Śmierć w domu Marii i Marty

Tych kilka myśli dedykuję śp. ks. Piotrowi Wowremu i śp. bp. Janowi Szarkowi

A zachorował niejaki Łazarz z Betanii, miasteczka Marii i Marty, jej siostry.A była to ta Maria, która namaściła Pana maścią i otarła nogi włosami swymi, i jej to brat chorował.Posłały więc siostry do niego, mówiąc: Panie, oto choruje ten, którego miłujesz.A usłyszawszy to Jezus, rzekł: Ta choroba nie jest na śmierć, lecz na chwałę Bożą, aby Syn Boży był przez nią uwielbiony. A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. A gdy usłyszał, że choruje, został jeszcze dwa dni na miejscu, gdzie przebywał; Potem rzekł do uczniów swoich: Pójdźmy znowu do ziemi judzkiej.Rzekli do niego uczniowie: Mistrzu! Dopiero co chcieli cię Żydzi ukamienować i znowu chcesz tam iść?Odpowiedział Jezus: Czy dzień nie ma dwunastu godzin? Jeśli kto chodzi we dnie, nie potknie się, bo widzi światło tego świata.Jeśli zaś kto chodzi w nocy, potknie się bo nie ma w sobie światła.To powiedział, a potem rzekł do nich: Łazarz, nasz przyjaciel, zasnął; ale idę zbudzić go ze snu.Tedy rzekli uczniowie do niego: Panie! Jeśli zasnął, zdrów będzie.Ale Jezus mówił o jego śmierci; oni zaś myśleli, że mówił o zwykłym śnie.Wtedy to rzekł im Jezus wyraźnie: Łazarz umarł,I raduję się, że tam nie byłem, ze względu na was, bo uwierzycie; lecz pójdźmy do niego. (…)I rzekł: Gdzie go położyliście? Rzekli do niego: Panie, pójdź i zobacz.I zapłakał Jezus.Rzekli więc Żydzi: Patrz, jak go miłował.A niektórzy z nich mówili: Nie mógł ten, który ślepemu otworzył oczy, uczynić, aby i ten nie umarł?Jezus znowu rozrzewniwszy się w sobie, poszedł do grobu; była tam pieczara, u której wejścia leżał kamień.Rzekł Jezus: Usuńcie ten kamień. Rzekła mu Marta, siostra umarłego: Panie! Już cuchnie, bo już jest czwarty dzień w grobie.Rzekł jej Jezus: Czyż ci nie powiedziałem, że, jeśli uwierzysz, oglądać będziesz chwałę Bożą? Usunęli więc kamień, gdzie leżał umarły. A Jezus, wzniósłszy oczy w górę, rzekł: Ojcze, dziękuję ci, żeś mnie wysłuchał.A Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz, ale powiedziałem to ze względu na lud stojący wkoło, aby uwierzyli, żeś Ty mnie posłał. A gdy to rzekł, zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź!I wyszedł umarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była owinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść.                    J 11,1-15.34-44

W Betanii umarł Łazarz.

Jezus lubi tamto miejsce. Czy tylko dlatego, że ma tam Przyjaciół, których miłuje? A może z powodu ich gościnności? Ostatecznie, kto wie, może ma tam coś do załatwienia? Pewnie każdy z tych powodów jest dobry, aby odwiedzać Martę, Marię i Łazarza.

Raptem dowiaduje się, że Przyjaciel choruje, a siostry pozostają w napięciu…

Czekają, wyglądają, niecierpliwią się. Przyjdzie uzdrowić Przyjaciela? Zdąży przed śmiercią? Czy na pewno chce coś zrobić? 

Jezus reaguje dziwnie. Zupełnie nie według naszych standardów i oczekiwań: „A Jezus miłował Martę i jej siostrę, i Łazarza. A gdy usłyszał, że choruje, został jeszcze dwa dni na miejscu, gdzie przebywał”.  Kocha całą Trójkę, więc pozostaje z dala i nie spieszy z pomocą? Naprawdę tak wygląda miłość? Komuś, coś się nie poprzestawiało?

To jest oczywiste, że nikt z nas nie czekałby ani minuty, żeby zdążyć, działać i ocalić przed śmiercią.

Z miłości pozwolić umrzeć! Czy to oznacza, że my nie naśladujemy Jezusa?

Szokujące świadectwo o Jezusie. No, ale skoro tak sprawy się mają, może Jezus ma jakiś powód? W końcu tajemniczą wypowiedzią coś sugeruje: „Ta choroba nie jest na śmierć, lecz na chwałę Bożą, aby Syn Boży był przez nią uwielbiony”.

Wpierw wydaje się, że rozdęte EGO Jezusa chce wykorzystać nieszczęście Przyjaciół dla własnego marketingu i gdyby nie druga część opowiadania o wzbudzeniu Łazarza ze śmierci, rzeczywiście byłoby trzeba tak pomyśleć. Jednak przy grobie zdarzyło się coś, co zadziwia. Co każe z pokorą pomyśleć o miłości i z zachwytem o śmierci.

W Ustroniu umiera Przyjaciel Jezusa.

Jezus lubi tę plebanię. Czy tylko dlatego, że ma w niej Przyjaciół, których miłuje? A może z powodu ich gościnności? Ostatecznie, kto wie, może ma w niej coś do załatwienia? Pewnie każdy z tych powodów jest dobry, aby odwiedzać Karinę i Piotra

Raptem od niepełnosprawnych z grona Marii Marty dowiaduje się, że Przyjaciel choruje. Wszyscy pozostają w napięciu…

Czekają, wyglądają, niecierpliwią się. Przyjdzie uzdrowić Przyjaciela? Zdąży przed śmiercią? Czy na pewno chce coś zrobić? 

Nie przyszedł. Spóźnił się do Ustronia. Z miłości pozwolił umrzeć. Czy można to zrozumieć?

Na szczęście pozostaje scena sprzed grobu Łazarza! 

Usunęli więc kamień, gdzie leżał umarły. A Jezus, wzniósłszy oczy w górę, rzekł: Ojcze, dziękuję ci, żeś mnie wysłuchał.A Ja wiedziałem, że mnie zawsze wysłuchujesz, ale powiedziałem to ze względu na lud stojący wkoło, aby uwierzyli, żeś Ty mnie posłał. A gdy to rzekł, zawołał donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź!I wyszedł umarły, mając nogi i ręce powiązane opaskami, a twarz jego była owinięta chustą. Rzekł do nich Jezus: Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść”.

Bywa, że zrozumienie zawdzięczamy temu, co dzieje się na końcu: „Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść”.

Przychodzimy na świat, jednak nasze dusze są krępowane opaskami iluzji rodziców o kochanym dziecku, sióstr o bracie, małżonków o sobie, parafian o księdzu, itp. Dusimy się pod opaską, ukrywającą prawdziwą twarz. Ktoś nakłada nam ją na twarz, abyśmy nie byli sobą i nie szli własną drogą.

Ktoś nie pozwala nam iść…

Marta i Maria nie mają mężów? Dziwne, wręcz szokujące w kulturze, apoteozującej małżeństwo i macierzyństwo. Łazarz nie ma żony? O co chodzi? Cóż za dziwne rodzeństwo? A może Marta z Marią po prostu nie pozwalają Łazarzowi iść własną drogą życia? Nie mając mężów, zatrzymały Go?

Jezus kocha całą Trójkę, więc nie spieszy się. Z miłości nie chce cementować tej relacji. Czeka, aż Przyjaciel zacznie cuchnąć, to znaczy raz na zawsze dla Sióstr stanie się martwy. Dopiero wtedy będzie mógł zacząć żyć dla siebie: „Rozwiążcie go i pozwólcie mu odejść”. Wszystko z miłości.

Przychodzimy, aby iść własną drogą życia i mieć twarz, to znaczy być sobą. Tymczasem począwszy od pierwszego dnia życia wszyscy, którzy nas kochają, obwiązują  nas opaskami śmierci, bo nie chcą nas stracić. Boją się, że odejdziemy, usamodzielnimy się, znikniemy z pola widzenia. Rodzicom i nauczycielom wydaje się, że lepiej znają naszą twarz, niż my sami. Pozbawieni jej, okryci całunem, nie potrafimy nabierać powietrza pełnymi piersiami, dusimy się i zaczynamy bać o życie.

W końcu nadchodzi śmierć. Jezus z miłości spóźnia się, aby dusza mogła znowu nabrać powietrza i odejść swoją drogą.

Śmierć nigdy nie jest za wcześnie. Jezus nigdy nie przychodzi za późno. Ponieważ nas kocha, pomaga nam być w ciągłym ruchu.

Marta z Marią nauczyły się, że kto kocha, odwiązuje opaski, służące do wiązania trupa, i zdejmuje całun z twarzy, aby każdy mógł mieć własną twarz. Nic większego i piękniejszego na Bożą chwałę nie mógł w Betanii uczynić  Jezus.

Z miłości do naszych bliskich często sami dostosowujemy się, żeby nie skrzywdzić, nie urazić, zadowolić, doczekać się uśmiechu, aprobującego nasze wybory i zachowania. Rezygnujemy z własnej twarzy i ukrywamy pod całunem śmierci. Jesteśmy martwi, więc przychodzi Przyjaciel i pyta o nas: „Gdzie go położyliście? Rzekli do niego: Panie, pójdź i zobacz.I zapłakał Jezus. Jezus płacze, że dobrowolnie się zawiązujemy i pozbawiamy twarzy.

Życie na ziemi jest dla nas trudną lekcją. Jej najważniejszym celem jest odnalezienie własnej twarzy. A twarz jest zwierciadłem duszy, jej obrazem. Przychodzimy, aby odnaleźć własną duszę i pójść drogą, której krótkim fragmentem jest życie na ziemi.

Nie dziwmy się ani nie złośćmy na Jezusa, że celowo spójnia się do domu Przyjaciół, ponieważ Jego dziełem jest prowadzenie każdego drogą Bożą, drogą życia, drogą naszych dusz. Jezus mówi nam: Uwolnijcie Zmarłego i pozwólcie Mu odejść, żeby mógł być sobą.

Śmierć Łazarza jest na Bożą chwałę i śmierć Piotra jest na Boża chwałę.

Pożegnanie boli i jest smutne. Jednak łzy są rzeką życia, po przejściu której oczyszczona dusza podnosi się do dalszej drogi i wchodzi do odpocznienia.

Zmarłych uwalniajmy z naszych wspomnień. Nie miejmy im za złe, że odchodzą. Wybaczajmy im, radujmy się ich wolnością i żegnajmy z nimi. Oni idą swoją drogą, my idziemy swoją. Każdy idzie własną. Czasem tylko przez chwilę, tylko przez jeden dzień, tylko przez 3o lat idziemy obok siebie. Ostatecznie zawsze idziemy samotni.

Nasza śmierć też jest na Bożą chwałę. Umieramy, aby nie dusić się iluzjami na własny temat i móc odważnie nabierać powietrza w płuca. Umieramy, abyśmy szli własną drogą  i spokojnie, ufnie byli sobą. 

Odpowiedzialność

Właściwie nie wiem, dlaczego kolejny raz postanowiłem napisać kilka słów o odpowiedzialności? Racjonalnego uzasadnienia nie ma. Chyba tylko intuicyjne przekonanie, oby nie naiwne, że w dobie SARS-COV-2 może tym razem uda mi się dotrzeć chociaż do kilku bezkrytycznych wyznawców odpowiedzialności, którzy zniekształcili znaczenie tego pojęcia, żeby móc je wykorzystywać w niewłaściwy sposób.

Spróbuję wykorzystać argument, którego do tej pory nie używałem.

Odpowiedzialność, co słowo wyraźnie pokazuje, to działalność, która jest odpowiedzią na jakieś pytanie. Czyje pytanie? To pytanie życia, domagającego się zainteresowania, uwagi i troskliwej opieki. Do tego miejsca rozumienia można uznać, że apel o odpowiedzialne zachowania w dniach zagrożenia SARS-COV-2 jest na miejscu.

Problem pojawia się na etapie zastosowania argumentu odpowiedzialności, ponieważ najczęściej jest nim wezwanie do bezdyskusyjnego i bezkrytycznego przestrzegania zasad ostrożności, mającego trzy źródła. Pierwszym jest rozporządzenie ministra, którego konstytucyjność i legalność podważają sędziowie. Ok. Machnijmy na to ręką, przyjmując, że sędziowie nie mają racji. Drugim jest nauka. Tu znowu mamy malutki problemik z pęknięciem jednoznaczności, ponieważ wirusolodzy wypowiadają się w zdecydowanie innym tonie, co epidemiolodzy. Ci drudzy też nie są jednomyślni i jedna grupa zbliża się w poglądach do wirusologów, zaś druga jest bliska lekarzom tzw. pierwszego kontaktu oraz tym, którzy są odpowiedzialni za funkcjonowanie całego systemu służby zdrowia. No dobra, machnijmy ręką drugi raz. Niech będzie, że rację mają ci ostatni.

Ale jest jeszcze trzecie źródło, z zastosowaniem którego mam problem i nie rozumiem, dlaczego np. księża nie mają? A jest nim odwołanie do miłości. Wkraczamy zatem na teren etyki teologicznej i filozoficznej. Jednak czy tylko?

Współczesna psychiatria ma do powiedzenia wiele ciekawostek, także na temat odpowiedzialności, wyrywając ją z dotychczasowych kleszczy moralnego zobowiązania, a sytuując w polu odczuwania życia i świadomości własnego ciała, czym kapitalnie trafia w teologiczny namysł, nie mający jednak dużo wspólnego z etyką, ale z antropologią.

A to jest zasadnicza różnica!!! I fakt, że księża i teolodzy, tak argumentują, jakby byli prawnikami albo pracownikami Sanepidu, przyprawia mnie o skręt kiszek J.

Spróbuję zatem kolejny raz przekonać moich kolegów, żeby jednak służyli wierze, a nie deprawującym i paraliżującym lękom, czyli służyli ewangelii, a nie prawu, a mówiąc przystępniej, żeby rozgłaszali dobrą wiadomość o zbawieniu, a nie koncentrowali się na ostrzeganiu przed niebezpieczeństwem, ponieważ to jest zadanie służb medycznych i prawnych. Tymczasem ich zadaniem, czyli moim też, jest uwalnianie ludzi, żeby nie byli podatni na manipulację, która politykom i wielkim korporacjom służy do osiągania ich celów.

Po pierwsze odpowiedzialność to zdolność reagowania z uczuciem, wszak jest działaniem, które jest świadomą odpowiedzią na zawołanie życia. Dlatego nie jest tożsama z obowiązkiem albo zobowiązaniem. Odpowiedzialność zawsze jest spontaniczna. Niby oczywiste, prawda? Jednak nie do końca, ponieważ spontanicznie reagują ludzie wolni, odprężeni, zadowoleni, których nie zdominował strach. Spontaniczność jest rodzajem ekspresji, której dominującym rodzajem energii jest radość i szczęście.

Odpowiedzialność cechuje zatem ludzi ożywionych, zainteresowanych życiem i otwartych na nowe doświadczenia. W stresie, wywołanym strachem przed zakażeniem, spontaniczność jest niemożliwa, ponieważ jest funkcją czującego ciała i tym znacząco różni się od obowiązku, który jest racjonalnym zobowiązaniem, czymś w rodzaju intelektualnej konstrukcji, zawsze niezależnej od uczuć i często motywującej człowieka do działania wbrew uczuciom! Jakże łatwo przekonać się o tym, po prostu uważnie obserwując ludzi. Im kto częściej odwołuje się do etycznego zobowiązanie i stara zachowywać racjonalne podstawy moralności, tym somatycznie jest twardszy, bardziej skostniały, a w późniejszym wieku cierpiący na artretyzm, często przed albo po operacji przepukliny, mówiący sztywnymi ustami, z twardymi i wchłoniętymi wargami. Wciąż trzyma się w garści, kontroluje swoje ciało, aby nie ulec impulsowi życia, które chce być witalne, giętkie, radosne i szuka przyjemności.

Dlatego pierwszym krokiem w stronę prawdziwej odpowiedzialności jest krok w stronę prawdziwego życia, a nie wyimaginowanego wyobrażenia o doskonałym życiu. Życie trzeba poczuć, wchłonąć w siebie, dać się nim oczarować, zacząć nim cieszyć. Trzeba poczuć je całym sobą, także cieleśnie. Dopiero odzyskanie kontaktu z własnym ciałem rozpoczyna proces odzyskiwania życia i darowania sobie prawa do zrobienia czegoś dla samego siebie,  wyciagnięcia dłoni po dary życia wbrew powszechnemu przekonaniu, że za każdym rogiem czai się niebezpieczeństwo i śmierć. Niezdolność wyciągania dłoni po dary życia cechuje ludzi, którzy odmawiają sobie tego samego, czego w pierwszych miesiącach i latach życia nie otrzymali od Matek. Ich cielesne doznania są naznaczone oddzieleniem od najważniejszej miłości, którą jest miłość Mamy. Jej sztywność jest sztywnością dziecka. Jej niezdolność do spontanicznego przytulenia, jest niezdolnością przytulania przez dziecko. Brak jej karmiącej piersi warunkuje w późniejszym wieku uzależnienie od takich substytutów, jak papierosy albo zesztywnienie ust.

Somatyczne zesztywnienie, brak kontaktu z własnym ciałem, odcięcie się od własnych uczuć i emocji można sobie uświadomić, a dzięki temu zrobić krok w stronę samego siebie. To krok w stronę przejęcia odpowiedzialności za własną przyszłość, aby nie musieć rozglądać się za kimś bądź czymś, co przywróciłoby żywotność i gibkość życia. Najważniejsze jednak jest to, że jednocześnie jest to krok w stronę odpowiedzialności, która nie ogranicza się do własnej osoby, lecz obejmuje każdą formę życia. Nie ma prawdziwej miłości bez powrotu do samego siebie. Energia życia wpierw musi zostać aktywowana w ciele i skierowana w stronę serca, aby mogła połączyć się z energią całości.

Kto nie uświadamia sobie tego; kto nie potrafi wejść w kontakt z własnym ciałem i jego potrzebami, bojąc się, że straci nad nim kontrolę; kto wreszcie samego siebie okłamuje, idealizując dziecięce doświadczenia wbrew cielesnym blokadom, z powodu których nie potrafi spontanicznie unosić się nad ziemią, ten swoje zachowania musi zracjonalizować i nadać im rangę moralnego zobowiązania. Jednocześnie innym odmawia prawa do przeżycia tego, czego sam nie potrafi doświadczyć. W nim i dookoła niego wszystko staje się sztywnym szkieletem w miejsce giętkiego ciała. Życie zostaje wyparte przez śmierć, a miłość przez strach. Dłonie trzymane są blisko ciała, które jest szczelnie zasłonięte, niemal uzbrojone do walki z przeciwnikiem,  którym jest życie we wszelkich swoich przejawach.

W miejsce prawdziwego życia, ze strachu przed utratą życia wkracza śmierć za życia.  

Odpocznienie czyli wejście do Królestwa Niebios

Serce jest paleniskiem Boga. Gdy Bóg sam ogniem jest, me serce paleniskiem, na którym spala On próżności drzewo wszystkie.                          Anioł Ślązak

Słowami Anioła Ślązaka przechodzę do refleksji, poświęconej ostatniemu etapowi duchowego rozwoju człowieka, ponieważ świetnie rekapitulują wcześniejsze rozważania nad znaczeniem doświadczenia ognia. Ogień transformuje nas z istot egoistycznych w prawdziwe, nie potrafiących kochać w miłujące, nieświadomych w świadome. Symbolicznym narządem tej transformacji jest serce, podobnie jak symbolicznym narządem potrzeby posiadania terytorium, przynależności rodowej, zaspokajania potrzeb pokarmowych i seksualnych, realizowanych na poziomie cielesnym, są nerki.

Żałuję, że moi teologiczni adwersarze nie zauważają, iż swoją argumentację wywodzę z obrazowości nowotestamentowej. Życie według ciała jest bowiem uleganiem materialnym potrzebom życia i przeżycia, czyli pokarmu i seksu, zaś życie według ducha jest skutkiem transformacji cielesnego w duchowe dzięki przejściu w sferę serca, a więc ognia.

W świątyni Miłości, którą jest serce, zaczynamy działać z poziomu duchowego. O ile splotowi słonecznemu, poniżej serca, przyporządkowana jest wola działania, o tyle dominującym tematem centrum szyi, powyżej serca, jest słowo: „Niech się stanie wola Twoja”. Dzięki alchemii życia w laboratorium Miłości zaczynia nas i odmienia energia wiary, niczym drożdże zamieniają mąkę w ciasto na chleb. Z wszystkiego się cieszymy, za wszystko dziękujemy, wybaczamy i akceptujemy wszystko, co nas spotyka w postaci doświadczeń. Pozwalamy naszej woli wejść w harmonię z tym, co jest nam darowane. Przestajemy walczyć, upierać się, zmuszać do działania, a więc pożądać i cierpieć. Pojawia się odpoczywanie, beztroska, otrzymywanie bez stawiania żądań, odnajdywanie bez szukania, doświadczanie obecności JESTEM bez wielu słów. Pojawia się cisza upragniona, a ponieważ większość z nas kompletnie nie pojmuje i nie praktykuje duchowego procesu wzrastania i podnoszenia energii, więc ciszę upragnioną łączą z śmiercią. Tymczasem Jezus nie mówi: „Błogosławieni umarli, albowiem oni doświadczą ciszy”, ale: „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię” (Mt 5,5). 

Odpoczniecie jest poziomem duchowego doświadczenia po wyjściu z wody i przejściu przez ogień pustyni. Jakub, Mojżesz, Izrael, Jezus z Galilei to historie, których nie sposób nie potraktować jako biblijnych archetypów duchowej drogi człowieka.

Przejście do ciszy jest uwarunkowane pokonaniem drugiej tamy, czyli gardła. Powyżej niej, w głowie znajduje się symboliczny nous (słowo greckie), czyli umysł, którego nie należy utożsamiać z rozumem. Z tego, co potrafimy nazwać ludzkimi słowami, nous bardziej jest ludzkim potencjałem osiągnięcia pełni świadomości, aniżeli zdolnością racjonalnego myślenia.

Gdy życiowa energia spokojnie płynie przez gardło, potrafimy pewnie i z godnością wyrażać samych siebie oraz kreatywnie oddawać siebie w służbę życia i miłości, czyli Boga.

Zanim opiszę skutki i znaczenie przejścia przez „wąskie gardło”, czyli ewangeliczną „wąską ścieżkę”, którą w ziemskim życiu tylko niewielu powraca do Ogrodu Życia, zadam kilka pytań, aby mieć argument dla dalszej refleksji.

Dlaczego do myślenia nie daje nam zmyślna strategia Mistrza z Galilei, który dla każdego miał dobrą wiadomość o zbawieniu, ale już nie wszystkich uczynił swoimi uczniami?

Dlaczego nie wszystkim, a jedynie uczniom przekazał wiedzę na temat uzdrawiania i zlecił im tę służbę w świecie?

Dlaczego uczniowie nie mieli władzy nad demonami i dopiero apostołom, powołanym z ich grona, Jezus powierzył to zadanie?

Proszę bardzo. Widać, jak na dłoni, że dopiero tym, którzy przez dłuższy czas dniem i nocą mogli słuchać i obserwować Mistrza, dane było posiąść wiedzę = władzę nad demonami. To ludzie, którzy zwycięsko przeszli doświadczenie ognia i po pokonaniu energetycznego „wąskiego gardła” oczyścili oko, które jest źródłem wewnętrznej światłości: „Światłem ciała jest oko. Jeśli tedy oko twoje jest czyste, całe ciało twoje jasne będzie. A jeśliby oko twoje było mętne, całe ciało twoje będzie ciemne” (Mt 6,22n)

Jaki ma to związek z demonami? Wydaje się, że dość oczywisty. Demon nie jest złym duchem, jak popularnie, aczkolwiek błędnie go nazywamy. Demon jest duchem zła! Jest odwróconym porządkiem świata i życia. Jest podzieleniem jedności i przyczyną dwoistości, źródłem oddzielenia człowieka od Boga i materialnego od duchowego. Jest odwróconą myślą i zanikiem zdolności widzenia, więc wprowadza w sferę, której służy, czyli w ciemność. A skoro, zdaniem Mistrza, ślepy ślepego nie może prowadzić, ponieważ obaj wpadną do dołu (Mt 15,14), więc już wiadomo, dlaczego jedynie ludzie z czystym, duchowym okiem, widzący wszystko w światłości Ducha, a nie w ciemności materii, mogą zobaczyć demona, poznać jego imię i rozkazać mu opuścić nieszczęśliwego człowieka albo zajmowaną przestrzeń. 

Jest w ewangelii wg Mateusza tekst, który wydaje się zagadkowy. Chodzi mianowicie o opowiadanie, w którym uczniowie pytają Jezusa, dlaczego nie poradzili sobie z demonem epileptyka. Poirytowany Mistrz wyjaśnia wówczas: „Ten rodzaj nie wychodzi inaczej, jak tylko przez post i modlitwę” (Mt 17,14-21).

No i wszystko wiadomo! Post i modlitwa są niezbędne, żeby być odpowiednio przygotowanym do konfrontacji z ciemnością. Służą oczyszczeniu oka światłości. Dopiero widzący w światłości Ducha, może zdobyć wiedzę = władzę o człowieku i źródle jego życiowego nieszczęścia. Post i modlitwa są czynnościami duchowymi, oczyszczającymi ciało, dzięki którym z poziomu życia według ciała wznosimy się do poziomu życia według ducha i otrzymujemy dar widzenia prawdy w światłości, której źródłem jest Bóg.

Nie wszyscy pokonujemy pożądanie i zwycięsko przechodzimy przez ogień, więc sami cierpimy, a pozostając ślepcami nie mamy dość wiedzy = władzy nad demonami. Nie wszyscy jesteśmy gotowi do wykonywania tej duchowej pracy, więc mądry Jezus wiedział, że jedynie wyselekcjonowana grupa, której poświęci dużo uwagi i miłości, będzie zdolna  do przyjęcia daru wypędzania demonów i przekazania go kolejnemu pokoleniu.

Wielu egzorcystów to szaleni showmeni, pyszni jak apostołowie, opisani we wspomnianym wyżej wydarzeniu. Ich arogancja bierze się z ignorancji. Myślą, że mocą swojego autorytetu mogą rozkazywać demonom, a one będą im posłuszne. Nawet przywoływanie imienia Chrystusa często nie wystarcza, ponieważ sami są duchami zła. Pogrążeni w cierpieniu pożądliwości, aby dysponować mocą, są bezsilni, bo pozostają ślepi. Jak uczniowie Jezusa zapominają, że nie dysponują własną mocą, ale muszą oddać się Bogu, aby Jego moc działała przez nich! Gdy człowiek dba o swój duchowy rozwój, oczyszczając się przez post i modlitwę, wznosi swoją energię do poziomu widzenia w prawdzie. Wtedy Ten, który jest Światłością, posyła światłość, którą rozprasza demoniczne ciemności życia. 

Tylko widzenie duchowym okiem równa się władzy! Proszę zapamiętać to równanie i próbować równać do tego poziomu duchowego życia. Każda inna władza jest przemocą i źródłem ziemskich ciemności.

Post i modlitwa otwierają wewnętrzny narząd zmysłu, który znajduje się pomiędzy oczami fizycznymi. W języku duchowości to jest trzecie oko, któremu fizycznie w środku mózgu odpowiada szyszynka, gruczoł bardzo wrażliwy na światło. Szyszynka odpowiada za nasze wizje, sny oraz cykl snu i czuwania. Organ był nazywany siedzibą duszy na długo zanim współczesna nauka odkryła jego znaczenie i pełnione funkcje. U niektórych istot niższych oraz embrionów szyszynka faktycznie stanowi trzecie oko.

Minęły trzy miliardy lat od pojawienia się na ziemi pierwszej formy życia do ewolucyjnego utworzenia oczu, które mogły widzieć. To całkiem spory czas, spędzony przez żywe organizmy w ciemności, zanim nareszcie zapalono światło. Kiedy zwierzęta zaczęły widzieć, nabyły też zdolności poruszania się w kierunku pokarmu i odsuwania od niebezpieczeństwa.

Teraz być może znajdujemy się w podobnym punkcie ewolucyjnym, co dawniejsze gatunki. Właśnie osiągnęliśmy stadium, w którym mamy wystarczająco dużo wiedzy o świecie, aby mieć wgląd w przyszłość. Dotarliśmy też do punktu, w którym całe masy ludzi uczą się zwiększania świadomości, modlitwy ciszy, rozwijania intuicji, itp. Dzięki temu jesteśmy coraz bardziej świadomi wizji przyszłości oraz tego, jak możemy rozkwitać. W sensie cywilizacyjnym to przecież wciąż ten sam projekt, co w personalnym, a mianowicie wydostawanie się spod władzy księcia ciemności i uczestniczenie w światłości.

Czyżbyśmy jako chrześcijanie mieli w nim nie uczestniczyć? Dlaczego dla ratowania słupków kościelnych statystyk nie uczymy ludzi wychodzenia z wody i przechodzenia przez ogień, aby mogli otrzymywać dar jasnego widzenia w ciemnościach? Czy naprawdę ciężko zauważyć, że podobnie jak ludyczny i świecki Wernyhora, również ap. Paweł choć tylko na trzy dni, ale jednak stracił zdolność widzenia oczami zewnętrznymi, aby trzecim okiem zobaczyć prawdę? To się zdarzyło, gdy został oślepiony światłością z wysokości.

Ponieważ trzecie oko jest związane z jasnym postrzeganiem prawdy, negatywem jest iluzja. Gdy człowiek zamyka się w jakiejś iluzji, ona zaciemnia mu pole widzenia i zaburza jasność. Zaczyna wtedy doświadczać chorób, które mają związek ze świadomością. Ich duchowe przyczyny tkwią w nous, czyli w umyśle. To może być migrena, bezsenność, udar, problem z pamięcią, stwardnienie rozsiane, ale też Alzheimer i Parkinson, a nawet syndrom Aspergera. 

W większości, jako duchowni i katecheci, w nosie mamy, czym odżywiają się dzieci i młodzież, czy potrafią praktykować modlitwę ciszy, o seksie mówimy im w taki sposób, jakby mieli pracować w „tej” branży, ale każemy im wkuwać definicje bez znaczenia i sensu dla ich życia, uczymy historii, które nie mają żadnego związku z ich duchowością i ćwiczymy w tzw. karności. A gdy mają problemy psychiczne wysyłamy do specjalistów od coraz to nowszych jednostek chorobowych. Zgroza, a to tylko życiowe skutki prowadzenia ślepych przez ślepych. Brakuje nam widzących, cichych, spokojnych, ludzi odpocznienia, pokazujących innym, zwłaszcza młodym, w jaki sposób osiągać ten sam stan ducha.

Odpowiednia dieta, takie praktyki duchowe, jak modlitwa, ale też higiena pracy, fizycznego ruchu, snu, czy oddychania, są nieodzowne w docieraniu do granic naszych duchowych możliwości, aby móc spotkać się z najwyższą i jedyną Świadomością, którą nazywamy Bogiem. Gdy energia spokojnie przez nas płynie i dociera do tej granicy ziemskiej świadomości, którą jest trzecie oko, wówczas harmonijnie łączą się w nas trzy sfery, a mianowicie podświadomość, świadomość i nadświadomość, które inaczej można nazwać instynktem, intelektem oraz intuicją. W tradycyjnym języku religijnym życie według ciała staje się życiem według ducha, aby doświadczyć zesłania Ducha, który całkowicie zmienia oprogramowanie rozumu, to jest ofiarowuje nam nowy nous, metanous, w którym nie ma już śmierci, ani łez, ani cierpienia.

To więc mówię i świadczę w Panu, abyście dłużej nie postępowali jak postępują poganie w swoim pustym umyśle, mający zaćmione myśli, dalecy od Bożego życia z powodu nieświadomości, która jest w nich z powodu skamieniałego serca, którzy stawszy się nieczułymi, samych siebie rozpasali, aby w zachłanności móc się zanieczyszczać. Wy jednak tak nie nauczyliście się Chrystusa. Jeśli oczywiście go usłyszeliście i w nim pozwoliliście nauczyć się takiej prawdy, jaka jest w Jezusie, aby zdjąć z siebie starego człowieka, powracającego do dawnych zachowań, niszczącego siebie zwodniczymi pożądaniami, aby dawać się odnawiać duchowi waszego umysłu i ubrać się w nowego człowieka, stworzonego według Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy” (Ef 4,17-24).

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha, co Duch ma do powiedzenia. Nic dodać, nic ująć, więc gdzie jest współczesny Kościół ze swoją duchowością? Zabierzmy się wspólnie do tworzenia duchowego programu życia, jakiego nauczyliśmy się od Chrystusa, jeśli oczywiście chcemy żyć w tej samej prawdzie, w której żył Jezus z Galilei.

Na koniec dodaję, że ten wpis, wraz z tekstami o konfirmacji i chrzcie to tryptyk, odpowiadający trzem poziomom duchowego życia. W tekście o chrześcijańskiej inicjacji z lutego 2019 r. i w tryptyku przestawiam moją interpretację duchowego życia Jezusa, według której tworzę szkołę duchowości, jednak w najbliższej przyszłości przystąpię wspólnie z chętnymi do bardziej systematycznego działania.

Konfirmacja

Konfirmacja (bądź bierzmowanie), powinna jak chrzest kończyć kolejny etap duchowego rozwoju człowieka. Chrzest wodą, o czym pisałem we wcześniejszym wpisie z 23 maja 2020 r. (kategoria: Psychopompos), ostatecznie uwalnia z lęku, wstydu i winy, czyniąc nas zdolnymi do samodzielnego życia. Jednak skoro po chrzcie w Jordanie Duch wywiódł Jezusa na pustynię, aby w trawiącym ogniu pożądania rozpadło się EGO i skrystalizowała czysta świadomość JESTEM, tak każdy z nas w duchowym rozwoju powinien doświadczyć chrztu ogniem, czyli aktu kończącego samopoznanie.

Przy czym nie zgadzam się na praktykowane w niektórych Kościołach deprecjonowanie chrztu wodą, który ponoć jest czystym rytuałem, i niezrozumiałe dla mnie przeszacowanie tzw. chrztu Duchem Świętym, którego w żadnym wypadku nie powinno się utożsamiać z chrztem ognia. Bowiem jak chrzest wody tak i chrzest ognia są obrzędami duchowymi, w których przejawia się stwórcza moc Ducha Bożego, tyle tylko, że w różny sposób.

Zalewając wszystko, woda potopu wpierw przynosi totalną śmierć, jednak zostawiając po sobie nawiezione ziemie, umożliwia rychły i bujny rozkwit życia. Symbolika wody uświadamia, że chrzest wodą służy udanemu i urodzajnemu życiu, które nie karmi się ziemią sprzed potopu, czyli pokarmami Mamy, pieniędzmi rodzinnego domu i tym wszystkim, co kojarzymy z zadomowieniem w przeszłości, tradycji i rytuałach życia, ale własnym potencjałem, z którym przychodzimy na świat. 

Od tysięcy lat używano symboliki wody, morza i oceanu, aby doprowadzić człowieka do bezgranicznej i czystej świadomości, z której wszystko bierze początek. Zrozumienie tej symboliki znacznie ułatwia studiowanie archaicznych religii, znaczenia dawnych rytuałów czy filozofii, niemniej współczesnym poszukiwaczom prawdy trudno od razu dotrzeć do głębi tych przekazów. Ludzie XXI wieku wszystko odbierają i przetwarzają nowoczesnym umysłem, który jest znieczulony na podprogowe znaczenie symbolu. Tymczasem chrześcijaństwo również bierze swój początek z tej przeszłości i tylko przypomnienie oraz rozumienie dawnych nauk, zwłaszcza symbolicznego znaczenia rytuałów przejścia, może otworzyć głębię tego przesłania.

Jezus przyszedł odbudować duchową więź człowieka z Bogiem. Odbudowa zaczyna się od pokonania symbolicznego, burzliwego morza nieświadomości, a kontynuowana jest w doświadczeniu ognia, którym Duch rozpala wewnętrzne światło i otwiera duchowe oko poznania. Mowa o procesie samopoznania.

Ogień działa inaczej niż woda. Pustosząc życie, pozostawia po sobie składniki mineralne, które oczyszczone nie podlegają dalszemu rozkładowi. Po doświadczeniu ognia już nie ma się co psuć. Pozostaje więc czysty duch, służący Bogu. Dlatego można założyć, że chrzest ogniem powinien być obrzędem, potwierdzającym uwolnienie spod władzy EGO, które tworzy nieprawdziwy obraz człowieka, wikłając go w cierpienie pożądania, i sprowadzającym człowieka do wewnętrznej prawdy, czyli do istoty siebie, którą nazywamy świadomością JESTEM. Tym sposobem po wyjściu z wody, będąc gotowym do samodzielnego życia, człowiek staje się świadomy siebie, swojej  mocy i ma szansę rozpoznać własną i niepowtarzalną drogę życia. Chrzest ogniem, czyli konfirmacja w duchowym dorobku ewangelicyzmu, powinien ten proces kończyć i utrwalać.

Czy w rzeczywistości tak się dzieje? A pytając inaczej, czy Kościołom zależy na przeprowadzaniu ludzi przez proces samopoznania? Rytualnie na pewno tak, jednak rytuał i przygotowujące do niego czynności są tak sprytnie zorganizowane, aby nie rozwiązać kolejnego węzła energii, a przeciwnie maksymalnie go dociągnąć i mieć pewność, że energia nie przekroczy kolejnej tamy, którą jest gardło.

Chrzest wodą powinien być duchowym doświadczeniem przejścia przez tamę, którą jest przepona. Symbolicznie jest potwierdzeniem, że ochrzczony wyszedł z otchłani podświadomości i jest świadomy siebie. Chodzenie po wodzie jest pierwszym aktem samorealizacji. Odtąd ochrzczony od nikogo nie zależy i może samodzielnie żyć, pracować i jeść własny chleb. Ma więc otwartą drogę, aby z wymiarów rodzinnych, wspólnotowych, typu MY, od których do tej pory zależał, wkroczyć w domenę JA, która naprawdę jest niebezpieczna i dlatego bywa utożsamiana z najcięższymi doświadczeniami ludzkiego ducha oraz grzechem. Żeby chronić nas przed skutkami grzechu, tradycyjna duchowość, nieświadoma koniecznej pracy, którą w procesie samopoznania musi wykonać każdy, kto wyszedł z wody, skonstruowana jest w taki sposób, aby duchowy człowiek nie spotkał się ze swoim JA. Tylko, że ono ma dwoistą strukturę. Zewnętrznie jest pożądliwym EGO, które jest destrukcyjne i nie liczy się ani z niczym ani z nikim, jednak wewnętrznie jest kochającym JESTEM, w którym człowiek uczestniczy w prawdziwych, szczerych, wolnych i autentycznych relacjach.

Nie rozpoznając tej zasadniczej różnicy tradycyjna teologia i duchowość ostrzega i chroni człowieka przed negatywnymi skutkami spotkania się z własnym JA, czyli w praktyce robi wszystko, aby nie doszło do wejścia w ogień  pragnień (energii męskiej) po wyjściu z wody zależności (energii żeńskiej). A ponieważ życie polega na ciągłym ruchu, więc kto po chrzcie wodą nie konfrontuje się ze swoim wewnętrznym ogniem, szybko wpada ponownie w otchłań i tonie w podświadomości, tracąc szansę na świadome życie i duchowy rozwój. Pomyślne przejście przez ogień, czyli poznanie siebie, swojej mocy sprawczej i ograniczeń, jest przekroczeniem kolejnej tamy, energetycznej bariery. W sensie duchowym pokonanie jej oznacza przejście do wewnętrznego światła (Mt 6,22n), czyli powrót do rajskiego ogrodu życia. Oczywiście chodzi o gardło, w którym nie bez związku z symboliką upadku i wygnania z Ogrodu  Życia znajduje się tzw. „jabłko Adama”. Co prawda jest to wystająca część męskiej krtani, ale tym bardziej musi dawać do myślenia, że także kobiety muszą przejść przez tę energetycznie męską zaporę i rozwiązać swój męski supeł energii.

Otóż wydostając się spod przepony i stając pewnymi nogami na powierzchni świadomości nie tylko kobiety doświadczają skutków integracji elementu męskiego z żeńskim. Wówczas mężczyźni, integrując żeńską energię i ucząc się wykorzystywać jej twórczy potencjał, stają się bardziej męscy. Tymczasem kobiety stają się bardziej kobiece, gdy udaje im się rozwiązać energetyczny supeł gardła. Oczywiście wszystkim jest potrzebne doświadczenie przejścia przez ogień, jednak wówczas kobiety doświadczają mniej więcej tego samego, czego mężczyźni po wyjściu z wody.

Ostatecznie, bez względu na płeć, w duchowym rozwoju każdy z nas powinien osiągnąć stan pełnej jedności ze wszystkim, czego wewnętrznym warunkiem jest integracja energii męskiej z żeńską i petryfikacja prawdziwego JESTEM, jako skutku rozpadu zewnętrznego EGO, to jest wyjścia z kłamstw na własny temat oraz iluzji życiowych potrzeb.

O ile chrzest wodą oznacza wydostanie się z nieświadomości samego siebie i początek świadomej drogi życia, o tyle chrzest ogniem kończy etap poszukiwania odpowiedzi na pytanie o własną drogę życia i sposób wyrażania siebie, czyli nadawania sensu życiu na ziemi. W języku religijnym chodzi po prostu o to, żeby poznać swoje powołanie, a pełniąc je, chwalić Boga wszystkimi składowymi codziennego życia. Bez problemu można rozpoznać, czy człowiek przeszedł ów próg duchowego rozwoju po tym, że umiejętnie, bez lęku, z poczuciem godności i radośnie potrafi wypowiadać swoje JESTEM i opowiadać o życiowej misji, bo to świadczy o rozwiązaniu energetycznego węzła, który mamy w gardle.

Mężczyźni najczęściej mają tam energii za mało, ponieważ Matki nie pozwalają im z ust wypuścić karmiących miłością piersi, zaś kobiety za dużo, ponieważ za szybko zostają przeznaczane na kolejne karmiące Matki bez szansy na samorealizację. W efekcie mężczyźni często chorują na zapalenie gardła i migdałków, bez opamiętania plując na ziemię, czyli symboliczną Mamę, której nie potrafią się sprzeciwić, aby rozwinąć w sobie dziką energię zdobywców i zacząć żyć męskim życiem, zaś kobiety wypowiadają stanowczo za dużo nic nie znaczących słów, którymi kształtują emocje, potrzebne im do utrzymywania homeostazy, bojąc się samodzielności.

Dla ułatwienia proponuję, bez względu na płeć wyobrazić sobie ludzką postać w następujący sposób. Od stóp do bioder działa w nas i żyjemy pod wpływem energii żeńskiej, wpierw matczynej, potem kobiecej w ogóle. Od bioder do barków rozwija się w nas i działa na nas energia męska, wpierw ojcowska, potem każdy inny jej rodzaj. Więc w duchowym rozwoju najpierw musimy zintegrować w sobie i opuścić przestrzeń, narządy, relacje i sposób przejawiania się w świecie energii żeńskiej, przechodząc przez barierę przepony, a następnie to samo musi wypełnić się i zamknąć w momencie przejścia przez barierę gardła. Po jej przekroczeniu jesteśmy sobą, w polu oddziaływania świadomości JESTEM. Stajemy się epifanią Boga na ziemi.

Konfirmację, będącą chrztem ognia, należałoby rozumieć i przeżywać jako akt, wieńczący duchowy proces samopoznania oraz integrowania w sobie elementu żeńskiego z męskim. Jednak zanim do niego dojdzie młody człowiek musi zmierzyć się ze swoim JA i jeśli nawet na skutek własnych wyborów doświadcza bolesnych skutków EGO, nie należy temu przeciwdziałać, ponieważ tylko w ten sposób może nauczyć się rozpoznawać i wykorzystywać umiejętności i talenty, poznawać swoją moc i z wdzięcznością akceptować życiową misję jako wyraz czystego JESTEM. Niestety w tej chwili uniemożliwia to religijny lęk przed domniemanymi skutkami grzechu, rozumianego jako uleganie pożądliwości, oraz wypaczona argumentacja etyki teologicznej.

Supły zacznijmy rozwiązywać, począwszy od drugiego. Jakakolwiek argumentacja, zachęcająca do walki z EGO, jest chybiona i z gruntu skazana na porażkę, o czym przekonują kolejne, bolesne lekcje historii chrześcijaństwa, ale przede wszystkim zastygłe z lęku przed bólem i niezdolne do lekkiej ekspresji cieleśnie spięte dusze. Drugim biegunem tej samej traumy, której przyczyną jest daremna walka z EGO, są pogrążone w psychicznej depresji ciała, nie potrafiące przeżyć rozkoszy i doświadczyć przyjemności.

Dziś wiem, dlaczego wielu duchowych przewodników, opowiadających o zbawieniu czyli wybawieniu z depresji i stresu, wpierw musi kilkakrotnie przełknąć ślinę, podczas mówienia wyraźnie mają sztywną górną szczękę i nie potrafią oderwać wzroku od kartki. Cieleśnie zastygli, ponieważ ich życiowa energia nie potrafi przebić się przez przeponę i zamiast płynąć w górę, kotłuje się w nich pod pępkiem. Zamiast ożywiać serce, świątynię Miłości, i wyrażać się dobrym słowem o wybawieniu z opresji, bezustannie działa na ośrodki podstawowych potrzeb cielesnych, którymi są zaspokajanie głodu i rozładowanie napięcia seksualnego. Stąd bierze się częsty temat religijnych przemówień, którym jest obsesyjne traktowanie majątku i seksu. Co jest poddane opresji, cały czas szuka możliwości uwolnienia i znajduje ją w sytuacjach najmniej odpowiednich, często poza kontrolą, w tym wypadku nieświadomych mówców, ujawniających własne obsesje. 

Walka z EGO jest nie do wygrania, ponieważ nie można walczyć z potrzebami życia. W ogóle należy zapomnieć o tego rodzaju argumentacji zwłaszcza wobec młodych ludzi, którzy chcą samodzielnie sprawdzić się w życiu i w roli kochanków. EGO zawsze wygra, ponieważ jest silniejsze od ludzkiej woli, działając na cielesne zmysły. Dopiero uaktywnienie zmysłów duchowych i wejście w siebie jest ruchem we właściwym kierunku. Nie wymuszajmy na nikim, a zwłaszcza na młodzieży, żeby walczyła z EGO, ale zachęcajmy wszystkich, w tym siebie samych, do rozwijania niepowtarzalnego JESTEM, czyli do szukania prawdy o sobie. Wtedy EGO, czyli kłamstwo, zniknie samo, rozpadnie się jak zwietrzała skała. Im bardziej z nim walczymy, tym silniejszy stawia opór, zwłaszcza w sferze materialnej i seksualnej. Nie przejmujmy się nim, jeśli tylko  rozwijamy JESTEM. To jedyna metoda na przejście przez ogień pożądania. Terapeutycznych opowiadań o Danielu w lwiej jamie (Dn 6) i jego trzech towarzyszach w ognistym piecu (Dn 3) nie da się zastąpić żadną, nawet najbardziej uczoną, etyczną argumentacją.

Kolejny supeł jest równie łatwy do rozwiązania. Otóż rzeczywiście tak bywa, że w doświadczeniu ognia nie zawsze udaje się nam uniknąć poparzenia. No cóż, z tym po prostu trzeba się liczyć i w imię ochrony przed konsekwencjami popełnionych błędów nie wolno wszystkich wychładzać, zabraniając im korzystania z własnej mocy i poznawania granic możliwości, budząc w nich strach, wstyd i winę, co niestety dzieje się w dotychczasowej praktyce duchowego wychowania. Nie uczymy młodych ludzi ani obserwowania własnych pragnień, ani tego, w jaki sposób mogą właściwie wykorzystywać życiową energię. W efekcie wychowujemy ludzi słabych, zdanych na pomoc. Brakuje im wiary, więc nie przychodzi im do głowy, że dla Bożej chwały, czyli w realizacji życiowej misji, mogliby na szwank wystawić swoją reputację, dobre imię, stanowisko i szacunek, nie mówiąc o materialnym dobrostanie czy nawet życiu. 

Podczas pustynnego doświadczenia ognia Jezus z Galilei był świadomy własnych pragnień, ale odmawiał sobie realizacji, wzmacniających EGO, wybierając te, które były zgodne z prawdziwym JESTEM, czyli miały służyć życiowej misji. Taka praca wyrównuje energię pragnienia i woli realizacji. Kto jej nie wykonuje, prędzej czy później upada pod ciężarem rosnących w siłę i niczym nie zaspokajanych pragnień, nie mając woli, aby cokolwiek w życiu zmienić. Wpada w pułapkę podświadomości, którą nazywa przeznaczeniem albo pechem. Jednak trzeba uważać, żeby również energia woli działania nie stawała się większa od energii pragnienia, ponieważ wówczas człowiek żyje i działa w ciągłym napięciu, z którego biorą się takie mętne źródła życia, jak perfekcjonizm albo pracoholizm. Wciąż działa, jest w ruchu, nie wypoczywa i nie odpręża się, jednak zupełnie nie wie, czego potrzebuje i co jest dla niego ważne. W efekcie czuje się wypalony i wycieńczony, ponieważ nie potrafi odnaleźć życiowej drogi i kompletnie nie wie, dokąd zmierza.  

Gdy pragnienie współdziała z wolą, wtedy niczym nie skrępowana energia życia płynie przez serce, świątynię Miłości, do gardła, a człowiek nie ma problemu ze świadomym wypowiadaniem słów, czyli twórczym życiem, wszak, jak pamiętamy, słowa mają twórczą moc. Staje się wszystko, co zostaje wypowiedziane. 

Co prawda ślady takiej duchowości zachowały się w akcie konfirmacji w postaci świadomego nazwania się Bożym Dzieckiem i wyznania wiary Bogu, jednak przygotowania do niej oraz jej teologiczna interpretacja uniemożliwiają pełną integrację męskiej siły działania z kobiecą mocą miłości. W efekcie kolejne pokolenia zostają, jak mawiamy, wykonfirmowane z Kościoła, ponieważ czują się zdominowane i ubezwłasnowolnione, akurat w tym okresie rozwoju, gdy potrzebują potwierdzenia wartości i mocy.

Konfirmacja, zwieńczająca doświadczenie ognia, czyli przejścia przez cierpienie pożądania, powinna zapalać wewnętrzne światło, w którym dostrzega się  prawdę o sobie, świecie i życiu. Jedynie w tym świetle można spotkać się ze swoim JESTEM. Źródłem światła zawsze jest ogień, tymczasem tradycyjna duchowość chciałaby rozpalać wodę i naiwnie dziwi się, że ludzie, którzy nie przeżyli chrztu ogniem, nie płoną światłem Bożego Ducha. W akcie konfirmacji młody człowiek powinien otrzymać rzeczywiste prawo do samodzielnego tworzenia życia w zgodzie ze swoim powołaniem, a nie iluzoryczne prawa do uczestniczeniu w tzw. życiu Kościoła. Oczywiście ów akt przyznania prawa musi mieć związek z wewnętrznym samopoznaniem, w którym rozpadło się EGO i skrystalizowało JESTEM, dlatego musi być podparte pewnością i świadectwem o inicjowanym, złożonym przez opiekuna, inicjującego w dojrzałe, duchowe życie.  

Nie wyobrażam sobie, żeby chrzest ogniem miał być, jak do tej pory konfirmacja, powszechnym rytuałem. Nikomu nie jest potrzebna nieudana powtórka chrztu wodą. Niech nieliczni, odważni, zintegrowani, prawdziwi, świadomi siebie przyjaciele Chrystusa tworzą duchową elitę Kościoła. Wówczas na pewno nie będziemy pytać o przyczyny kryzysu chrześcijaństwa, ani zastanawiać się nad praktycznymi rozwiązaniami problemów, wynikających z braku ludzi światłości.

Jednym z nich jest zanik daru uzdrawiania. Tylko ludzie wewnętrznego światła, którym Duch otworzył duchowe oko, potrafią oglądać człowieka w prawdzie, widząc prawdziwą przyczynę choroby. Pojmują bowiem duchową naturę życia, której nie rozumieją ludzie, posługujący się cielesnym zmysłem wzroku. Ludzie, mający zdrowe oko duchowe, widzą jedność. Pozostali, mając je zamknięte, posługują się dwoma oczami zmysłowymi, więc widzą dwoiści i dzielą człowieka oraz jego problemy na materialne i duchowe. Dlatego leczą cielesne skutki, nie rozumiejąc duchowych przyczyn. Pierwsze jest łatwe, drugie jest trudne, jednak nie dla ludzi wewnętrznego światła.

Czy mam dodawać, że wiek od 13-tu do 15-tu lat jest absolutnie nieodpowiedni na konfirmację, rozumianą jako akt, wieńczący duchowy proces samopoznania? Dziś dopiero 30-latkowie, a czasem nawet 40-latkowie są gotowi do konfirmacji, ponieważ pozbawieni duchowego wparcia muszą sami doświadczać skutków własnych wyborów i uczyć się odnajdywania życiowej misji. Gdyby jednak w tej duchowej pracy mądrze wspierać młodych ludzi, sądzę, że 20-latkowie byliby gotowi do rzeczywistej konfirmacji.

Kto chce poszerzyć perspektywę, niech w kategorii Duchowość poszuka wpisu z 7 lutego 2019 r. Chrześcijańska inicjacja – szkic duchowego rozwoju. Naprawdę gorąco polecam.

Plastyczny Kościół

W 6-tym rozdziale Dziejów Apostolskich znajduje się fragment, przedstawiający sposób, w jaki rozwiązano problem, powstały w gronie pierwszego pokolenia uczniów Jezusa z Galilei (Dz 6,1-7). Na skutek niesnasek pomiędzy ludźmi połączonymi wiarą, ale różniącymi się pochodzeniem i kulturą, apostołowie z resztą uczniów sprawnie i mądrze dostosowali funkcjonowanie młodziutkiego Kościoła do potrzeb i oczekiwań. Aby móc dalej prowadzić misję i nauczać, apostołowie powołali do służby diakonów, którym powierzyli pracę socjalną. Dyskusja zapewne miała miejsce, a wybór rozwiązania, jak można przypuszczać, nie zachwycił wszystkich, mimo wszystko nie czekano dziesiątki lat, nie zbierano się kolejne razy, nie wydawano oświadczeń i nie badano dziesiątki dokumentów. Dla zgody, zadowolenia, a przede wszystkim sprawnego działania Kościoła w świecie, sprawnie zmieniono dotychczasowy model.

Ów fragment Nowego Testamentu był w moim Kościele, czyli luterańskim, tekstem do rozważań na 13. niedzielę po Trójcy Świętej. Uświadomiwszy to sobie, postanowiłem wykorzystać ten pretekst do podzielenia się z moimi Kolegami oraz resztą luteran w RP swoimi pomysłami na dalsze działanie Kościoła.

Po pierwsze brakuje nam sprawności i determinacji w podejmowaniu niezbędnych decyzji i działań. Większość nowych rozwiązań w chwili wprowadzania już jest mocno nieadekwatnych, ponieważ dyskusje ciągną się za długo, a większość z nich jest wynikiem kompromisu pomiędzy różnymi praktykami i poglądami, który je skutecznie pozbawia dynamizmu i świeżości. W tym wypadku działają dwa hamulce. Pierwszym jest – o mój Boże – umiłowanie tradycji. Skutecznie działa kategoria „zawsze tak było”, którą posługują się ludzie lęku. Boją się, że zmiany doprowadzą do rozpadu wspólnoty, więc brakiem decyzji, aby wprowadzać radykalne zmiany, decydują za Ducha Świętego, który jest duchem zmian. Drugim jest dbanie o własną pozycję w Kościele, zajmowane stanowisko, apanaże, dostojeństwo urzędu. Tutaj skutecznie działa fraza „to prawda, ale konsekwencje mogą nas przerosnąć”. Ten sposób mówienia, działania i życia cechuje duchowych anemików, którzy często mają problem z anemią biochemiczną, czemu specjalnie nie należy się dziwić, ponieważ ciało jest ekranem, na który dusza rzutuje duchowe niedomagania i błędy. Mówiąc najogólniej i najprościej anemia jest brakiem żelaza, które kojarzy się ze stabilnością, stałością, oparciem, skutecznością. Duchowi anemicy wiedzą, że zmiany są potrzebne, ale nie mają woli ich wprowadzenia, ponieważ w pierwszej kolejności dbają o własne korzyści. W efekcie struktura Kościoła szybko rdzewieje, a misyjna skuteczność maleje.

Po drugie, co wynika z pierwszego, jesteśmy powolni, dlatego praktyką kościelnego życia nie nadążamy za warunkami, które stwarza współczesność i nie potrafimy zagospodarować misyjnych nisz, pojawiających się co jakiś czas na skutek szybkich zmian gospodarczych, kulturowych i społecznych.

Wreszcie po trzecie już dawno moglibyśmy lepiej wykorzystywać ludzki i duchowy potencjał Kościoła, ale trwając w starych wyobrażeniach i strukturach jesteśmy duchowymi astmatykami (astma to ciasna pierś). Nie nabieramy powietrza i próbujemy przeżyć na starym wdechu. A im oddech jest krótszy i płytszy tym silniejszy lęk przed śmiercią uniemożliwia jakikolwiek ruch. Umieramy w dawnym rozumieniu kościelnego urzędu, dusimy się w starych strukturach, gaśniemy, wspominając dawne dni, które nie wrócą.

Dlatego do natychmiastowego zastosowania proponuję kilka rozwiązań, o których wiem, że chociaż w moim przekonaniu są odpowiednie do współczesnych potrzeb, niekoniecznie muszą być takimi w ocenie innych. Niemniej niech będą impulsami do decydowania i działania, a nie wiecznych dyskusji w ramach kolejnych komisji, które działają niczym zakłady pogrzebowe.

Na początek przypominam mój pomysł sprzed kilkunastu lat, aby ograniczyć ilość diecezji do trzech i jednocześnie z mocy prawa zwolnić biskupów diecezjalnych z pracy parafialnej, aby mieli czas, siły i byli twórczy jako misjonarze i duszpasterze, a nie ograniczali się do nadzoru. Przy okazji można byłoby zrezygnować z funkcji Biskupa Kościoła i rotacyjnie powierzać jego zadania biskupom diecezjalnym, a z Konsystorza uczynić administracyjne narzędzie Synodu, w którym pracują fachowcy z różnych dziedzin, adekwatnie do potrzeb Kościoła.

Po drugie, a dalej w sferze urzędu, ponieważ wygląda na to, że będzie maleć ilość duchownych po pełnych studiach teologicznych, których po ordynacji tradycyjnie nazywamy prezbiterami, byłoby można bardzo szybko wprowadzić dwa rozwiązania. Pierwszym jest kierowanie prezbiterów do parafii pełniących rolę duchowych i koordynujących central, wokół których mogłyby dobrze spełniać swoje duchowe i misyjne zadania zbory z duchownymi po studiach licencjackich, posiadającymi podstawowe wykształcenie teologiczne, a utrzymujący siebie oraz swoje rodziny także z działalności pozaparafialnej. Niezbędnego wsparcia duszpasterskiego, katechetycznego, kaznodziejskiego i misyjnego mogliby oczekiwać z central. W ten sposób moglibyśmy w bardzo krótkim czasie cieszyć się z wielu nowych powołań kobiet i mężczyzn w różnym wieku, którzy między innymi w efekcie życiowych doświadczeń odczuli pragnienie służby, niestety niemożliwe do zrealizowania przy obecnej definicji i praktyce urzędu kościelnego.

Kolejne rozwiązanie jest jeszcze bardziej radykalne względem teraźniejszej wyobraźni wielu nobliwych luteran. Umiem sobie mianowicie wyobrazić nową postać urzędu kościelnego w postaci misjonarzy, cechujących się wysokim stopniem zaangażowania w sprawy duchowe, pełnych energii, sił i pomysłów, a niekoniecznie solidnie wykształconych teologicznie. Po studiach podyplomowych, fachowych kursach, i jakichkolwiek innych formach szybkiego kształcenia, mogliby być wykorzystywani w specyficznych realiach polskiego katolicyzmu. W kraju jest wiele małych miejscowości, wiosek oddalonych od centrów duchowych, które jednocześnie przynależą do rzymskokatolickich struktur parafialnych, ale są już  krańcowo zmęczone i rozczarowane jakością kaznodziejstwa i duszpasterstwa swoich księży. Chętnie doświadczyłyby nowej jakości, na którą z różnych powodów nie mają szans. Traktując poważnie charakterystyczną cechę polskiego katolicyzmu, a mianowicie potrzebę poczucia bezpieczeństwa, którą zapewnia przynależność do wspólnoty, łatwo sobie wyobrazić energicznego duchownego, który niewielkimi nakładami finansowymi remontuje starą stodołę i przystosowuje ja do potrzeb liturgicznych (do darmowego wyposażenia kaplic i kościołów przez najbliższe dziesięciolecia będziemy mieli dostęp niemal nieograniczony; będzie trzeba tylko organizować transport).

Polskim problemem jest zachęcanie pojedynczych osób i rodzin do zmiany kościelnej przynależności, ponieważ boją się społecznego ostracyzmu. Jednak zaoferowanie większej grupie alternatywnej formy wspólnotowego doświadczenia religijnego, która przypomina dotychczasową, zapewniając komfort społecznego bezpieczeństwa, w niejednym przypadku może zakończyć się pełnym sukcesem. Do zbiorowej świadomości musimy tylko dopuścić praktyczne rozwiązanie, polegające na kierowaniu do misyjnej służby ludzi Bożych, mających odpowiednie charyzmaty misyjne, budowlane, organizacyjne i kompetencje społeczne, a niekoniecznie pełne wykształcenie teologiczne.

Po trzecie, ale już w sferze duchowości i praktyki duszpasterskiej, natychmiast powinniśmy zwrócić się w stronę Kobiet. Nie myślę o ewangeliczkach, ale o paniach, które swoich potrzeb duchowych na pewno nie zaspokoją w Kościele Rzymsko-Katolickim, a jednocześnie czują się osamotnione i mają silną potrzebę przynależności. Jednak, aby otrzymały to, czego potrzebują, musimy zmienić język, sposób obrazowania Boga, poznać procesy dziejowe, zmieniające relacje między płciami, wreszcie zrozumieć rolę, sposoby przejawiania się i cele kobiecej energii.

To nie jest trudne, jednak niewyobrażalne dla wielu ewangelików/luteran, którzy wszystko puentują w ten sam sposób: „zawsze tak było” albo „to prawda, ale konsekwencje mogą nas przerosnąć”.

Owszem, duchowy człowiek jest w stanie sobie wszystko wyobrazić i jeśli jest przekonany, że to jest dobre dla uszczęśliwiania i uzdrawiania ludzkości, powinien niezwłocznie przystąpić do działania, ponieważ takie jest jego powołanie.

Myślę, że na początek moich propozycji wystarczy. Nie liczę na dyskusję, choć jestem na nią gotów. Po prostu liczę na jakiekolwiek decyzje, zmiany i działanie na Bożą chwałę. 

Kryzys i pięta

Niektórzy z nas nie kontynuują podróży, gdy drogę przetnie im czarny kot, a inni w 13-tce upatrują zapowiedź kłopotów. Po prostu kryzys.

Tymczasem żywemu nie może przytrafić się nic lepszego i ciekawszego. Kryzys nie jest zapowiedzią nieszczęścia. Przeciwnie, nieśmiało zachęca, abyśmy wspięli się na wyższy lewel, na co pewnie nigdy nie mielibyśmy ochoty, zastygli w starej formie i jakości życia.

Kryzys zdrowotny zmienia jednostkę. Kryzys epidemiologiczny zmienia życie całej populacji. Nie ważne czym, przez kogo, i w którym miejscu wywołany, dla niektórych jest końcem świata, dla innych początkiem. W pierwszych wywołuje paraliżujący stres, w drugich ciekawość i czujne napięcie w poszukiwaniu szansy rozwoju.

No właśnie, co wspólnego mają ze sobą tytułowe kryzys pięta? Kryzys wywołuje napięcie, dlatego jedni, gdyby tylko mogli, natychmiast obróciliby się na pięcie ku przeszłości, i jak mantrę powtarzają życzenie, żebyśmy jak najszybciej powrócili do normalności. Natomiast pozostali trwają napięci niczym cięciwa w łuku, aby wypuścić strzałę życia, gdy na horyzoncie przyszłości pojawi się cień szansy na zmianę i rozwój.

Lepiej stać na pięcie, aby przywrócić normalność, czy trwać w na-pięciu, aby wyzwolić się z normy, w której żyliśmy przed kryzysem? Odpowiedź zależy od wielu czynników światopoglądowych, religijnego wychowania i predyspozycji psychicznych, ale i tak decydująca w tym względzie jest umiejętność duchowa, która nas różnicuje, a mianowicie w jaki sposób radzimy sobie z lękiem.

Chętni do wykonania w tył zwrot na pięcie, ulegają złudzeniu, że codzienne doświadczenia nie sumują się z życiem, więc można wrócić do przeszłości. Umysł podpowiada im, że cena, którą musieliby zapłacić za dodanie wartości kryzysu do osiągnięć dotychczasowego życia, byłaby za wysoka, więc panicznie boją się sumy tego rachunku. Obawiają się, że nie będzie ich stać, aby zapłacić za tę niepowtarzalną transakcję, jaką zaoferowało im życie. Nie potrafią i nie chcą skorzystać z życiowej szansy postawienia wszystkiego na jednej karcie, ponieważ rządzi nimi EGO własnych osiągnięć, stanu posiadania i bycia kimś w społecznej strukturze.

Szkoda, bo kryzys nie specjalnie różni się od wizyty z oszczędnościami życia w luksusowym kasynie. Wygrywają ludzie serca, których lęk nie pozbawił receptorów głębokiego czucia. Czują życie. W kryzysie są czujni, dlatego w napięciu rozglądają za przejściem ku nowej jakości życia. Tego rodzaju postawę spokojnie można nazwać czułością. Czujni na szansę wygrania w ruletce życia bywają pomiędzy nami tylko Ci, którzy potrafią być dla siebie czuli. Nie rozczulają się nad swoim nieszczęściem z powodu kryzysu, ale życie traktują z największą czułością. Wiedzą, że o nich nie zapomina i zawsze obdarza najlepszymi darami. Wystarczy trwać w napięciu, zamiast na pięcie wyrywać ku czemuś, co jest trupem.

Trupa uznać za normę życia, to jest naprawdę majstersztyk mądrości. Cechuje wszystkich, którzy z ulgą zrobiliby w tył zwrot ku tzw. normalności.

Normalność? Czy coś takiego w ogóle jest możliwe? Czy może trwać coś, co jest zaprzeczeniem istnienia? To tak, jakby niemożliwa była tymczasowość i przemijalność, potwierdzająca siłę życia. Czujne napięcie w odnajdywaniu szansy nowego dnia jest rezonowaniem wespół z życiem, które nie zatrzymuje się ani na moment. W nurcie życia nie ma ani jednej, nawet niewyobrażalnie krótkiej, chwilki na bezruch. Ruch jest życiem, bezruch śmiercią. Ruch zapewnia życiu istnienie, dlatego życie nie zna czegoś takiego, co nazywamy normalnością. Ani jeden refleks słońca w nurcie wartko płynącego strumienia nie przypomina poprzedniego. Godzinami można patrzeć i nie zwariować, wręcz odwrotnie doświadcza się spokoju i ciszy. Gdyby w nurcie strumienia było widać normalność, po dniu spędzonym nad jego brzegiem do domów wracaliby sami szaleńcy.

Tymczasem maniakalnie życzymy sobie normalności i gotowi jesteśmy na związek z trupem przeszłości, żeby po kryzysie móc do niej wrócić. Powrót do czegoś, co nie istnieje, a co najwyżej jest koncepcją umysłu, który najlepiej czuje się w tym, co już zna, jest niemożliwy. Kryzys nie przytrafił się nam, żeby pozbawić nas normalności, ale otworzyć nam oczy na prawdę o nas samych; w jakie kłamstwa wierzymy, jak żałośnie marnujemy kolejne szanse na  rozwój i jak bardzo boimy się zmian, zamiast ufać życiu.

Kryzys jest ostrym stanem zapalnym duchowego życia, bezlitośnie unaoczniającym, że jedyną normą istnienia jest tymczasowość. Jest upomnieniem się przez życie o prawo do naszych dusz, aby zachowały żywotność górskiego potoku i w każdej chwili inaczej odbijały Boże światło. Jest upomnieniem się o życie w czujnym napięciu, abyśmy nie cierpieli na chore pięty, na których chcemy powracać do trupa przeszłości.

Gdzie są świece gotowe do świecenia?

Nowa sytuacja, z jaką od ostatniej wojny światowej nie mieliśmy do czynienia, unaoczniła, że metody i tematy katechetyczne, a także praktyka udzielania chrztu, konfirmowania i bierzmowania, kompletnie się nie sprawdzają. Podporządkowane są kościelnym statystykom, ale nie duchowemu rozwojowi i wyłanianiu chrześcijańskich elit.

Rozmowy po moim wczorajszym wpisie kolejny raz przekonały mnie, że sprowadziliśmy wielowymiarowość i bogactwo kościelnego życia do jednej płaszczyzny. Wyglądamy jak leżąca na ziemi kartka papieru, a powinniśmy przypominać trójwymiarową bryłę origami. 

Kościoła nie wolno sprawdzać do poziomu religijnej matrycy, stabilizującej ład i porządek społeczny. Dziedzictwo Konstantyna Wielkiego wciąż uniemożliwia nam dostrzeganie w  Kościele duchowego projektu, który ma dynamizować ludzką egzystencję i wyzwalać duchowy rozwój ludzkości. 

Pisałem o tym kilkakrotnie, więc teraz tylko naprędce kilka słów.

Całkowicie zaniechaliśmy metodę Jezusa, praktykowaną przez pierwsze pokolenia uczniów. Jej podstawą jest założenie, że populację trzeba podzielić na trzy grupy. Polega na informowaniu o zbawieniu wszystkich bez wyjątku, przy okazji ucząc mądrego, zdrowego i wolnego życia. To jest podstawa społecznej piramidy.

Kolejny poziom, środkowy, tworzą ludzie, rozwijający się duchowo w tym sensie, że świadomie poznają siebie. Pytają i szukają swoich darów, wypatrują drogi powołania i nie boją się konsekwencji wyborów, które często są nietrafione. Jednak dzięki takiej pracy z ogniem życia krystalizuje się grupa uczniów, znających siebie. Rozpoznając życiowe powołanie do służby w dziele zbawienia, idą w miejsca i wykonują zadania, do których po prostu zostali stworzeni. Ta droga rozwoju i ten wysiłek w poznawaniu siebie, a zwłaszcza rozterki i załamania, które pojawiają się jako konsekwencja tej pracy i popełnianych błędów, trzeba delikatnie buforować i moderować. Do tego jest potrzebna praca duszpasterska i katechetyczna na innym poziomie, aniżeli podstawowym.

Należy ją wykonywać w ramach przygotowania do konfirmacji albo bierzmowania. Wiek, w którym przeprowadzamy te rytuały inicjujące, jest za wczesny. Niczego spektakularnego nie osiągamy. To po pierwsze, a po drugie to nie może być praca powszechna, ta bowiem dotyczy podstawowej grupy uczniów Pańskich. Na tym etapie należy przygotowywać do chrztu ogniem tych, którzy świadomie chcą płonąć. Dzięki temu mielibyśmy szansę wyłaniania z podstawy, uczniów zaangażowanych. Tymczasem praktyka konfirmacyjna jest skrojona na potrzeby kościelnej statystyki i jest zaledwie lekkim wzmocnieniem pracy duszpasterskiej i katechetycznej z podstawą społecznej piramidy, zamiast tworzeniem warstwy środkowej. W świadectwie ewangelii odpowiada jej grupa uczniów, którzy otrzymali od Jezusa charyzmat uzdrawiania.

Mając wykrystalizowany trzon aktywnego Kościoła, można wybierać najlepszych, elitę w sensie ścisłym, której Jezus powierzył moc wypędzania demonów. Łatwo się domyśleć, że to ludzie, którym poświęca się najwięcej uwagi, czasu i wprowadza w tajemnice duchowego życia, o których ludzie podstawy nie chcą słyszeć i nie muszą.

My zaś chcielibyśmy mieć podstawę rozwiniętą i aktywną, niczym duchowa elita, a to jest niewykonalne i po prostu naiwne. W efekcie nie tworzymy elity, a w pracy duszpasterskiej zatrzymaliśmy się na poziomie podstawy, której nie potrafimy podciągnąć nawet do poziomu duchowego życia uczniów, świadomych siebie i otrzymanych charyzmatów.

Oczywiście organizowanie tej struktury wymaga rekonstrukcji Kościoła, nowej definicji katechizacji i sakramentów, ale przed wszystkim zobaczenia, że zasadza się na fundamentalnej pracy z lękiem. Nie można od wszystkich wymagać, aby zdobyli się na zaufanie, cechujące elitę, wypędzającą demony. Z drugiej strony nie wolno nam wszystkich traktować w sposób podstawowy, jak mama chroniąca w piwnicy swoje dzieci, które podczas wojny boją się lotniczego nalotu.

To jest przecież oczywiste, ale my problem wypieramy, co mierzi mnie coraz bardziej teraz, w okresie tzw. pandemii. Dlatego napisałem wczoraj o Kościele, jako sercu ludzkości. Doświadczam niezrozumienia, ponieważ współczesny Kościół z założenia oddziałuje tylko na podstawę, posługując się metodami, odpowiednimi dla niej. Dlatego zarzuca mi się, że nie liczę się z lękiem, lekceważę zdrowie i życie ludzi, obrażam kolegów.

Nie obrażam. Szanuję, o czym świadczy to, że im sugeruję. Gdybym ich lekceważył, nie pisałbym do nich. Próbuję tylko „obudzić śpiocha”. 

Wczoraj też nie krytykowałem ostrożności w organizowaniu nabożeństw. I od początku pandemii nie napisałem na ten temat jednego zdania negatywnego, ponieważ nie wolno nam „szarpać” za uszy ludzi słabej wiary, którzy poczuliby się źle. Organizacyjnie Kościół musi uwzględniać najsłabszych, ale jednocześnie, zwłaszcza w przekazywaniu dobrej informacji o Bożym zbawieniu, musi wiarę budować.

Nie da się budować wiary słowami, że Bóg nas kocha i gdy przetrwamy pandemię to znowu będziemy, jak dawniej tworzyć parafialne i liturgiczne życie. Nie przetrwamy pandemii – o tym wie każdy. Wirus tak po prostu nie znika. Z jednej strony służby medyczne nauczą się nas leczyć, z drugiej strony my – księża i Kościół – jesteśmy od poszerzania ludzkich serc. Chodzi o wiarę, która umożliwi wszystkim życie w nowych warunkach, czyli życie wraz z wirusem.

Lęk to uniemożliwia. Zaufanie tak.

Dobra informacja o zbawieniu musi być umacnianiem zaufania, duszpastersko musi być codzienną pracą, dzięki której najsłabsi w wierze zaczną samodzielnie stawiać kroki. Jeśli po naszym działaniu i w naszych słowach od trzech miesięcy słyszą przekaz osnuty na wątku, którym jest strach i jakaś mityczna wiara w to, że kiedyś znowu będzie bezpiecznie, to przepraszam, ale to jest wypieranie prawdy, a nie życie w prawdzie.

A poza tym, co w tym czasie robimy albo czego nie robimy z wiarą ludzi duchowo rozwiniętych, których powinniśmy wykorzystywać w tych dniach? Na temat wirusa od strony medycznej i biologicznej wiemy już na tyle dużo, że jest czas odważniej wyprowadzać ludzi z ich lęków.

No niestety, ale są powołania, w których Bogu potrzebni są ludzkie rozwinięci duchowo, a więc między innymi też odważniejsi i zdolni do duchowego widzenia rzeczy, które większość widzi cieleśnie. Między innymi są to pracownicy służby zdrowia i Kościoła. Proszę więc nie sugerować, że traktuję Kolegów źle. Po prostu nie traktuję ich jak ludzi małej wiary.

Wszystkich powciskaliśmy do domów i czekamy na zniknięcie potwora.

A kuku Panie kruku!

Potwór sam nie zniknie.

Do zwyciężenia potwora Chrystus ma nas, swoją elitę na ziemi!

Gdzie są świece, gotowe do świecenia i spalania się?

Kościół sercem ludzkości

Sądziłem naiwny, że miną może dwa miesiące i Kościoły się obudzą; że moi Koledzy zaczną konfrontować obecną sytuację z biblijnymi tekstami i zobaczą groteskę, w której uczestniczą.

Mija trzeci miesiąc i właściwie jest coraz gorzej, bo dostrzegam proces akomodacji, oswojenia, akceptacji.

Na miłość Najwyższego:

– gdy analizujecie listy do Siedmiu Kościołów, umiecie sobie wyobrazić treść ósmego, skierowanego do nas?

– gdy czytacie o serafach, które oczyściły Izraela na pustyni z lęku i grzechu, to o czym myślicie?

– gdy jesteście świadkami uzdrowień, dokonywanych przez Mistrza, ogłaszając triumf ludzkiej wiary, to nie czujecie się zawstydzeni? 

– w jaki sposób interpretujecie ludziom wypowiedzi Mistrza, z pomiędzy których przypomnę jedną: „O cokolwiek byście prosili Ojca w imieniu moim, da wam. Dotąd o nic nie prosiliście w imieniu moim; proście, a weźmiecie, aby radość wasza była zupełna” (J 16,23n)?  

Pojawiło się słowo klucz, wręcz nowa zasada hermeneutyczna, która ma wszystko rozwiązać i wytłumaczyć: odpowiedzialność. Tylko nieśmiało przypominam, że w hermeneutyce jest pewna kolejność, o której często piszę, a mianowicie, że wpierw następuje interpretacja tekstu. Interpretacja tekstu staje się interpretacją egzystencji. Wpierw tkaninę życia trzeba wyprać w tekście. Skutkiem jest pojawienie się tekstury, czyli poznanie siebie. Nie okłamujmy siebie oraz ludzi, że życie tłumaczy tekst, bo wówczas tekst przestaje być święty i natchniony, co powtarzamy niczym mantrę, tylko w praktyce nie stosujemy, ale tekst tłumaczy życie. Odpowiedzialności zatem nie wolno nam traktować jako pojęcia interpretującego religijne teksty. 

Niestety tak się stało, dzieje i nasila. Żeby przetrwać w politycznym żywiole władzy i społecznego znaczenia Kościoły dostosowują interpretację tekstów do sytuacji. Ósmy list do Kościołów właściwie już powstał. Pozostaje pytanie o nagłówek i adresata.

Czy jestem zawiedziony? Nie jestem zawiedziony. Nie dałem się też rozczarować, ponieważ zawczasu odczarowałem młodzieńcze ideały, wyniesione z rodzinnego domu pastorskiego, w którym Kościół jawił mi się nową Jerozolimą w niebiańskim Syjonie.

Od lat widziałem, co się dzieje, mówiłem, pisałem, prosiłem. Teraz naocznie wyszło szydło z worka.

Wiąż kocham Kościół, bo kocham Mistrza z Galilei, który jest moim Panem. Kocham Kościół zdolny do życia i odkrywania prawdy w duchu Jezusa Chrystusa, będący czystym i autentycznym doświadczeniem duchowym. Kościół  podnoszący człowieka z prochu, przywracający życiu godność, uzdrawiający ludzkie traumy. Kościół, który nie martwi się sobą, bo martwi się światem. Kościół, który tkaninę ludzkich dziejów i aktualnych wydarzeń odważnie i jednocześnie uważnie pierze w czystym źródle wody, którym jest Jezus z Galilei. 

Kocham Kościół, który odpowiedzialnością nie interpretuje tekstów biblijnych, ale nimi nadaje odpowiedzialności najwartościowsze znaczenie, bo w duchu Jezusa. Może przykład? Użyję takiego, którym spróbuję przy okazji przekonać, że naprawdę uczestniczymy w grotesce.

Odkąd pamiętam wielu chrześcijan powtarza, że Jezusa z Galilei nie sposób naśladować, bo przecież On jest Bogiem. Argument przypomina kulę śnieżną, wystrzeloną z wyrzutni rakietowej, bo gdyby Jezus nie był jednym z nas, normalnym człowiekiem, objawienie Bożej chwały w Jego osobie nie miałoby najmniejszego znaczenia i sensu. Jezus jest Mistrzem, uczącym życia w tym samym duchu, w którym mógł powiedzieć: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30). Z niedowiarkami od lat kruszyłem kopie o to, że życie w duchu Jezusa, popularnie zwane naśladowaniem, nie tyle jest możliwe, ile wręcz jest warunkiem duchowego rozwoju.

I czego dożyłem? Ni z tego ni z owego tzw. pandemia wirusa pierwszy raz w życiu zmusiła mnie przyznać, że naśladowanie Jezusa jest nie tylko niemożliwe, co wręcz powinno być zabronione, bo jest dalece nieodpowiedzialne J.

Nie wiem, czy pisać, że mrugnąłem okiem? Jeśli ktokolwiek tym wtrąceniem poczuł się obrażony,  bo przecież to jest oczywiste, przepraszam.

Czytam w kościelnych dokumentach, słyszę w wypowiedziach biskupów i kolegów, że odpowiedzialność każe nam uczynić wszystko, co jest możliwe, żeby z naszego powodu nikt nie zaraził się wirusem.

Nie przeczę, że argument mnie przekonuje. Wiem, że mam uważać i nie zarażać innych. Tylko, czy na pewno to jest wszystko, co mam uczynić? Będąc uczniem Mistrza z Galilei zostałem powołany do bycia źródłem miłości. Póki rządzi lęk, czy miłość jest możliwa? Jak pomóc bliźnim w ich lęku, skoro miłość została podporządkowana rozporządzeniom, które dyktuje lęk?

Przestaję kumać. Groteska, czy nie?

To jednak nie jest wszystko. Pytam: Jezus był odpowiedzialny czy nie był? Muszę znać odpowiedź, ponieważ odpowiedzialność stała się w Kościele kluczem, którym interpretuje się biblijne teksty, a ja chcę wiedzieć, jak mam naśladować Jezusa. Zapewne wielu uczniów Mistrza też. 

Jezus na przykład dotykał chorych na trąd, wówczas nieuleczalną i śmiertelną chorobę. To jest pierwszy powód, dla którego dziś zostałby uznany za nieodpowiedzialnego. Dezynfekował potem swoje dłonie? Jeśli był odpowiedzialny, musiał i koniec kropka. Dyskusji nie ma. Jeśli nie dezynfekował, tym bardziej musielibyśmy uznać, że był skrajnie nieodpowiedzialny. Należałoby się  wręcz zastanowić, czy w ogóle kochał ludzi, skoro narażał ich na chorobę. To właściwie jest nie do udowodnienia, że po każdym dotknięciu trędowatego dezynfekował dłonie. Przeciwna teza podobnie.

Pozostajemy bezradni? Nie całkiem. Znamy bowiem Jego przyzwyczajenia i poglądy na temat mycia rąk przed posiłkami i o dziwo okazuje się, że czyściochem nie był, przynajmniej z punktu widzenia standardów higienicznych, które ówcześnie miały genezę religijną. Zatem religijni ludzie tamtych czasów z Jezusem mieli nie lada problem. Gdy pościł dbał o włosy, żeby były estetyczne i zdrowe, a przed posiłkiem pozwalał nie myć rąk. Był odpowiedzialny czy nie? Może w ogóle zahaczał o narcyzm?

Okazuje się, że my także mamy problem z Jezusem i to wcale niemały, bowiem ze względu na współczesną interpretację odpowiedzialności, praktykowaną w dobie tzw. pandemii również przez Kościoły, Mistrz z Galilei w ogóle nie był odpowiedzialny.

Pogubiłem się. Czy tylko ja?

Czyli Jezusa nie tylko nie da się naśladować, jak sądzą niektórzy, ale nawet nie wolno, bo to byłoby skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniem.

Groteska, czy nie?

I teraz spokojnie mi odpowiedzcie Koledzy, w jakim miejscu jesteście z interpretacją tekstów? Pozwalacie im przemawiać do siebie? Pozwalacie im pokazywać Waszą wewnętrzną teksturę, to znaczy interpretować genezę Waszych lęków, zahamowań, wypartych kompleksów, aby w efekcie dać się Duchowi zmienić i wyzwolić? Co o Jezusie, Mistrzu nas wszystkich, mówicie ludziom?

Stało się nieszczęście. Kategoria odpowiedzialności, przykrojona w dodatku na miarę ludzkich lęków, ma wszystko wytłumaczyć i załatwić.

Po pierwsze odpowiedzialności nie wolno traktować jako sprytnej przykrywki własnego lęku przed skutkami działań, które mogą obrócić się przeciwko nam. Jezus poniósł pełną odpowiedzialność.

Po drugie odpowiedzialność nie oznacza zachowywania przepisów i rytuałów, ponieważ jest świadomym (odpowiednim) działaniem, będącym odpowiedzią na pytanie albo zapotrzebowanie, zgłoszone przez życie. Jezus, gdy uważał to za stosowne, zachowywał zwyczaje, ale potrafił też zdecydowanie im się sprzeciwiać, jeśli były przyczyną ludzkich lęków i chorób.

Po trzecie odpowiedzialność stoi w służbie miłości, a nie lęku. Co prawda są w niej aktywne oba bieguny, bo bywa, że odpowiedzialne zachowanie uwzględnia czyjś lęk, mimo wszystko ostatecznie każde świadome działanie, wynikające z miłości, musi być darem wolności na niewolę i zaufania na lęk. Odpowiedzialne zachowanie uwzględnia lęk, ale go nie wzmacnia. Może warto przypomnieć modlitewną walkę Jezusa w nocy, przed pojmaniem?

Ponieważ kocham Kościół, nie zgadzam się na Kościół, który biblijne teksty, a w efekcie naśladowanie Jezusa i ludzkie życie, podporządkował lękowi.

Nie rozumiem, jakim cudem mamy pomagać ludziom pracować z ich lękami, skoro:

– odpowiedzialność została sprowadzona do wykonywania rozporządzeń, wynikających z lęku;

– tekstami biblijnymi nie interpretujemy życia i nie pozwalamy im kształtować odpowiedzialnych zachowań na miarę Jezusa;

– pandemiczna groteska, w której uczestniczymy, doprowadziła nas do sytuacji, w której naśladowanie Jezusa jest dowodem braku odpowiedzialności. 

Gdzie podziała się miłość?

Miłość jako lekarstwo na paniczny strach.

Miłość jako jedyna kategoria, której możemy używać do interpretowania tekstów, sprawiających egzegetyczne problemy.

Treścią ósmego Listu do Kościołów jest to wszystko, co teraz wyprawiamy w duszpasterskim wymiarze, a jest konsekwencją interpretowania biblijnych tekstów w taki sposób, żeby wyniki pasowały do światowych wyobrażeń, politycznych działań i medycznych zaleceń. To, co się teraz dzieje, przypomina  psychiczny korkociąg, z którego wielu ludzi, rodzin, domów nie wyjdzie przez dziesięciolecia, może pokolenia, aż roztrzaskają się o ziemię. Ratunku będą szukać u psychologów i psychiatrów.

Po co Kościół? Po co księża? Po co instytucja, która nie pomaga zrozumieć życia, sytuacji, świata, ani wyjść z lęku?

Wiem, że moja argumentacja w wielu miejscach ma słabe flanki. Na blogu nie mogę umieszczać długich, nudnych tekstów. Dlatego z różnych stron można do mnie strzelać. Czytających proszę, spróbujcie zrozumieć intencję. Nie chodzi o wojnę na argumenty, bo to jest stracony czas, oddany pod władzę sprytnego umysłu.

Chodzi o serce. Chodzi o Kościół, który ma być czułym, delikatnym, dobrym, łagodnym sercem ludzkości, pomagającym wyjść z lęku i dbającym o miłość.

Proszę wszystkich, którzy podobnie czują i myślą, gromadźmy się razem w duchową świątynię, serce ludzkości.  

Chrzest

Ideały greckiej Sparty, powielone w nowoczesnej formie przez Fryderyka Wielkiego, który dzięki temu na dwa stulecia utrwalił Pruską siłę i dominację w środkowej Europie, przeniknęły i całkowicie skaziły nowożytne szkolnictwo. Polegają one na rozwijaniu społecznych strategii, w których człowiek używany jest niczym maszyna. Ma reagować, broń Boże odpowiedzialnie i sumiennie działać. W ten sposób wpierw Spartanie, potem Prusacy, wreszcie sami próbujemy realizować masowe strategie przetrwania i sprawiedliwości, w których kluczowe role odgrywają sprawni urzędnicy administracji publicznej oraz posłuszni wojskowi, niczym cyborgi wypełniający rozkazy. Szkoła, policja i wojsko, aby nas przemóc i jednocześnie nauczyć, w jaki sposób przemóc bliźniego, z posłuszeństwa uczyniły największą cnotę.

Jakże żałosny i w skutkach tragiczny jest ów aksjomat, nad którym nie chce dyskutować nawet teologia, a swoim autorytetem wspierają Kościoły, przekonane, że lęk przed Bogiem jest najlepszą metodą wychowawczą. Egzystencja tymczasem, wsparta Ewangelią Jezusa, zna inną logikę, a mianowicie zwolnienia z przymusu i przemocy.

Dlaczego nie doceniamy prawdziwej siły ludzkiej godności i wolności, której źródłem jest miłość? Dlaczego nie widzimy, że prawdziwa przemiana kultury i ludzkich struktur nie opiera się na przemocy, a podlega dobrowolności? Pozwólmy sobie na wyciągnięcie wniosku z ewangelicznego opowiadania o pojmaniu Jezusa, z którego wynika, że wolna miłość jest mocniejsza od siły przemocy. Przecież żołnierze, którzy przyszli związać Jezusa, padli przed Nim na twarz, gdy przedstawił im się jako wolne i kochające TO JA JESTEM.

Wyobraźnia wielu rodziców i księży, także zawodowe powołanie nauczycieli, wojskowych i urzędników, są deformowane kultem przemocy. Szkoda, że to wciąż się dzieje, ponieważ jak długo kolejne pokolenia mężczyzn i kobiet będą podniecały się swoją siłą i władzą, tak długo nie ma co liczyć na świat pełen uśmiechniętych, sytych, zdrowych, twórczych i kochających ludzi.

A przecież mogłoby być pięknie i zupełnie inaczej. Nie musielibyśmy leczyć sparaliżowane lękiem i pozbawione wiary w siebie ludzkie żyjątka, gdybyśmy Bogu pozwolili manifestować swoją chwałę w życiu Jego Córek i Synów. Wystarczyłoby mentalnie powrócić do Haranu, z którego pochodził Abraham, i zrozumieć, że ta sama historia dzieje się każdorazowo podczas chrztu.

Kult przemocy powinien był pozostać wraz z Terachem, ojcem Abrahama, w Haranie, ponieważ związany jest z bogiem o imieniu Moloch, któremu ojcowie poświęcali w ofierze własne dzieci. Moloch jest bogiem śmierci, tymczasem Abraham został powołany przez Boga o imieniu JESTEM, stwarzającego i pielęgnującego życie. Otrzymawszy wolność, i będąc wyzwolonym z kultu przemocy, miał Izaakowi i kolejnym pokoleniom przekazać prawo do życia. Jednak opowiadanie o próbie zabicia Izaaka na górze Moria uświadamia, jak ciężko wydostać się z przeklętego kręgu wyobrażeń i schematycznych zachowań, które są zwykłymi reakcjami zamiast świadomym działaniem. 

Działający według starego schematu, opartego na kulcie przemocy, Abraham omal nie zabił syna i gdyby nie interwencja Anioła Pańskiego tragicznie skończyłaby się historia rodziny, która miała zmienić dzieje ludzkości. A wszystko z tak zwanych pobożnych pobudek, powołujących się na rzekomą Bożą wolę. Szczęśliwie Izaak przeżył, ponieważ to samo prawo miłości i życia, zwalniające z przymusu i przemocy, które Abrahamowi pozwoliło opuścić namiot ojca, uratowało Izaaka.

Ponieważ chrześcijaństwo nie jest religią w sensie ścisłym, ale doświadczeniem duchowym i projektem cywilizacyjnym, więc w naszym świecie nie ma najmniejszego usprawiedliwienia dla prawa przymusu i przemocy! Rodzicu, zanim uderzysz dziecko, zastanów się, któremu Bogu wierzysz i służysz, Molochowi czy Bogu o imieniu JESTEM? Podobne pytanie postaw sobie zanim narzucisz dziecku rozwiązanie jakiegokolwiek życiowego dylematu, które tkwi w Twojej woli, wyobrażeniach i pragnieniach. Któremu Bogu służysz?

Kultu przemocy nie można uzasadniać wolą Boga, który jest Życiem i Miłością, za to egzekwowanie prawa przymusu i przemocy zawsze kończy się cierpieniem, łzami, bólem, brakiem wiary w siebie, kompleksem, a na końcu śmiercią. Czy związek, usankcjonowany prawnie w Urzędzie Stanu Cywilnego bądź w Kościele, naprawdę daje małżonkom prawo do późniejszego, regularnego dręczenia się? Małżonku, zanim siłą cokolwiek wyegzekwujesz od partnera, do czego Twoim zdaniem masz prawo, odpowiedz sobie na pytanie, któremu Bogu służysz?

Co takiego dzieje się, że odkąd ludzie zostają związani tzw. węzłem małżeńskim, miłość wielu par, oczywiście nie wszystkich, jakby wyparowywała? Można założyć, że w większości wypadków małżeńskie związki zawierają ludzie, którzy o prawdziwej miłości niczego nie wiedzą i jej w sobie nie mają, bądź z powodów merkantylnych. Ale równie dobrze można założyć, że coś niedobrego zaczyna dziać się z miłością w chwili związania, zobowiązania, ślubowania. Jakby przestawała płynąć, pulsować. Jakby jej energia przestawała dopływać do serca, a kotłowała się gdzieś pod przeponą, bo miejsce przyjaźni, serdeczności, czułości, delikatności, wzajemnej troski i wyrozumiałości zajmuje z czasem twarde egzekwowanie potrzeb materialnych i seksualnych.

Czy małżeństwo, które w zamyśle powinno ludzi spajać we wspólnotę, aby było im łatwiej i radośniej, w rzeczywistości nie stało się węzłem, który odcina ich serca od miłosnej energii?

Małżeństwo jako energetyczny supeł – radzę zapamiętać i przemyśleć. Bo jakże wielu kwitnących i lekko stąpających po ziemi ludzi, tryskających energią i pełnych pomysłów na życie, po zawarciu związku małżeńskiego z roku na rok staje się coraz bardziej ociężałych, smutnych i bezwolnych.  

Chociaż piszę o chrzcie, zasygnalizowałem problem z funkcjonowaniem małżeństwa, ponieważ potrzebowałem przykładu. Zdaję sobie sprawę, że to, co mam do napisania na temat praktyki chrztu, wielu zdenerwuje, może zwłaszcza moich kolegów? Przejdźmy zatem do chrztu.

Praktyka udzielania chrztu zdradza, że sankcjonując nią prawo przymusu i przemocy jako skuteczniejsze od prawa miłości, które zawdzięczamy Bogu o imieniu JESTEM, Kościoły wciąż pozostają pod przemożnym urokiem Molocha. Powtarzamy bowiem stare wzorce i z pokolenia w pokolenie utrwalamy te same traumy, żłobimy w ludzkich sercach te same rany i wychowujemy ludzi, sparaliżowanych lękiem, zamiast wolne w działaniu Boże Dzieci. Przy czym zupełnie nie przemawia nam do wyobraźni ani nie zmienia naszego stosunku do prawa przymusu i przemocy fakt, że sami zostaliśmy ochrzczeni i dobrowolnie dajemy chrzcić nasze dzieci.

W powszechnym przekonaniu i nauczaniu chrzest jest świętem Kościoła i rodziny. Jakoś najmniej samego chrzczonego? Wszyscy się cieszą, że ochrzczony właśnie stał się członkiem grupy społecznej. Więc pytam, czy z racji urodzenia nie był?

Czyli, że co? Że został wchłonięty i odtąd może cieszyć się akceptacją Kościoła i rodziny? Przecież nie od dziś wiadomo, że to jest najważniejszy i w istocie najtragiczniejszy w skutkach powód braku wiary w samego siebie i w własne siły, także pewności siebie, czyli tak naprawdę wszystkiego, co prowadzi do samopotępienia, braku samoakceptacji, a często wręcz nienawiści siebie i życia.

Poza tym teologiczne znaczenie chrztu polega na śmierci starego Adama, czyli istoty ludzkiej, żyjącej przeszłością, lgnącej do mentalnych, emocjonalnych, duchowych i etycznych wzorców, którymi kierowały się poprzednie pokolenia, od Boga oddzielone swoim lękiem. Śmierć starego Adama to śmierć iluzji, że powielaniem schematów można cokolwiek pożytecznego zrobić z własnym życiem.

Woda chrztu jest obrazem krainy umarłych, z której wychodzi nowy Adam, istota ożywiona duchem Chrystusa. Nowy Adam nie ucieka w przeszłość, czyli w grzech, ale oczekuje spełnienia obietnicy zbawienia, więc z napięciem wypatruje przyszłości. Jest wyzwolony prawdą, bo odkrył Boży obraz w sobie, dlatego nie powiela starych wzorców. Działa samodzielnie na miarę swojego powołania, talentów, tęsknoty. Nie jest zanurzony w umyśle mas, które go poprzedzały, ale wynurzony. Wydobyty z podświadomości przez Chrystusa kroczy po wodzie, co jest obrazem świadomego życia i działania. To wcale nie oznacza, że gdy ulega swoim lękom, natychmiast znowu nie zaczyna tonąć.

Nowy Adam jest człowiekiem ufności i miłości, które utrzymują go na powierzchni dziejów, jego własnej historii życia i pozwalają samodzielnie stawiać kroki. Dlatego codziennie: 

– wychodzi z przeszłości i kroczy ku przyszłości;

– wychodzi z rodzinnego domu, aby założyć własny;

– wychodzi z lęku i uczy się zaufania;

– wychodzi z mentalnej potrzeby bycia chronionym i karmionym przez mamę, aby spotkać się z własną siłą;

– wychodzi spod władzy ojca, który składa dzieci w ofierze posłuszeństwa, aby samemu nauczyć się posłuszeństwa Bogu;

– wychodzi z zadomowienia, aby uczyć się życia na pustyni życia;

– wychodzi z utożsamiania się z grupą, jej tradycją, zwyczajami, wzorcami, aby szukać siebie;

– wychodzi, będąc brzydkim kaczątkiem, aby przez wszystkie doświadczenia zimy dożyć wiosny i stać się pięknym łabędziem.

Co z tym wszystkim robi kościelna wspólnota? Z jednej strony ogłasza triumf Boga nad grzechem człowieka i ubiera ochrzczonego w białe szaty nowego Adama, z drugiej strony zapobiegliwie komunikuje, że odtąd  obowiązuje go kościelny obyczaj, tradycja, dogmatyczna interpretacja tekstów biblijnych, czyli tkaniny życia.

W swej najgłębszej istocie chrzest jest dokładnie tym samym, co powołanie Abrahama. Nie tyle wyrażeniem zgody na opuszczenie rodziny, co jest między innymi obrazem mentalnego rozstania się z tradycyjnymi wzorcami kulturowymi i religijnymi, ile wręcz przymuszeniem do wyjścia. Bóg o imieniu JESTEM składa obietnicę powodzenia i spełnienia pragnień, związanych z życiem. 

Błogosławieństwo Abrahama, które Jezus z Galilei przekazał nie tylko dorosłym, ale także małych dzieciom, jest najważniejszą treścią obietnicy chrztu, udzielanego przez Kościół. Chrzest jest Bożym powołaniem do wyjścia i słowem obietnicy, rozwiązującym wszystkie węzły zależności, zobowiązań i ślubów z przeszłości. Więc jakim prawem, albo dla jakich celów, Kościół wykorzystuje chrzest do zawiązania węzła, uzależniając ochrzczonego od kontrolowanej przez siebie rodziny? 

Dać ochrzcić własne dziecko oznacza zrzec się wobec niego prawa własności i prawa do decydowania o jego życiu. Przed zanurzeniem w wodzie (względnie polaniem wodą) Ksiądz zabiera rodzicom dziecko, aby oddać im już nie ich, ale Bożą Córkę i Bożego Syna. Dotąd to było ich dziecko, odtąd nazwane Bożym imieniem otrzymuje prawo do bycia sobą, życia na miarę swej istoty i rozwijania własnego powołania. Chrzest oznacza, że ustaje rodzicielskie i jakiekolwiek inne prawo przymusu i przemocy. Ochrzczony zostaje powierzony biologicznym rodzicom na wychowanie, które pod żadnym pozorem nie może polegać na wykonywaniu woli Molocha! JESTEM stoi bowiem odtąd po stronie swojego Dziecka i chroni je przed wyniszczającymi oczekiwaniami i żądaniami ludzkich stereotypów, apoteozujących prawo silniejszego.

Uświadommy sobie wreszcie, że chrzest jest doświadczeniem duchowym, inicjującym w świadome, odpowiedzialne i samodzielne życie, którego przesłaniem jest zbawienie, czyli również poprawa jakości życia. Chrzest ze swojej istoty ma znaczenie terapeutyczne, inaczej nie miałby sensu. Również historyczny Jezus, który ogłaszał zbawienie i nauczał mądrości, powszechnie słynął jako terapeuta, rozwiązujący mentalne, emocjonalne i duchowe węzły.

Do terapeutycznych celów chrztu między innymi można zaliczyć:

– oddzielenie od rodziny i zabezpieczenie przed matczynym zawłaszczeniem oraz ojcowskim roszczeniem do decydowania;

– usamodzielnienie, aby człowiek nie czuł się zależny od struktur, instytucji  i pomocy innych;

– zapewnienie o Bożym błogosławieństwie, które jest jedynym oparciem i gwarancją bezpieczeństwa;

– wyprowadzenie z symbolicznego żywiołu wody, czyli z energii tzw. gadzich, zimnych emocji, którymi są: lęk, bezsilność, rozpacz, żal, smutek, zazdrość, niepewność, nienawiść, chciwość, chęć zemsty; 

–  zmotywowanie człowieka do tego, aby nie tylko chciał, ale też realizował, czyli podejmował samodzielne kroki ku przyszłości, zamiast tkwił w starych wzorcach mentalnych i emocjonalnych; 

– podniesienie bezsilnego człowieka z łóżka, w którym chciałby przetrwać życie z przysłowiową kołdrą na głowie; chodzi o to, że życiowa energia ludzi, którym nie udało się wyjść z wody, utknęła pod przeponą i nie napełnia serca ciepłymi emocjami, więc często wpadają w depresję;

– odwrócenie od przeszłości i osadzenie w TERAZ; chodzi o to, że tzw. ludzie wody pożądliwie pragną tych samych przyjemności, znanych im z przeszłości, więc często mają problemy z uzależnieniami; bywają otyli, zwłaszcza od przepony w dół; miewają problemy z krążeniem, trawieniem i natlenieniem.

Niestety chrzest wodą stał się węzłem życiowej energii. Skutek jest mniej więcej ten sam, jak po zawiązaniu życiowej energii węzłem małżeńskim. Kolejne pokolenia kwitnących i lekko stąpających po ziemi ludzi, tryskających energią i pełnych pomysłów na życie, z roku na rok stają się ociężałe, obolałe, chore, smutne i bezwolne. 

Chrzest został przykazany Kościołowi, aby rozwiązywał nim wszystkie węzły, w jakich tkwią Boże Dzieci, tymczasem Kościół z lęku o swoją przyszłość oraz instytucjonalną integralność, wykorzystuje go do tworzenia energetycznego węzła, czym od siebie uzależnia. W efekcie zamiast przeżywać niepowtarzalną przygodę życia sam na sam z żywym Bogiem, większość Bożych Dzieci umiera z lęku przed konsekwencjami samodzielnego życia.

Gdzie podziała się najlepsza część Bożej obietnicy chrztu, która brzmi: Nie bój się, bo jestem z Tobą i będą cię strzegł wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz?  

Traktuj się dobrze

To, w jaki sposób zinterpretujemy jakieś wydarzenie, spotkanie, emocję albo proces, zależy od tego, jakich użyjemy słów, te zaś nie pozostają bez wpływu na nasze samopoczucie i oczekiwania, które łączymy z przyszłością. Interpretując siebie, życie i świat negatywnie, wpadamy w błędne koło negacji wszystkiego i wszystkich wokół nas. Wówczas niemal wszędzie czają się źli ludzie, knujący zło; wszystko jest bez sensu; najlepsze doświadczenia są za nami, a nam pozostaje przyglądać się postępującej degrengoladzie. Niestety wielu funkcjonuje właśnie w taki sposób, tworząc kolejne kręgi negatywnych interpretacji, z wpływu których – im są starsi – jest im coraz trudniej się wyrwać. Gorzknieją, a świat jawi im się jako całkowicie zepsuty, w którym, ostatnią – jeszcze jaśniejącą – wyspą są oczywiście oni i wszyscy podobnie interpretujący świat oraz życie.

Tymczasem wystarczyłoby zacząć używać odpowiednich słów, żeby oceny przestały mieć mentorski charakter, którym paraliżujemy słuchaczy, a wewnętrzny świat ducha uczynić mniej skłonnym do skrajnego pesymizmu. Chrześcijanie mogą uczyć się tego od Mistrza i Nauczyciela z Galilei, ale muszą bardziej świadomie czytać ewangelie. Wiele dobrego mogliby też uczynić księża i katecheci, którzy powinni porzucić cierpiętniczy styl mówienia, odpowiadający mniej więcej Pasji M. Gibsona, a zacząć niuansować swoją interpretację oraz przekaz, używając słów adekwatnych do tego, co jest opisane w ewangeliach.

Jezus z Galilei w człowieku nie szukał negatywów, a zawsze chociaż najmniejszego jasnego punktu zaczepienia, aby wykorzystać go do rozbudzenia wiary. Jeśli nawet wypowiadał prowokujące słowa albo zadawał trudne pytania, zawsze miały na celu obudzenie samoświadomości i wzruszenie wolą człowieka. To prawda, że wypowiedzi Jezusa o Bogu prawie zawsze bulwersowały, nie dawały słuchaczom spokoju. Dlaczego? Bo ich celem było budzenie nowych wyobrażeń Boga, a tym samym tworzenie w słuchaczach nowych obrazów samych siebie. Posługiwał się więc skuteczną i bardzo współczesną metodą ukierunkowywania człowieka ku zdrowiu, radości, szczęściu i zbawieniu. Jezus nie zwracał się do nikogo taki sposób, aby go pozostawić w chorobie i duchowych ciemnościach, ale umożliwić mu wyjście na wolność i światłość.

Również ludzkie dzieje Jezus interpretował w radykalnie nowy sposób. Najlepszym przykładem jest opowiadanie o lekturze księgi proroka Izajasza w nazaretańskiej synagodze (Łk 4,16-20). Nauczyciel z Galilei odczytał i zinterpretował fragment proroka, bardzo łatwy do identyfikacji, który kończy się w następujący sposób: „Abym ogłosił rok łaski Pana i dzień pomsty naszego Boga, abym pocieszył wszystkich zasmuconych” (Iz 61,2). Charakterystyczne jest zakończenie Jezusa, będące jednocześnie Jego interpretacją dziejów: „Abym zwiastował miłościwy rok Pana. I zamknąwszy księgę, oddał ją słudze i usiadł” (Łk 4,19n). Ilu chrześcijan byłoby skłonnych przyznać rację swojemu Nauczycielowi, rezygnującemu z frazy: „i dzień pomsty naszego Boga”? Bardzo niewielu. Przecież najpopularniejsza ocena, dziejących się współcześnie procesów, a także ludzkich zachowań, jest mniej więcej taka: To wszystko musi upaść albo zostać doszczętnie rozwalone, żeby wreszcie mógł zatriumfować mój (nasz) punkt widzenia.

A kto w skrajnie negatywny sposób interpretuje wydarzenia oraz ludzi, używa przecież słów, które jego samego interpretują w podobny sposób. Więc nie ma się co dziwić, że tacy ludzie wpadają w zastawioną przez siebie sieć, błędnego koła negacji, w której – wbrew temu, co mówią – sami sobie stwarzają nieprzyjemną przyszłość, pełną negatywnych emocji.

Czas z tym skończyć, jeśli oczywiście pragniemy dobrych i jasnych dni.

Po pierwsze powinieneś rozpocząć od zmiany słownictwa, żeby móc inaczej myśleć i swoim interpretacjom nadawać pogodniejszy charakter, bardziej wyważony i obiektywny, w których znajdzie się też pochwała osób nieprzychylnych albo ideologicznie obcych. Gdy więc chciałbyś powiedzieć: Mam problem, który mnie przerasta, może lepiej powiedz: Muszę skupić się na rozwiązaniu zadania, które otwiera przede mną nowe perspektywy? Albo, gdy jesteś zmęczony, zamiast: Umieram ze zmęczenia, lepiej: Zużyłem energię, którą zregeneruję modlitwą, spacerem albo lekturą? Gdy w urzędzie jesteś zdenerwowany, zamiast podnosić na Urzędnika głos i próbować zmotywować go do pracy słowami: Ależ tu macie bałagan bądź: Czy Pan(i) w ogóle wie, o czym mówię?, może lepiej byłoby tak: Szkoda, że nie możemy tego szybko załatwić, ale ufam w Pana(i) dobre intencje

Po drugie jak najczęściej rozmawiaj sam ze sobą, o świcie radośnie i czule się witając, a o zmierzchu, życząc sobie dobrego snu. Jeśli zastanawiasz się, w jaki sposób, przypomnij sobie, że między innymi służy do tego modlitwa, która nie jest opowiadaniem Bogu o tym, o czym On wie. Poza tym chwal się nie tylko wtedy, gdy coś się udaje, ale także przy porażkach. Za co? Za wytrwałość i ochotę podjęcia kolejnej próby. Ciesz się sobą, swoim zdrowiem i dobrym samopoczuciem. Patrz na siebie z miłością i wtedy zawsze dziękuj Stwórcy za siebie i swoje życie.

Po trzecie, jeśli nie wierzysz, że ta duchowa praktyka ma sens i odnosi błogosławiony skutek, możesz powtórzyć doświadczenie p. Masaru Emoto, wielokrotnie opisane w literaturze. Nic nie szkodzi, że nie masz mikroskopu. Wystarczy, że najzwyklejszy ryż po ugotowaniu i ostudzeniu podzielisz na dwie porcje i wraz z taką samą ilością wody umieścisz w dwóch szklanych słojach (oczywiście czystych i wyparzonych, abyś nie miał wątpliwości, czy przypadkiem nie było w nich różnych bakterii). Następnie na jeden słój naklej albo napisz na nim słowa pozytywne (np. kocham cię, błogosławię, dziękuję, jesteś wspaniały, jesteś dobry itp.), a na drugim słowa negatywne (nienawidzę cię, jesteś zły, jakieś wyzwisko, jakieś złorzeczenie itp.). Możesz też na etykietkach umieścić obrazy, buźki (np. buźka uśmiechnięta i szczęśliwa oraz druga, wykrzywiona złością, smutna lub wściekła). Słoje umieść w spokojnym miejscu, ale w zasięgu wzroku. Przez następne dni, regularnie poświęcaj chwilę na „przywitanie się” ze słojami. Najpierw z „dobrym”, potem ze „złym”. Jeśli chcesz, możesz dołożyć trzeci słój, kontrolny, bez napisu, ignorowany, któremu w ogóle nie będziesz poświęcać uwagi. Obserwuj, co potrafią uczynić złe emocje, złe myśli i złe intencje. Będziesz zaskoczony tym, co zacznie się dziać mniej więcej po tygodniu w obu słojach z tym samym ryżem. Proponuję, abyś wpierw błogosławił „dobry” słój, a potem przeklinał drugi, ponieważ łatwiej przejść od pozytywnych emocji do złych, aniżeli odwrotnie.

Po przeprowadzeniu eksperymentu, uświadom sobie, co samemu sobie wyrządzasz patrząc w lustro, gdy każdego poranka przeklinasz siebie i swoje życie!

Po czwarte zapamiętaj, że  podświadomość, która dla Twego dobra przez cały czas pracuje na pełnych obrotach, nie słyszy zaprzeczenia, czyli „nie”. Po swojemu Cię kocha i chce, abyś przeżył i był szczęśliwy. Pracuje jednak według stałych wzorców i schematów, które utrwaliłeś swoimi wielokrotnymi myślami, emocjami, doświadczeniami, nawet nieświadomie „zaciągniętymi” przez Twoje komórki z pamięci komórek Twoich przodków. Jeśli świadomie nie wysyłasz jej nowych rozkazów, niczym kapitan z mostku kapitańskiego do maszynowni, ona będzie ślepo harować jak wół, jednak może narażać Cię na szkodę i krzywdę. Zatem świadomie koncentruj się tym, czego chcesz, a nie na tym, czego nie chcesz, albo na tym, jak chcesz się czuć, a nie na tym, jak się czujesz. Nie mów: Nie chcę byś smutny; nie chcę być chory, itp. Nawet podczas modlitwy nie proś o coś dobrego w stosunku do tego, co teraz przeżywasz, ponieważ tym samym po prostu sankcjonujesz i uznajesz za istniejące to, o zmianę czego prosisz. Po prostu zawsze mów: Jestem szczęśliwy, zdrowy, wesoły, itp. Nawet jeśli rzeczywiście doskwiera Ci coś, przecież możesz zacząć wypowiadać dobre słowa, które na pewno są prawdziwe: Bóg mnie kocha i błogosławi mi; jestem ochroniony; jestem Dzieckiem Boga. One zapoczątkują dobre emocje i nową jakość życia.

Po piąte na zawsze pożegnaj się ze słowami:

– nie mam czasu;

– nie potrafię;

– jestem do bani( kitu);

– życie jest ciężkie;

– nigdy / zawsze / wszyscy (te uogólnienia nie są prawdziwe); 

– nienawidzę;

– zastanów się nawet na tym, czy naprawdę musisz tak często, prawie za wszystko przepraszać?

Po co przyciągać cierpienie i nieszczęście, skoro wszystko można objąć dobrym słowem, czyli błogosławić? Ze względu na łaciński źródłosłów błogosławienie oznacza wypowiadanie dobrych słów. We własnym interesie powinieneś zatem zacząć błogosławić się dobrymi słowami i przestać przeklinać złymi.

Naucz się czegoś od whippeta na zdjęciu.