu. Życie trzeba poczuć, wchłonąć w siebie, dać się nim oczarować, zacząć nim cieszyć. Trzeba poczuć je całym sobą, także cieleśnie. Dopiero odzyskanie kontaktu z własnym ciałem rozpoczyna proces odzyskiwania życia i darowania sobie prawa do zrobienia czegoś dla samego siebie,  wyciagnięcia dłoni po dary życia wbrew powszechnemu przekonaniu, że za każdym rogiem czai się niebezpieczeństwo i śmierć. Niezdolność wyciągania dłoni po dary życia cechuje ludzi, którzy odmawiają sobie tego samego, czego w pierwszych miesiącach i latach życia nie otrzymali od Matek. Ich cielesne doznania są naznaczone oddzieleniem od najważniejszej miłości, którą jest miłość Mamy. Jej sztywność jest sztywnością dziecka. Jej niezdolność do spontanicznego przytulenia, jest niezdolnością przytulania przez dziecko. Brak jej karmiącej piersi warunkuje w późniejszym wieku uzależnienie od takich substytutów, jak papierosy albo zesztywnienie ust.

Somatyczne zesztywnienie, brak kontaktu z własnym ciałem, odcięcie się od własnych uczuć i emocji można sobie uświadomić, a dzięki temu zrobić krok w stronę samego siebie. To krok w stronę przejęcia odpowiedzialności za własną przyszłość, aby nie musieć rozglądać się za kimś bądź czymś, co przywróciłoby żywotność i gibkość życia. Najważniejsze jednak jest to, że jednocześnie jest to krok w stronę odpowiedzialności, która nie ogranicza się do własnej osoby, lecz obejmuje każdą formę życia. Nie ma prawdziwej miłości bez powrotu do samego siebie. Energia życia wpierw musi zostać aktywowana w ciele i skierowana w stronę serca, aby mogła połączyć się z energią całości.

Kto nie uświadamia sobie tego; kto nie potrafi wejść w kontakt z własnym ciałem i jego potrzebami, bojąc się, że straci nad nim kontrolę; kto wreszcie samego siebie okłamuje, idealizując dziecięce doświadczenia wbrew cielesnym blokadom, z powodu których nie potrafi spontanicznie unosić się nad ziemią, ten swoje zachowania musi zracjonalizować i nadać im rangę moralnego zobowiązania. Jednocześnie innym odmawia prawa do przeżycia tego, czego sam nie potrafi doświadczyć. W nim i dookoła niego wszystko staje się sztywnym szkieletem w miejsce giętkiego ciała. Życie zostaje wyparte przez śmierć, a miłość przez strach. Dłonie trzymane są blisko ciała, które jest szczelnie zasłonięte, niemal uzbrojone do walki z przeciwnikiem,  którym jest życie we wszelkich swoich przejawach.

W miejsce prawdziwego życia, ze strachu przed utratą życia wkracza śmierć za życia.  

Odpocznienie czyli wejście do Królestwa Niebios

Serce jest paleniskiem Boga. Gdy Bóg sam ogniem jest, me serce paleniskiem, na którym spala On próżności drzewo wszystkie.                          Anioł Ślązak

Słowami Anioła Ślązaka przechodzę do refleksji, poświęconej ostatniemu etapowi duchowego rozwoju człowieka, ponieważ świetnie rekapitulują wcześniejsze rozważania nad znaczeniem doświadczenia ognia. Ogień transformuje nas z istot egoistycznych w prawdziwe, nie potrafiących kochać w miłujące, nieświadomych w świadome. Symbolicznym narządem tej transformacji jest serce, podobnie jak symbolicznym narządem potrzeby posiadania terytorium, przynależności rodowej, zaspokajania potrzeb pokarmowych i seksualnych, realizowanych na poziomie cielesnym, są nerki.

Żałuję, że moi teologiczni adwersarze nie zauważają, iż swoją argumentację wywodzę z obrazowości nowotestamentowej. Życie według ciała jest bowiem uleganiem materialnym potrzebom życia i przeżycia, czyli pokarmu i seksu, zaś życie według ducha jest skutkiem transformacji cielesnego w duchowe dzięki przejściu w sferę serca, a więc ognia.

W świątyni Miłości, którą jest serce, zaczynamy działać z poziomu duchowego. O ile splotowi słonecznemu, poniżej serca, przyporządkowana jest wola działania, o tyle dominującym tematem centrum szyi, powyżej serca, jest słowo: „Niech się stanie wola Twoja”. Dzięki alchemii życia w laboratorium Miłości zaczynia nas i odmienia energia wiary, niczym drożdże zamieniają mąkę w ciasto na chleb. Z wszystkiego się cieszymy, za wszystko dziękujemy, wybaczamy i akceptujemy wszystko, co nas spotyka w postaci doświadczeń. Pozwalamy naszej woli wejść w harmonię z tym, co jest nam darowane. Przestajemy walczyć, upierać się, zmuszać do działania, a więc pożądać i cierpieć. Pojawia się odpoczywanie, beztroska, otrzymywanie bez stawiania żądań, odnajdywanie bez szukania, doświadczanie obecności JESTEM bez wielu słów. Pojawia się cisza upragniona, a ponieważ większość z nas kompletnie nie pojmuje i nie praktykuje duchowego procesu wzrastania i podnoszenia energii, więc ciszę upragnioną łączą z śmiercią. Tymczasem Jezus nie mówi: „Błogosławieni umarli, albowiem oni doświadczą ciszy”, ale: „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię” (Mt 5,5). 

Odpoczniecie jest poziomem duchowego doświadczenia po wyjściu z wody i przejściu przez ogień pustyni. Jakub, Mojżesz, Izrael, Jezus z Galilei to historie, których nie sposób nie potraktować jako biblijnych archetypów duchowej drogi człowieka.

Przejście do ciszy jest uwarunkowane pokonaniem drugiej tamy, czyli gardła. Powyżej niej, w głowie znajduje się symboliczny nous (słowo greckie), czyli umysł, którego nie należy utożsamiać z rozumem. Z tego, co potrafimy nazwać ludzkimi słowami, nous bardziej jest ludzkim potencjałem osiągnięcia pełni świadomości, aniżeli zdolnością racjonalnego myślenia.

Gdy życiowa energia spokojnie płynie przez gardło, potrafimy pewnie i z godnością wyrażać samych siebie oraz kreatywnie oddawać siebie w służbę życia i miłości, czyli Boga.

Zanim opiszę skutki i znaczenie przejścia przez „wąskie gardło”, czyli ewangeliczną „wąską ścieżkę”, którą w ziemskim życiu tylko niewielu powraca do Ogrodu Życia, zadam kilka pytań, aby mieć argument dla dalszej refleksji.

Dlaczego do myślenia nie daje nam zmyślna strategia Mistrza z Galilei, który dla każdego miał dobrą wiadomość o zbawieniu, ale już nie wszystkich uczynił swoimi uczniami?

Dlaczego nie wszystkim, a jedynie uczniom przekazał wiedzę na temat uzdrawiania i zlecił im tę służbę w świecie?

Dlaczego uczniowie nie mieli władzy nad demonami i dopiero apostołom, powołanym z ich grona, Jezus powierzył to zadanie?

Proszę bardzo. Widać, jak na dłoni, że dopiero tym, którzy przez dłuższy czas dniem i nocą mogli słuchać i obserwować Mistrza, dane było posiąść wiedzę = władzę nad demonami. To ludzie, którzy zwycięsko przeszli doświadczenie ognia i po pokonaniu energetycznego „wąskiego gardła” oczyścili oko, które jest źródłem wewnętrznej światłości: „Światłem ciała jest oko. Jeśli tedy oko twoje jest czyste, całe ciało twoje jasne będzie. A jeśliby oko twoje było mętne, całe ciało twoje będzie ciemne” (Mt 6,22n)

Jaki ma to związek z demonami? Wydaje się, że dość oczywisty. Demon nie jest złym duchem, jak popularnie, aczkolwiek błędnie go nazywamy. Demon jest duchem zła! Jest odwróconym porządkiem świata i życia. Jest podzieleniem jedności i przyczyną dwoistości, źródłem oddzielenia człowieka od Boga i materialnego od duchowego. Jest odwróconą myślą i zanikiem zdolności widzenia, więc wprowadza w sferę, której służy, czyli w ciemność. A skoro, zdaniem Mistrza, ślepy ślepego nie może prowadzić, ponieważ obaj wpadną do dołu (Mt 15,14), więc już wiadomo, dlaczego jedynie ludzie z czystym, duchowym okiem, widzący wszystko w światłości Ducha, a nie w ciemności materii, mogą zobaczyć demona, poznać jego imię i rozkazać mu opuścić nieszczęśliwego człowieka albo zajmowaną przestrzeń. 

Jest w ewangelii wg Mateusza tekst, który wydaje się zagadkowy. Chodzi mianowicie o opowiadanie, w którym uczniowie pytają Jezusa, dlaczego nie poradzili sobie z demonem epileptyka. Poirytowany Mistrz wyjaśnia wówczas: „Ten rodzaj nie wychodzi inaczej, jak tylko przez post i modlitwę” (Mt 17,14-21).

No i wszystko wiadomo! Post i modlitwa są niezbędne, żeby być odpowiednio przygotowanym do konfrontacji z ciemnością. Służą oczyszczeniu oka światłości. Dopiero widzący w światłości Ducha, może zdobyć wiedzę = władzę o człowieku i źródle jego życiowego nieszczęścia. Post i modlitwa są czynnościami duchowymi, oczyszczającymi ciało, dzięki którym z poziomu życia według ciała wznosimy się do poziomu życia według ducha i otrzymujemy dar widzenia prawdy w światłości, której źródłem jest Bóg.

Nie wszyscy pokonujemy pożądanie i zwycięsko przechodzimy przez ogień, więc sami cierpimy, a pozostając ślepcami nie mamy dość wiedzy = władzy nad demonami. Nie wszyscy jesteśmy gotowi do wykonywania tej duchowej pracy, więc mądry Jezus wiedział, że jedynie wyselekcjonowana grupa, której poświęci dużo uwagi i miłości, będzie zdolna  do przyjęcia daru wypędzania demonów i przekazania go kolejnemu pokoleniu.

Wielu egzorcystów to szaleni showmeni, pyszni jak apostołowie, opisani we wspomnianym wyżej wydarzeniu. Ich arogancja bierze się z ignorancji. Myślą, że mocą swojego autorytetu mogą rozkazywać demonom, a one będą im posłuszne. Nawet przywoływanie imienia Chrystusa często nie wystarcza, ponieważ sami są duchami zła. Pogrążeni w cierpieniu pożądliwości, aby dysponować mocą, są bezsilni, bo pozostają ślepi. Jak uczniowie Jezusa zapominają, że nie dysponują własną mocą, ale muszą oddać się Bogu, aby Jego moc działała przez nich! Gdy człowiek dba o swój duchowy rozwój, oczyszczając się przez post i modlitwę, wznosi swoją energię do poziomu widzenia w prawdzie. Wtedy Ten, który jest Światłością, posyła światłość, którą rozprasza demoniczne ciemności życia. 

Tylko widzenie duchowym okiem równa się władzy! Proszę zapamiętać to równanie i próbować równać do tego poziomu duchowego życia. Każda inna władza jest przemocą i źródłem ziemskich ciemności.

Post i modlitwa otwierają wewnętrzny narząd zmysłu, który znajduje się pomiędzy oczami fizycznymi. W języku duchowości to jest trzecie oko, któremu fizycznie w środku mózgu odpowiada szyszynka, gruczoł bardzo wrażliwy na światło. Szyszynka odpowiada za nasze wizje, sny oraz cykl snu i czuwania. Organ był nazywany siedzibą duszy na długo zanim współczesna nauka odkryła jego znaczenie i pełnione funkcje. U niektórych istot niższych oraz embrionów szyszynka faktycznie stanowi trzecie oko.

Minęły trzy miliardy lat od pojawienia się na ziemi pierwszej formy życia do ewolucyjnego utworzenia oczu, które mogły widzieć. To całkiem spory czas, spędzony przez żywe organizmy w ciemności, zanim nareszcie zapalono światło. Kiedy zwierzęta zaczęły widzieć, nabyły też zdolności poruszania się w kierunku pokarmu i odsuwania od niebezpieczeństwa.

Teraz być może znajdujemy się w podobnym punkcie ewolucyjnym, co dawniejsze gatunki. Właśnie osiągnęliśmy stadium, w którym mamy wystarczająco dużo wiedzy o świecie, aby mieć wgląd w przyszłość. Dotarliśmy też do punktu, w którym całe masy ludzi uczą się zwiększania świadomości, modlitwy ciszy, rozwijania intuicji, itp. Dzięki temu jesteśmy coraz bardziej świadomi wizji przyszłości oraz tego, jak możemy rozkwitać. W sensie cywilizacyjnym to przecież wciąż ten sam projekt, co w personalnym, a mianowicie wydostawanie się spod władzy księcia ciemności i uczestniczenie w światłości.

Czyżbyśmy jako chrześcijanie mieli w nim nie uczestniczyć? Dlaczego dla ratowania słupków kościelnych statystyk nie uczymy ludzi wychodzenia z wody i przechodzenia przez ogień, aby mogli otrzymywać dar jasnego widzenia w ciemnościach? Czy naprawdę ciężko zauważyć, że podobnie jak ludyczny i świecki Wernyhora, również ap. Paweł choć tylko na trzy dni, ale jednak stracił zdolność widzenia oczami zewnętrznymi, aby trzecim okiem zobaczyć prawdę? To się zdarzyło, gdy został oślepiony światłością z wysokości.

Ponieważ trzecie oko jest związane z jasnym postrzeganiem prawdy, negatywem jest iluzja. Gdy człowiek zamyka się w jakiejś iluzji, ona zaciemnia mu pole widzenia i zaburza jasność. Zaczyna wtedy doświadczać chorób, które mają związek ze świadomością. Ich duchowe przyczyny tkwią w nous, czyli w umyśle. To może być migrena, bezsenność, udar, problem z pamięcią, stwardnienie rozsiane, ale też Alzheimer i Parkinson, a nawet syndrom Aspergera. 

W większości, jako duchowni i katecheci, w nosie mamy, czym odżywiają się dzieci i młodzież, czy potrafią praktykować modlitwę ciszy, o seksie mówimy im w taki sposób, jakby mieli pracować w „tej” branży, ale każemy im wkuwać definicje bez znaczenia i sensu dla ich życia, uczymy historii, które nie mają żadnego związku z ich duchowością i ćwiczymy w tzw. karności. A gdy mają problemy psychiczne wysyłamy do specjalistów od coraz to nowszych jednostek chorobowych. Zgroza, a to tylko życiowe skutki prowadzenia ślepych przez ślepych. Brakuje nam widzących, cichych, spokojnych, ludzi odpocznienia, pokazujących innym, zwłaszcza młodym, w jaki sposób osiągać ten sam stan ducha.

Odpowiednia dieta, takie praktyki duchowe, jak modlitwa, ale też higiena pracy, fizycznego ruchu, snu, czy oddychania, są nieodzowne w docieraniu do granic naszych duchowych możliwości, aby móc spotkać się z najwyższą i jedyną Świadomością, którą nazywamy Bogiem. Gdy energia spokojnie przez nas płynie i dociera do tej granicy ziemskiej świadomości, którą jest trzecie oko, wówczas harmonijnie łączą się w nas trzy sfery, a mianowicie podświadomość, świadomość i nadświadomość, które inaczej można nazwać instynktem, intelektem oraz intuicją. W tradycyjnym języku religijnym życie według ciała staje się życiem według ducha, aby doświadczyć zesłania Ducha, który całkowicie zmienia oprogramowanie rozumu, to jest ofiarowuje nam nowy nous, metanous, w którym nie ma już śmierci, ani łez, ani cierpienia.

To więc mówię i świadczę w Panu, abyście dłużej nie postępowali jak postępują poganie w swoim pustym umyśle, mający zaćmione myśli, dalecy od Bożego życia z powodu nieświadomości, która jest w nich z powodu skamieniałego serca, którzy stawszy się nieczułymi, samych siebie rozpasali, aby w zachłanności móc się zanieczyszczać. Wy jednak tak nie nauczyliście się Chrystusa. Jeśli oczywiście go usłyszeliście i w nim pozwoliliście nauczyć się takiej prawdy, jaka jest w Jezusie, aby zdjąć z siebie starego człowieka, powracającego do dawnych zachowań, niszczącego siebie zwodniczymi pożądaniami, aby dawać się odnawiać duchowi waszego umysłu i ubrać się w nowego człowieka, stworzonego według Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy” (Ef 4,17-24).

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha, co Duch ma do powiedzenia. Nic dodać, nic ująć, więc gdzie jest współczesny Kościół ze swoją duchowością? Zabierzmy się wspólnie do tworzenia duchowego programu życia, jakiego nauczyliśmy się od Chrystusa, jeśli oczywiście chcemy żyć w tej samej prawdzie, w której żył Jezus z Galilei.

Na koniec dodaję, że ten wpis, wraz z tekstami o konfirmacji i chrzcie to tryptyk, odpowiadający trzem poziomom duchowego życia. W tekście o chrześcijańskiej inicjacji z lutego 2019 r. i w tryptyku przestawiam moją interpretację duchowego życia Jezusa, według której tworzę szkołę duchowości, jednak w najbliższej przyszłości przystąpię wspólnie z chętnymi do bardziej systematycznego działania.