Fizyka kwantowa i duchowość

„Wszyscy byliśmy w błędzie. To, co nazywamy „materią” jest w rzeczywistości energią, której wibracja została spowolniona do poziomu odbieranego przez nasze zmysły” . Albert Einstein

Ja jestem światłością  świata” (J 8,12); „Wszystko, o co w modlitwie prosilibyście wierząc, otrzymacie” (Mt 21,22). Jezus z Galilei

Nowożytna nauka narodziła się mniej więcej 300 lat temu, kiedy I. Newton sformułował prawa fizyki. Opierając się na nich, zbudowaliśmy światopogląd materialistyczny i mechanistyczny. Według tych praw początek życia jest przypadkowy i nie stanowimy jedności z naszymi ciałami. Na dobrą sprawę jesteśmy też całkowicie bezsilni w kwestii naszego uzdrowienia. Prawa te sugerują nam również, że jesteśmy oddzieleni od świata zewnętrznego, więc mamy bardzo niewielki wpływ nie tylko na to, co się dzieje wewnątrz ciała, lecz także poza nim.

W 1859 r. Ch. Darwin wydał książkę O pochodzeniu gatunków, która jest uznana za podstawę biologii ewolucyjnej. Autor, przekonując nas, że natura opiera się na modelu konfliktu i współzawodnictwa, nie wiedział jeszcze niczego, co współcześnie wiemy o komórkach, neurytach albo DNA. Nie znał badań, które odkryły istnienie pola, łączącego wszystko w całość, co praktycznie oznacza, że natura opiera się na współdziałaniu, a nie konflikcie.  

Na szczęście fantastycznie rozwija się nowa fizyka i nowa biologia. Ikoną nowego paradygmatu jest A. Einstein. Nie oceniając, czy słusznie, przyjmijmy, że kategoria energii, znana teologii prawosławnej, prawie nie zasymilowana przez teologię Zachodu, jest pojęciem/kluczem naszych czasów. Dotąd jedynie mistycy mieli wgląd i przeczucie, że biblijne określenie Boga jako światłości jest czymś daleko więcej, niż tylko zwykłym obrazem.

Od lat w zachwycie badam związki pomiędzy duchowością a fizyką kwantową i dostrzegam coraz więcej punktów stycznych, czasem wręcz tożsamych ze słowami i duchowością Jezusa z Galilei. Jestem przekonany, że fizyka kwantowa jest najbardziej mistyczną z wszystkich dotychczasowych rozwiązań. Jest naukowym opisem duchowości wielkich mistyków, w tym mojego Mistrza.

Pisze o tym, ponieważ dostrzegam, że wielu nie rozumie moich wpisów, sposobu argumentacji,  egzegezy tekstów biblijnych i duchowości. Dawno przestałem korzystać z mechaniki Newtona i w związku z tym również moja egzegeza ma coraz mniej wspólnego z interpretacjami, które zdominowały religijną wyobraźnię chrześcijan, począwszy od XVIII wieku. 

Jeśli chcecie mnie zrozumieć, spróbujcie  zmienić paradygmat. Chociaż na chwile – proszę – zrezygnujcie z dotychczasowego sposobu myślenia, rozumienia i doświadczania Bożej obecności. Dajcie mi szansę na przekonanie Was, że wykorzystując współczesne narzędzia naukowe, cudownie rozwiniecie swoją duchowość i poprawicie jakość swego życia. Poniżej pozwolę sobie wprowadzić Was krótko w podstawowe pojęcia fizyki kwantowej i nowej biologii, której istotą w moim przekonaniu jest epigenetyka.

Podstawą jest zrozumienie, że wszystko jest energią. W materii naprawdę nie ma materii. Współczesna fizyka nie potrafi jej udowodnić. Natomiast wystarczająco dobrze zostały opisane struktury energetyczne, z których zostaliśmy stworzeni. Wszechświat zbudowany jest z cząsteczek światła, zwanych fotonami. Światło jest elektromagnetycznym polem, podróżującym po wszechświecie w formie fal, będącym w ciągłym ruchu, które jednak zostaje zniekształcone przez przestrzeń.

Grawitacja, czyli siła przyciągania, nie istnieje w takim sensie, jak rozumiał to Newton. Jest efektem tego, że masa gwiazdy czy planety również zniekształca przestrzeń, zakrzywiając ją. Ziemia zniekształca przestrzeń wokół siebie w ten sposób, że ją zakrzywia, więc księżyc tak naprawdę porusza się po linii prostej, zgodnie z prawami bezwładności, ale mimo to okrąża naszą planetę. Podobnie obiektywny czas nie jest tym czym wydaje się być, gdy obserwujemy wskazówki zegara. Podobnie jak przestrzeń, jest „zawinięty” przez wpływ wielkich ciał niebieskich oraz prędkość.

Cząsteczki elementarne w atomie są niewiarygodnie małe i kto wie, czy w ogóle moją formę stałą. Gdyby wyobrazić sobie atom w skali katedry, to jądro atomu jest mniej więcej wielkości pięciozłotówki. Atom zatem to energia w ruchu. Wszystko, co wydaje się materią, w rzeczywistości jest w ruchu. Nie istnieje zatem nic stałego, wszystko jest ruchome, podlegające ciągłym zmianom. Nadto cząsteczki elementarne w czasie, gdy są obserwowane, zachowują się nie zawsze tak samo. W zależności od typu obserwacji, jaki wybierają naukowcy, raz zachowują się jak światło, innym zaś razem jak cząstki posiadające masę. To oznacza, że intencja obserwatora wpływa wprost na formę oraz zachowania owych cząstek elementarnych (badania Heisenberga). Podobne badania z komórkami macierzystymi przeprowadził na przełomie lat 70- tych i 80 – tych ubiegłego wieku dr B. Lipton, dochodząc do tego samego wniosku, a mianowicie, że o genetycznej aktywności komórek, rozwijających się w różne tkanki, decyduje środowisko chemiczne, pomimo tego, że potencjalnie każda z nich mogłaby rozwinąć się w dowolną tkankę.

Najnowsza teoria strun oraz hiperprzestrzenni dodają fizyce jeszcze więcej tajemniczości. Fizycy rozważają bowiem istnienie wielowymiarowych światów, a także sprowadzają materię, jak i energię, do czystej wibracji strun. Teoria strun przewiduje, że podstawowym budulcem wszechświata nie są cząstki w postaci punktu, czyli elektrony i kwarki, ale struny wielkości 1031 metra. Ta teoria przewiduje, że przestrzeń, w której żyjemy, ma co najmniej 10 wymiarów, może nawet 21, przy czym 3 wymiary przestrzenne i czas to wymiary otwarte, natomiast pozostałe wymiary są skompaktyfikowane do rozmiarów niedostępnych naszemu doświadczeniu. W efekcie najzwyczajniej w świecie nie widzimy ich, jak niektóre zwierzęta, których oczy widząc tylko dwa wymiary, nie dostrzegają przeskoku między blisko siebie położnymi powierzchniami.

Dlatego nie możemy dłużej o sobie myśleć, jak o istotach żyjących w prostej rzeczywistości, zbudowanej z solidnej materii. Wiemy już wystarczająco dobrze, że wszystko wokół nas jest tajemniczą, wibrującą energią. Wszystko zbudowane jest ze światła. My również. Nie ma więc niczego trwałego. Nie ma trwałej materii, jak lód, który w „oka mgnieniu” może najpierw stać się wodą, aby wreszcie przekształcić się w parę.

W przeciągu ostatniego stulecia przeprowadzono wiele eksperymentów z wykorzystaniem cząsteczek energetycznych. Dzięki jednemu z nich, udowodniono istnienie siły, która tworzy interakcje dwóch osobnych cząsteczek energii, nawet jeśli są od siebie oddalone na tysiące kilometrów. Tak jakby były zawsze połączone i potrafiły oddziaływać na siebie wzajemnie w każdej chwili. To zjawisko zostało nazwane splątaniem kwantowym i pokazuje naszą możliwość wpływania na ludzi oraz świat pomimo odległości, która nas dzieli. Wszystko to dzieje się dzięki pracy z energią znajdującą się wewnątrz człowieka.

W tym samym nurcie badań biolodzy opisali fenomen pól morfogenetycznych (badania R. Sheldracke). Wypełniają one przestrzeń o bliżej niesprecyzowanej naturze fizycznej i nadają określoną formę organizmom żywym, pełniąc funkcje dodatkowego czynnika genetycznego, oprócz DNA. Te pola również ewoluują, co oznacza, że kolejne pokolenia danego gatunku są nie tylko tworzone przez to pole, lecz rozwijając się same tworzą w tym polu trwałe zmiany.

Zmiana pola morfogenetycznego, dokonana przez jednego osobnika, wpływa na pojawienie się podobnych zmian nie tylko w jego potomstwie, ale we wszystkich osobnikach gatunku, które pojawiły się po nim. Teologia od dawna opisuje ów fenomen, posługując się innym pojęciem, a mianowicie życiem w Starym Adamie albo w Nowym Adamie. Ta teoria tłumaczy skoki ewolucyjne, których nie potrafi wytłumaczyć nauka mechaniczna. W ten sposób pojawiają się przeskoki od razu do wyżej zorganizowanych form, a teoria Darwina, wespół z fizyką Newtona, stały się absolutnie niezdolne do tłumaczenia praw, według których we wszechświecie rozwija się życie. Teoria pól morfogenetycznych daje odpowiedź na pytanie, dlaczego wiele odkryć i wynalazków pojawia i zostaje ogłoszonych niemal w tym samym czasie przez osoby, które wcale się ze sobą nie kontaktują, a pracują i żyją w odległych zakątkach ziemi.

Większość ludzi myśli, że kiedy patrzy swoimi oczami, widzi wszystko, co jest do zobaczenia w ich konkretnej lokalizacji. Podczas, gdy faktycznie widzą, czyli dekodują, jedynie maleńki zakres częstotliwości wewnątrz widma elektromagnetycznego, znany nam jak „światło widzialne”. I kiedy mówi się „maleńki” to w istocie to jest maleńkie. Długości fal widma elektromagnetycznego umożliwiają doświadczenie, poznanie, bo już na pewno nie widzenie, jedynie 0,005% z tego, co istnieje we wszechświecie  jako energia, a przez zmysły bywa czasem postrzegane jako materia. Światło widzialne, jedyny zakres częstotliwości, który jako ludzie możemy dostrzec, jest w dodatku ułamkiem nawet tych 0,005%. Reszta to ciemna materia/ciemna energia. Tak ją nazywamy, ponieważ nie potrafimy jej dostrzec. Więc jak niewiele widzimy z jednego wszechświata? A i tak to jest tylko jeden z wielu wszechświatów i rzeczywistości wewnątrz nieskończonej Świadomości – nieskończonej Możliwości.

Dlatego niezależnie od tego, w co wierzysz i niezależnie od tego czy się modlisz, czy medytujesz, może zagłębiasz się w siebie albo po prostu oddajesz chwili refleksji, zawsze pracujesz z tą samą świetlną wszechobecną energią, która jest budulcem każdego z nas, jest w nas, wokół nas i koniec końców jest nieskończoną Miłością. To wyjaśnia, jak bardzo ważna w naszym życiu jest wiara. Dzięki niej czujemy, że jest coś więcej niż tylko świat fizyczny. Wiara pomaga nam w trudnych chwilach i to właśnie dzięki niej potrafimy dostrajać się do energii, w której jesteśmy tylko maleńką cząstką.

Współczesna nauka przekonuje nas, że natura nie współzawodniczy i nie walczy, ale opiera się na wzajemnej pomocy. Jesteśmy połączeni ze swoim ciałem na bardzo głębokim poziomie psychicznym, a nasze myśli, emocje, uczucia i przekonania, które mają początek zarówno w mózgu, jak i w sercu, wyzwalają chemię, która może doprowadzić do powstania choroby, ale też ją cofać, uzdrawiając ciało i sprzyjając długowieczności.

Niestety współczesna medycyna konwencjonalna opiera się na nieaktualnym koncepcie separacji, współzawodnictwa i konfliktu, istniejącym jakoby w organizmie człowieka na poziomie biologicznym i komórkowym.

Jezus wiedział, że tak nie jest i dlatego był skutecznym lekarzem. Jutro spróbuję to w kilku słowach opisać, żywiąc nadzieję, że uda mi się wytłumaczyć, dlaczego o epidemii koronowirusa nie piszę w kategoriach nieszczęścia, ale duchowej lekcji do przerobienia, prosząc jednocześnie, abyśmy przestali się bać i uwierzyli w leczącą siłę wiary. Zapraszam. 

Koronowirus jest wiadomością i pomocnikiem

Zachorowałeś i pomyślałeś, że nie masz szczęścia? Wracasz do domu od lekarza ze skierowaniem na specjalistyczne badania, ponieważ podejrzewa ciężką chorobę, i po głowie krąży Ci pytanie: Dlaczego mnie to spotkało? Z badań genetycznych wynika, że masz dużą szansę zachorować na to samo, na co umarł Twój Rodzic, i kłócisz się z Bogiem, że karze Cię nie za Twoje grzechy?

Jeśli kiedyś pomyślałeś w ten albo w podobny sposób, nie jesteś odosobnionym przypadkiem. Zdecydowana większość ludzi myśli o chorobie negatywnie, jako Bożej karze, braku szczęścia, a przede wszystkim przeciwniku, z którym należy walczyć, aby wyzdrowieć i żyć.

Tymczasem ten sposób interpretowania choroby jest największą krzywdą, jaką sami sobie wyrządzamy. Zaślepieni mechanistycznym pojmowaniem świata; ograniczeni poznaniem wyłącznie zmysłowym; przekonani, że nasze ciała to materia, w której nie ma niczego z Bożego tchnienia, zapomnieliśmy o duchowej mądrości, którą miedzy innymi praktykował Jezus z Galilei, a mianowicie, że przez chorobę manifestuje się Boża chwała.

Celem choroby nie jest bowiem śmierć ani nieszczęście, ale życie i szczęście. Choroba nie jest naszym wrogiem, ale największym przyjacielem, komunikującym nam, co błędnego dzieje się w duchowej, mentalnej i emocjonalnej sferze życia, jako skutek naszych złych myśli, wyborów i relacji. Choroba jest sprzymierzeńcem, któremu możemy zawdzięczać rozumienie siebie i swojego życia. Musimy jednak przestać myśleć w stereotypowy sposób, a mianowicie, że chorobę trzeba przewalczyć. Z przyjacielem się nie walczy. Trzeba raczej zapytać, jaką wiadomość nam przynosi?

Mówiąc inaczej choroba jest językiem, którym wyraża się nasze prawdziwe JESTEM, czasem utożsamiane z duszą, chociaż to nie prawda. Gdy ulegamy złudnym i śmiercionośnym sugestiom EGO, aby żyć światowymi wzorcami i celami, stale próbując stać się kimś innym, tylko nie sobą, wtedy nasze prawdziwe JESTEM, czyli pamięć o tym, kim jesteśmy, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy, stara się przypomnieć nam o sobie. Pojawia się wtedy choroba, jako komunikat o błędzie w życiowym oprogramowaniu, a wraz z nią szansa na zmianę życia. Wyzdrowienie zawsze jest w zasięgu ręki pod warunkiem, że wyzdrowienia nie będzie się traktować jako powrotu do życia sprzed choroby, ale szansę na radykalną zmianę sposobu myślenia i przebudowę codziennych wyborów.

Niezależnie od tego, w jakim stadium rozwoju znajduje się choroba, zawsze stoi za nią nierozwiązany problem, niezdany egzamin życia, niezdolność bądź odmowa właściwego reagowania na określone warunki życia i wyzwania. Jednak, jak człowiek może znaleźć odpowiedź, jeśli sam siebie nie zna?

Zastanów się zatem: Czy zdarza Ci się poważnie myśleć nad tym, kim jesteś, i czy wykonujesz swoje prawdziwe powołanie, a więc to, z którym Bóg wysłał Cię na ziemię? Czy patrząc w lustro afirmujesz w pełni swój wygląd i świadomie sam sobie mówisz: To Ja Jestem? Jeśli tak, pomyśl kto wypowiada te słowa: ciało, materia? Nie. Zatem jesteś kimś więcej. Jesteś kimś, kto potrafi myśleć. Materia nie myśli, nie pamięta i nie decyduje.

Za to wszystko jest odpowiedzialna świadomość. Potrafisz czuć, myśleć, pamiętać i podejmować decyzje, ponieważ jesteś świadomością. Ciało jest jedynie fizycznym odzwierciedleniem świadomości. Ciało nie jest tylko mieszkaniem, powłoką, która zatrzymuje duszę, ale jest fizycznym przejawem Ciebie.

Każdy człowiek może przejawiać się albo cieleśnie, albo duchowo. Od czego to zależy?

Człowiek jest jednością. Jest tą samą energią, która stworzyła świat, a mianowicie Miłością, która może przejawiać się w różnych stanach skupienia i w różnych formach. Wszystko zależy od częstotliwości, z jaką wibrują cząstki elementarne atomu. A to z kolei zależy od naszej duchowości, czyli sposobu życia, o którym decyduje nasz sposób myślenia. Ten zaś może podlegać ziemi, tzw. umysłowi tłumu, który bezmyślnie powtarza z pokolenia te same bzdury o życiu, przeznaczeniu człowieka, powtarzalności zachowań, oraz lękom, które nieustannie tworzą nasze głowy, czyli rozumy. Gdy zmienia się sposób myślenia, zmieniają się też emocje, stres ustaje, doświadczamy zbawienia.

A nie upodabniajcie się do tego świata, ale się przemieńcie przez odnowienie umysłu swego…” (Rz 12,2). Wszystko zaczyna się i kończy w naszych głowach. Człowiek musi wybrać. Albo wierzy umysłowi tłumu i swoim lękom, albo Najwyższemu, czyli Życiu, Miłości, Dobru, Mądrości, Mocy, która go stworzyła i chce dla niego samego dobra i tylko dobra. Człowiek musi zawrzeć wieczne przymierze. Zawiera go albo z umysłem tłumu i swoimi lękami, albo z Duchem Najwyższego, który go stworzył i w nim mieszka. 

W konsekwencji cząstki elementarne wibrują coraz szybciej i w sposób uporządkowany, a nie chaotyczny, a człowiek doświadcza odmiany w sferze cielesnej, duchowej i mentalnej. Doświadcza zbawienia, także w sferze uzdrowienia. Gdy więc zaczynasz chorować, pytaj się o to, co powinieneś zmienić w swoim myśleniu, bo w konsekwencji zmienisz się mentalnie i emocjonalnie, a na samym końcu choroba tak samo ustąpi, jak się pojawiła i nie będziesz musiał obawiać się powrotu. „Wszystko, o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie, a spełni się wam” (Mk 11,24).

Głębszy sens choroby polega na uświadomieniu człowiekowi tego, co jest niezbędne dla jego powrotu do zdrowia, czyli harmonii. Prawdziwe leczenie nie ma na celu usunięcia symptomów przy jednoczesnym pozostawieniu ich przyczyny, lecz polega na świadomym rozpoznaniu sfery zakłóceń i przywróceniu harmonii do stanu pierwotnego. Do tego nie wystarczy oczywiście tabletka, seria zastrzyków ani nawet środki leczenia naturalnego.

Wręcz przeciwnie, uzdrowienie zależy od tego, czy zrozumiemy, co chce nam przekazać nasza choroba, oraz oczywiście od tego, czy posłuchamy tego przesłania. Powrót do harmonii (zdrowia) jest uwarunkowany uporządkowaniem naszych myśli, uczuć, mowy i czynów. Mimo iż wydaje się to trudne i męczące, jest jedyną drogą do prawdziwego uzdrowienia, obejmującego trzy sfery człowieka – ciało, umysł i duszę.

Choroba nie jest naszym wrogiem. Nie jest też ciosem od losu ani karą Boga. Wręcz przeciwnie, choroba może stać się przyjacielem i pomocnikiem. Poprzez chorobę dowiadujemy się, jeśli tylko chcemy, że obraliśmy niewłaściwy kierunek, postępujemy w sposób, który nie służy naszemu zdrowiu i życiu, oraz ostrzega, że powinniśmy jak najszybciej zejść z drogi, na której się znajdujemy. Za pośrednictwem symptomów choroba pokazuje nam także sfery organizmu o zakłóconej energii oraz to, co powinniśmy uczynić, aby odzyskać zdrowie – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Musimy tylko nauczyć się właściwej interpretacji języka, w jakim przemawiają do nas symptomy chorobowe.

Nie potrafimy, (a może nie chcemy, bo to oznacza duchowy wysiłek?) troszczyć się o zdrowie, dbając o właściwą higienę duszy. Pomimo wielowiekowego rozwoju nauk medycznych, ale też antropologii czy teologii, nasze wyobrażenia o zjawiskach chorobowych niewiele odstają od wierzeń ludów archaicznych. Tyle tylko, że „złe duchy” zostały zastąpione bakteriami i wirusami, które – naszym zdaniem – atakują nieświadomych i niewinnych ludzi.

Ponieważ koronowirus doprowadza do zmian w błonie śluzowej oraz systemie nerwowym oskrzeli, więc mamy do czynienia z następującą lekcją, którą zapewne powinna przerobić już cała populacja na ziemi. Po pierwsze musimy zapytać, co boimy się stracić? To jest pytanie skierowane do EGO, które się utożsamia i nie wyobraża sobie, że coś może ulec zmianie, np. obecny stan naszej cywilizacji? Co jest tą własnością, której pilnuję i boję się, że ją stracę?  Epidemia jest więc zaproszeniem do tego, aby na nowo przemyśleć życiowe priorytety. Być może boję się o własność materialną, być może o terytorium, które zajmuję (prestiż, władza, stanowiska, ludzka chwała w społeczeństwie)? Może boję się o bliskich?

Wszystko, co ma związek z oddychaniem, ujawnia konflikt w energii kobiecej, realnej i archetypowej, więc nie dziwię się, że społeczeństwo, w którym jest coraz mniej aktywnej energii męskiej, jest przerażone, zastałe, nie potrafi oddychać. Co to znaczy? Czy da się przeżyć na jednym wdechu?  Tymczasem do takiego stanu doprowadziliśmy świadomość mas. Wszystkim się wydaje, że ktoś powinien się o nas troszczyć (rząd i państwo, opieka zdrowotna, ZUS, Kościół), tylko nie my sami o siebie. Nabieramy wdech i chcemy na tym tlenie przeżyć, a tymczasem trzeba zrobić wydech, czyli pozbyć się pewności, że masz coś, dzięki czemu żyjesz.

Wydech oznacza zaufanie, że znowu zrobisz wdech i Wszechświat napełni Cię nowym tlenem. Tu pojawia się najważniejsza wskazówka, jak poradzić sobie z infekcją, z powodu której napisałem tekst, aby nie ulegać lękowi (Wirus pozbawi nas korony). Zabija nie koronowirus, ale strach, a więc lekarstwem jest cisza i spokój!

Kurcze, w końcu to biblijne przesłanie, jednak większość chrześcijan nie wierzy w to, że Bóg napełni ich nowym tlenem przy kolejnym wdechu! Co robią? Boją się o siebie i swoje rodziny, a najgorsze jest to, że robią zapasy żywności! Więc popełniają ten sam błąd, co Izrael na pustyni. W jaki sposób Bóg wyleczył chorobę? Ucząc, że każdego dnia spada manna i przylatują nowe przepiórki.

Wszystkim jakby odebrało głos? Wszyscy przerażeni mówią: Jak to, nas coś takiego spotkało? Wpierw pojawia się szok, a potem przerażenie. Czyli nie tylko tam, gdzieś daleko, ale u mnie w domu też? Czyli moi rodzice, moje dziecko, ja też mogę umrzeć? Co teraz będzie? Nasila się panika, a człowiek przedłuża i wzmacnia aktywną fazę wewnętrznego konfliktu, którego wyzwalaczem jest wirus, zamiast ciszą i ufnością wejść w proces udrawiania, w którym pojawiają się cielesne symptomy w postaci gorączki, kaszlu i duszności. Te objawy oznaczają, że organizm się leczy! Wystarczy świadomie przepracować wiadomość, którą jest infekcja (świadomość = (ś)wiadomość)!  

Co z tą wiadomością robi większość moich „kolegów po fachu” we wszystkich Kościołach? Szkoda pisać. Jakby całkowicie nie mieli świadomości, kim są i komu służą. Więc pytam: W jaki sposób Bóg uzdrowił lud na pustyni? Wpierw pojawiły się ogniste istoty (jad, kąsanie, gorączka, usta), które pokazały duchowy problem, czyli przyczynę. Potem Bóg poradził Mojżeszowi, co należy zrobić, czyli zalecił działania uzdrawiające w postaci takiej samej ognistej istoty, przymocowanej do drewnianego pala, aby można było na nią spoglądać z wiarą. Przecież to jest terapia na koronowirusa. Zobacz swoją chorobę, zmierz się z prawdą, którą o tobie ujawnia. Nie uciekaj przez chorobą, ale przyjmij ją jako wiadomość wysłaną do ciebie o stanie twej świadomości. Dlaczego się boisz? Dlaczego ulegasz panice i przerażeniu?  Dlaczego uważasz, że ty i twoja rodzina jesteście w niebezpieczeństwie? Dlaczego jesteś wstrząśnięty?

Spokojnie wypuść powietrze! Nie bój się, że nie otrzymasz nowej porcji życia! Naucz się zaufania, że po wydechu otrzymujesz nową porcję tlenu w kolejnym wdechu! Naucz się wiary, a nauczysz się oddychania. Nauczysz się oddychania, a bez trudu poradzisz sobie z infekcją!

Teraz pojmujecie,  dlaczego jedną z metod zdrowego życia jest medytacja, jako praca z oddechem? Nie chodzi o sam oddech, ale o zaufanie, że się nie udusisz, bo życie jest większe niż to, co czujesz i czego doświadczasz, że otrzymasz więcej niż potrafisz sobie wyobrazić! „Albowiem Królestwo Boże to nie pokarm i napój, lecz sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17).

Mowa symptomów jest prosta i podlega powtarzającym się prawidłowościom. Gdy tylko ją zrozumiemy, pojawi się przed nami alternatywa: albo wykorzystamy przedstawione nam niezbędne kroki do prawdziwego uzdrowienia, albo los doświadczy nas jeszcze boleśniej. Jeśli będziemy gotowi, aby poddać się nauce płynącej z naszego odkrycia, nie będziemy już więcej potrzebować choroby, ponieważ odnajdziemy samych siebie. Choroba spełni swoje zadanie dopiero wtedy, gdy zostaną wprowadzone zmiany, na które wskazuje choroba. Gdy tak się stanie, symptomy przestaną być potrzebne.

Skoro spotkała nas epidemia koronowirusa zapewne doświadczamy dla wielu trudnej do zaakceptowania, ale na pewno szansy na całkowite przemodelowanie naszej cywilizacji.

Począwszy od wyrównania energii męskiej z kobiecą. Musi pojawić się znowu więcej bohaterów (to niekoniecznie muszą być mężczyźni), gotowych do odważnego wprowadzania zmian, które nie dają poczucia bezpieczeństwa, ale są niezbędne w doświadczeniu drogi, czyli przechodzeniu z przeszłości ku przyszłości. Dotąd liczyliśmy bardziej na stary porządek, zapewniający nam bezpieczeństwo. Teraz pojawia się wyraźny sygnał, że jeśli chcemy wejść do krainy mlekiem i modem płynącej, musimy zaufać zmianom i nie oglądać się za siebie.

Musimy powrócić do fundamentalnego poczucia, że nic złego nie może się stać, ponieważ po każdym wydechu następuje kolejny wdech, więc też po stracie tego życia otrzymujemy nowe, większe życie: „Głosimy tedy, jak napisano: Czego oko nie wiedziało i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy go miłują” (1 Kor 2,9).  

Szczegółowo zapewne mamy dużą szansę, aby zmienić ekonomię, edukację (wreszcie), pozbyć się złudzeń, że politykom i partiom zależy na czymś fundamentalnie wartościowym. Prawdziwych między nimi poznasz po tym, że są bohaterami, którzy dla dobra ogólnego są gotowi zaryzykować swoją  pozycję społeczną, dobre imię i poczucie bezpieczeństwa.

Obyśmy zrozumieli wiadomość!

Religia rozsądku?

Kim dla mnie jest Jezus z Galilei?  

Tak brzmi najważniejsze i rozstrzygające pytanie. Od odpowiedzi zależy rodzaj życiowej postawy, sposób przyswojenia sobie duchowej energii archetypu (zob. Mt 18,20), ale też duchowa dynamika i jakość codziennego życia, łącznie ze zdrowiem, które jest nie tylko darem, ale też zadaniem. Jakość zdrowia przede wszystkim zależy od czegoś, co w moim słowniku brzmi „serwisowaniem duszy”.

Jezus może być uznany za proroka albo nauczyciela. Terapeutę albo dietetyka. Ideał człowieczeństwa albo szalonego bohatera. Może też być epifanią (objawieniem) Bożej Chwały, ucieleśnieniem Najwyższej Świadomości, manifestacją Bożego JESTEM w TERAZ ludzkiego życia. Te ostatnie wyrażenia są współczesnymi ekwiwalentami tradycyjnych symboli wiary, znanych jako Boży Syn i prawdziwy Bóg.

Dla mnie Jezus jest ucieleśnionym JESTEM, a przypominam, że w tradycji żydowskiej i chrześcijańskiej JESTEM jest imieniem Najwyższej Miłości. W mocy Jego Ducha odkrywam siebie i na Jego podobieństwo staję  się manifestacją JESTEM w swoim TERAZ.

Czy, będąc świątynią Ducha JESTEM i miejscem zamieszkania Chwały Najwyższego, miałbym Bogu oddawać do dyspozycji jedynie swój umysł i jego funkcje oraz zdolności? Czy w związku z tym miałbym utożsamiać się z urządzeniem do obróbki doświadczeń i informacji, zwanym rozumem? Mówiąc precyzyjniej, czy Bóg miałby manifestować swoją Chwałę jedynie przez moją zdolność racjonalnego myślenia i rozsądne zachowania?

Gdyby tak właśnie miało być, ile Marka Uglorza zostałoby wchłonięte i odmienione na obraz Miłości i Światłości, której doskonałym obrazem jest Jezus Chrystus? Czy prawdziwe JESTEM zdołałoby się wydostać i objawić spod warstw mojego EGO, których najwytrwalszym twórcą jest właśnie mój rozum?  Niczemu bardziej nie zależy na EGO, aniżeli racjonalnemu rozumowi, ponieważ jak długo trwa EGO, tak długo rozum wmawia mi boskie prerogatywy.  

„Jestem rozsądny. Modle się. Chodzę na nabożeństwa. Czytam Biblię, którą rozumiem. Nikogo nie biję i nie okradam. Porządnie się prowadzę. Dbam o zdrowie. Wykonuję polecenia sanitarne”. To wszystko brzmi dobrze, bo racjonalnie. Chwała Bogu, jeśli potrafisz podejmować takie decyzje i właśnie tak postępujesz. Mimo to odpowiedz na pytanie: Czy dzięki temu czujesz się dobrze? To znaczy, że masz dobre samopoczucie i czujesz się bezpieczny? 

Jeśli odpowiedź brzmi TAK, dałeś się zwieść swojemu rozumowi, który wciąż buduje Twoje EGO, ponieważ boi się, że go zdetronizujesz, pozbawisz boskich atrybutów i pozwolisz w sobie działać prawdziwej Świadomości, objawiającej się jako moc Miłości.  Twa prawdziwa istota, prawdziwe JESTEM, zniewolone lękami i kompleksami, czeka na zbawienie, czyli uwolnienie. 

Żyjesz i modlisz się rozsądnie, jak bohater przypowieści Mistrza z Galilei: „Boże, dziękuję Ci, ze nie jestem jak inni ludzie, rabusie, oszuści, cudzołożnicy albo też jak ten oto celnik. Poszczę dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę z całego mego dorobku” (Łk 18,11n). Tak zawsze modli się EGO. Racjonalne, mądre, rozsądne EGO, które jest smutnym niewolnikiem rozumu.

Prawdziwe JESTEM nie śmie nawet podnieść oczu ku niebu i prosi o więcej miłości (zob. Łk 18,13). Prawdziwe JESTEM nie czuje się bezpiecznie z własnego powodu, bo nie ma już EGO, czyli nie ma tego, który wylicza i racjonalnie dowodzi. Prawdziwe JESTEM jest ciszą, bo nie ma słów, i zaufaniem, bo nie ma lęku. 

Jak myślimy, co zostało usprawiedliwione, EGO czy JESTEM? Racjonalne dowody czy akt oddania się Bogu?

Zastanawia mnie stała prawidłowość, a mianowicie, że wyznawcy „religii rozsądku” posługują się mniej więcej tym samym argumentem, który brzmi: „Bóg każe posługiwać się rozumem”. Żeby nie było wątpliwości, też tak sądzę, że Bóg chce, abym używał rozumu, co mam nadzieję słychać i widać po tym, że nie jestem jego niewolnikiem, ale staram się w praktyce stosować zalecenie Mistrza z Galilei, aby nie myśleć według wzorców podświadomego umysłu masowego, ale kształtować myślenie przez słuchanie Ewangelii. Ponadto uważam, że Bóg chce, abym jednak używał nie tylko rozumu, ale wszystkich swoich zdolności, funkcji i umiejętności, zwłaszcza duchowych.

Ponieważ jestem interpretatorem tekstów biblijnych wiem, że poza rozumem, kolejnym organem odpowiedzialnym za myślenie, nie tylko symbolicznie, ale rzeczywiście, co odkryli neurolodzy, jest serce. Co z tym zrobią wyznawcy „religii rozsądku”?  Tym bardziej, że serce jest centrum osobowym, odpowiedzialnym za myślenie na poziomie tak zwanych emocji ciepłych, czyli miłości, nadziei, wiary, radości, pokoju?  

Biblijni autorzy, we właściwy dla siebie sposób, wielokrotnie poświadczają, że Bóg nie szuka człowieka o czystym rozumie, ale o czystym sercu. W tekstach biblijnych cały człowiek jest Bożą świątynią, jednak miejscem najświętszym, wypełnionym Chwałą Najwyższego, jest serce. Wiem, że nie wolno mi argumentować w stylu: „Bóg chce…”. Jeśli jednak miałbym użyć retoryki wyznawców „religii rozsądku”, to muszę napisać, że Bóg  chce, abyśmy używali serca, wcale nie będąc pewnym czy On naprawdę chce, abyśmy używali tylko rozumu, skoro zainteresowany jest sercem J.  

A może wszyscy powinniśmy argumentować jednak inaczej? A mianowicie, że Bóg oczekuje po nas duchowego rozwoju, abyśmy stawali się coraz bardziej prawdziwym JESTEM na podobieństwo Jezusa Chrystusa! Czy argument o używaniu rozumu, wyznawców „religii rozsądku”, na pewno jest poprawny w sensie teologicznym i duchowym? Czy ma związek z duchowym wrastaniem w Boży obraz poprzez życie w Duchu Jezusa? Doprawdy nikomu nie odmawiam prawa do używania argumentu o używaniu rozumu, mimo wszystko pytam, czy jest argumentem uczniów Mistrza z Galilei?

W tym momencie pozostaje zadanie ostatniego pytania: W jaki sposób rozumu używał Mistrz z Galilei? Przykładów w Ewangeliach jest wiele, użyję jednego, który ma związek z apelem wyznawców „religii rozsądku”. „I przyszedł do niego trędowaty z prośbą, upadł na kolana i rzekł do niego: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. A Jezus zdjęty litością, wyciągnął ręką swoją, dotknął się go i rzekł mu, Chcę, bądź oczyszczony!” (Mk 4,40n). Ówcześni trędowaci to współcześni nam zarażeni i podejrzani o nosicielstwo koronawiruem. Jezus zdjęty litością, dotknął się zarażonego nieuleczalną chorobą, gdy tymczasem chorzy na koronawirusa w większości wypadków jednak zdrowieją.

Jezus dotknął się trędowatego z miłości, a nie wbrew miłości, jak argumentują wyznawcy „religii rozsądku”, pisząc i mówiąc, że z miłości należy unikać kontaktu. W dodatku, czego możemy domyślać się z Ewangelii, z higieną dłoni w grupie przyjaciół, zebranych wokół Jezusa, najlepiej wcale nie było J: „I zgromadzili się wokół niego faryzeusze i niektórzy z uczonych w Piśmie, którzy przybyli do Jerozolimy, a gdy ujrzeli, że niektórzy z uczniów jego jedli chleb nieczystymi rękami, to znaczy nie umytymi, (…) zapytywali go tedy faryzeusze i uczeni w Piśmie: Dlaczego twoi uczniowie nie postępują według nauki starszych, ale jedzą chleb nie umytymi rękami? On zaś rzekł im:  Dobrze Izajasz prorokował o was, obłudnikach, jak napisano: Lud ten czci mnie wargami, ale serce ich daleko jest ode mnie” (Mk 7,1-6).  W tekście najciekawsze jest to (na szczęście nie jestem jego autorem J), że Jezus, cytujący Izajasza, słowa wypowiadane przez usta, czyli funkcję rozumu, przeciwstawia sercu.

Kochani wyznawcy „religii rozsądku” jakoś Wam się to wszystko do kupy nie składa. W końcu co z tym Jezusem? Przecież zarzucilibyście Mu dokładnie to samo, co faryzeusze. Kim byli faryzeusze? Wyznawcami „religii rozsądku”, którzy cały wysiłek skupili na zachowywaniu czystości rytualnej, ale też codziennej, życiowej. Żyli bardzo pobożnie, moralnie, rozumnie i dlatego brak higieny rąk uczniów Jezusa uznali za powód, aby Go zaatakować.

Wiecie dlaczego Wam się to nie skleja? Ponieważ boicie się, a swoje lęki chcecie ubrać w dostojne szaty mądrości, świętości i pobożności. Tymczasem Mądrość zamieszkała w ciele. Wpierw objawiła się w Jezusie z Nazaretu, który zachowywał się bardzo nierozsądnie.  Zresztą Świętość wybrała sobie to samo mieszkanie. A co by nie pisać Jezus stracił życie między innymi za niepobożne życie, oczywiście w ocenie pobożnych.

Cały człowiek jest Boży! Nie wolno absolutyzować rozumu, ponieważ człowiek staje się wówczas niewolnikiem EGO. Owszem, mamy używać rozumu, ale odnowionego w duchu myśli, których źródłem jest Dobra Wiadomość o zbawieniu.

Chrześcijaństwo nie jest „religią rozsądku”. Jest duchowym doświadczeniem Nowego Życia, kształtującego się w Duchu Jezusa. Żyjemy i zachowujemy się na podobieństwo Mistrza z Galilei, mając świadomość, że jesteśmy świątynią Miłości, a gdzie jest: „miłość, nie ma bojaźni, wszak doskonała miłość usuwa bojaźń, gdyż bojaźń drży przed karą; kto się więc boi, nie jest doskonały w miłości” (1 J 4,18).

Jesteśmy uczniami Mistrza z Galilei.

Kim Jezus jest dla mnie?

Wirus pozbawia nas korony

”Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną”  Ps 23,4

„Pan światłością moją i zbawieniem moim: Kogóż bać się będę? Pan ochroną życia mego: Kogóż mam się lękać?” Ps 27,1

„Ilekroć lęk mnie ogarnia, w Tobie mam nadzieję” Ps 56,4 

„Pan za was walczyć będzie, wy zaś milczcie” 2 Mż 14,14

„Pan sam pójdzie przed tobą i będzie z tobą. Nie zawiedzie i nie opuści cię; nie bój się więc i nie trwóż się!” 5 Mż 31,8 

„Czy nie przykazałem ci: Bądź mocny i mężny? Nie bój się i nie lękaj się, bo Pan, Bóg twój, będzie z tobą wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz” Joz 1,9

„Nie bój się, bom Ja z tobą, nie lękaj się, bom Ja Bogiem twoim! Wzmocnię cię, a dam ci pomoc, podeprę cię prawicą sprawiedliwości swojej” Iz 41,10

„I przystąpił Jezus, i dotknął się ich, i rzekł: Wstańcie i nie lękajcie się!” Mt 17,7

„Bo zaprawdę powiadam wam gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stąd tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie” Mt 17,20

„I rzekł do nich: Czemu jesteście tak bojaźliwi? Jakże to, jeszcze wiary nie macie?” Mk 4,40

„Pokój zostawiam wam, mój pokój daję wam; nie jak świat daje, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze i niech się nie lęka”  J 14,27

„Wszak nie wzięliście ducha niewoli, by znowu ulegać bojaźni, lecz wzięliście ducha synostwa, w którym wołamy: Abba, Ojcze!” Rz 8,15

„Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, lecz mocy i miłości, i powściągliwości”  2 Tm 1,7

„Wszelką troskę swoją złóżcie na Niego, gdyż On ma o was staranie” 1 P 5,7

„W miłości nie ma bojaźni, wszak doskonała miłość usuwa bojaźń, gdyż bojaźń drży przed karą; kto się więc boi, nie jest doskonały w miłości” 1 J 4,18

Płaczę. Smutno mi.

Że instytucjonalne Kościoły, znane w tradycyjnej formie, będą musiały przeminąć, wiedziałem od dawna, ale że zachwieje nimi wirus, tego się nie spodziewałem.

Nie bardzo wyobrażam sobie, na podstawie jakiego prawa, a tym bardziej powołania, miałbym dalej stawać przed ludźmi ze słowami, aby się nie bali, które wypowiadam zawsze podczas dystrybucji Wieczerzy Pańskiej: „Tak pojednani z Bogiem przez krew Chrystusa, idźcie w pokoju, a Zmartwychwstały Pan niech zawsze będzie z wami. Wy zaś nigdy nikogo i niczego się nie bójcie”, jeśli teraz milczałbym.

Jak my, słudzy Ewangelii, czyli dobrej wiadomości o rozwiązaniu wszystkich ludzkich problemów, mający rozniecać płomień wiary, poradzimy sobie z tekstami, które przytoczyłem powyżej? Czy będziemy je pomijać? Jak wytłumaczymy je naszym słuchaczom? Czy będziemy mieli jeszcze cień szansy na wiarygodność?

Ja – Marek Uglorz – czuję się posłany i zobowiązany do czynienia słów: „Oto dałem wam moc, abyście deptali po wężach i skorpionach i po wszelkiej potędze nieprzyjacielskiej, a nic wam nie zaszkodzi” (Łk 10,19). Dlaczego miałbym bać się mocy, której źródłem jest Bóg, a używania której nauczył mnie Mistrz z Galilei? Dlaczego miałbym zrezygnować z godności Bożego Dziecka i noszenia korony?

Czy mam pozwolić, aby wirus z mojej skroni zrzucił koronę, którą otrzymałem od Boga?

Wiem, że my – duchowni – zostaliśmy wyposażeni w szczególną moc, wyrzucania demonów, leczenia chorych, deptania jadu ludzkiego strachu! To jest nasza misja w imieniu Jezusa. Należy do niej również prorockie widzenie, wiedzenie, wieszczenie, prorokowanie, ostrzeganie. Dlaczego milczymy?

Jak długo będziemy znosić rozpełzające wszędzie węże ludzkiego strachu, sami przykładając się do tego dzieła? Jak długo pod płaszczykiem odpowiedzialności będziemy słabymi strażnikami ludzkich lęków, ułatwiając politykom podbijanie słupków popularności?

Dziś wszyscy liczymy zmarłych z powodu ukoronowanego wirusa. Każda tego rodzaju śmierć jest znakiem zapytania, smutnym doświadczeniem pozostających na tym brzegu. Jeśli jednak większość ulega panice, dlaczego my – wyposażeni w moc deptania po skorpionach – staliśmy się strażnikami ludu, którego jedynym pragnieniem jest ziemskie bezpieczeństwo? 

Bardzo proszę nie argumentować odpowiedzialnością za ludzi, dobrze? A dlaczego, wytłumaczę później.

Politycy z dziennikarzami pompują balon paniki, wbrew sugestiom ekspertów, którzy na wirusach jakby nie było znają się nieco lepiej. Mają swoje powody…  Ok. Więc liczą zmarłych, a siejąc nasiona strachu zupełnie nie biorą pod uwagę starego prawa, rządzącego Wszechświatem, które brzmi: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”. Lęki tworzą panikę, panika chwieje podstawami światowej gospodarki, rozchwiana gospodarka może doprowadzić do rozchwiania ładu społecznego. Większość będzie zachowywać się coraz bardziej irracjonalnie.

Dzisiejsze apele o rozsądek, podszyte energią strachu, doprowadzą do wydostania się na powierzchnię ludzkich zachowań i dziejów tego wszystkiego, co pozamykane w podświadomości. Tym, co uwalania, jest paniczny strach. Mogą zacząć się zamieszki, które zdaniem „odpowiedzialnych polityków”, a jakże, trzeba będzie pacyfikować siłą.

Kto wie, jak rozwinie się sytuacja na rynku pracy i w sektorze spożywczym? Czy wszyscy będą mieli pracę, środki finansowe i pożywienie? A jeśli całkiem niepotrzebnie wzbudzany dziś wiatr paniki, doprowadzi do społecznych zamieszek albo wywoła burzę wojny, TO – KURDE – WTEDY BĘDZIE KTOŚ LICZYŁ ZABITYCH I PRZEJMOWAŁ SIĘ DEMOGRAFICZNĄ STATYSTYKĄ?

Czy naprawdę ciężko zobaczyć potencjalne skutki tego, co dziś jest tylko wiatrem? Najgorszym wrogiem ludzkości nie jest „wirus z koroną”, ale ludzie myślący, że będą potrafili utrzymać kontrole nad wiatrem, który dzisiaj sieją.

Więc jak? Czy my, słudzy Życia i Miłości, naprawdę również mamy siać ten watr?

Czym jest odpowiedzialność? Za każdym razem czymś innym! Przypatrzmy się słowu. Odpowiedzialność jest działaniem, będącym odpowiedzią na konkretną potrzebę, zaistniałą sytuację, itp. Naszą odpowiedzią, zgodną z naszą misją, jest działanie na rzecz wiary, aby ludzie radzili sobie z wszechobecnym lękiem. 

Dla mnie to oznacza, że z miłości do ludzi, dla zbawienia  których zostaliśmy posłani, w dniach, gdy większość sieje wiatr strachu, mocą swej wiary, niczym Eliasz, powinniśmy  sprowadzać w ludzkie serca, błękitne i spokojne niebo Bożej obecności.

W niespokojnym świecie, kto – jak nie Kościół – ma być oazą spokoju, ciszy i zaufania?  W dniach niepokoju i strachu kościelne budynki i zebrana w nich wspólnota musi być oazą zbawienia. Za to jesteśmy odpowiedzialni, a nie za wcielanie rządowych wytycznych.

Pewnie, że za to też! Jednak nasze działanie nie może być podszyte strachem. Nie wolno nam odwoływać się do argumentu odpowiedzialności, jeśli jej motywem jest strach. Naszą odpowiedzią na zaistniałą sytuację ma być wiara, a zatem takie działania duszpasterskie, które ją w ludziach umacniają, czyli praktyczna miłość.

Proszę, nie pozwólmy wirusowi zrzucić nam ze skroni koronę! Nie naszym powołaniem jest zwiększanie energii strachu. Róbmy co w naszej mocy, a do dyspozycji mamy Bożą moc, aby ludzie byli spokojni i ufający. Parafialne i kościelne budynki muszą być otwarte dla wszystkich, którzy w tych dniach chcą się schronić w przestrzeni i w duchu wiary. Skoro nie możemy uczyć w szkołach, wykorzystajmy darowany czas, aby nie tylko opowiadać Ewangelię, ale też pokazywać moc wiary i pewności, że się nie boimy!  

Osobiście mam w zwyczaju, ludzi izolowanych z powodu zakaźnych chorób, dotykać i obejmować. Kto zna mnie od dawna, wie, że na plebanię w Brennej przyjęliśmy i mieszkaliśmy kilka lat z chorym na gruźlicę, aby zimową porą nie umarł na ulicy. Byliśmy rodziną z małą Córeczką. Podobnie zachowuję się w szpitalach. Dlaczego miałbym się bać? Co mogę stracić? Przecież jestem zbawiony, więc mogę tylko zyskać!

Nie nawołuję, żeby ignorować zalecenia i rozporządzenia. Proszę, abyśmy byli dostępni dla wszystkich, którym potrzebna jest wspólnota i przestrzeń wiary. Jesteśmy, aby w mocy Bożej powstrzymywać ów wiatr, który za jakiś czas może stać się burzą, bo wtedy będzie za późno.

Ludzie zakażeni i izolowani są zanurzeni w otchłani strachu. Pierwszym i najważniejszym warunkiem procesu uzdrawiania jest doświadczenie miłości i pewność przywrócenia do wspólnoty. Gest dotknięcia i objęcia przez człowieka, który przychodzi w imieniu Bożym, jest najważniejszą czynnością terapeutyczną, przywracająca zdrowie i harmonię w ludzkiej duszy. Jest gestem niezachwianej wiary, który chorego zachęca do tej samej wiary.

W sensie społecznym, My i nasze wspólnoty, wraz z parafialnymi budynkami, powinniśmy być takim gestem, okazanym wszystkim, którzy się boją. Bądźmy oazą ciszy i zaufania, bo w nich tkwi moc i ujawnia się dar zbawienia.

Gdzie znajduje się nasza korona? Jeszcze na skroniach, czy leży już na ziemi?

Zakończę pytaniem: Kto wie, dlaczego Hioba spotkało nieszczęście? Nasze odpowiedzi najczęściej niewiele różnią się od rad, udzielnych Cierpiącemu przez przyjaciół. Racjonalizujemy, uzasadniamy. Bywa, że cytujemy końcowe wypowiedzi Hioba, a zwłaszcza słowa: „Tylko ze słyszenia wiedziałem o tobie, lecz teraz moje oko ujrzało cię” (Hi 42,5).

Tymczasem ów mądry Człowiek od początku wiedział, dlaczego cierpi. Szkoda, że nie chcemy go posłuchać! Zatem: „Bo westchnienia są moim pokarmem i jak woda płyną moje skargi. Bo to, czego się bałem, nawiedziło mnie, a to, przed czym drżałem, przyszło na mnie” (Hi 3,24n).

Spotyka nas dokładnie to, czego się boimy i przed czym chcemy schronić się w Bożych ramionach. Nie bierzemy pod uwagę, że Bóg chce, abyśmy lgnęli do Niego wiarą, a nie  lękiem; wdzięcznością, a nie narzekaniem. Im więcej w nas jest lęku przed czymś, tym pewniej nas to dosięgnie. A ponieważ nieustannie słyszę i czytam apele, odwołujące się do rozsądku, przypominam, że jedyną rozsądną decyzją, aktem, uczuciem, emocją i postawą jest wiara!

Prawdziwe myślenie i działanie jest wolne od strachu, troski i negatywnej aktywności jakiegokolwiek rodzaju. Musi wydobywać nas z ciemności kolektywnego umysłu mas. My, ludzie Boży, musimy przedstawiać argumenty przeciwne destrukcyjnym myślom masowego umysłu, dlatego bądźmy trzeźwi i czujni, żeby wszystkie nasze myśli, wyobrażenia i działania wywodziły się z praw duchowych, z energii wiary.

Wtedy sami stajemy się odporni i silni, a wirus nie może pozbawić nas korony!

Jeśli nie pokonamy strachu, strach pokona nas.

Świąteczny patos

Kolejny raz rozpoczął się adwentowo-świąteczny czas, w trakcie którego robimy wiele, aby zachować jego atmosferę i zwyczaje, a prawie nic, aby zrozumieć jego istotę. Patos emocji, towarzyszących tym kilku tygodniom, bywa wręcz patologiczny, zaciskając pierś wspomnieniami przeszłości i niepewnością przetrwania do następnych świąt, a tymczasem mógłby wybrzmieć świadectwem życia, które stało się lekkie i przewietrzone. Patos słów niewypowiedzianych, wcielonych w autentyczne życie, nikomu nie grozi, nie zniewala i nie zabiera powietrza.

Patos adwentowych przygotowań i bożonarodzeniowych przeżyć nie bierze się znikąd. Jest pochodną patosu, którym chrześcijaństwo rządzi światem i próbuje wcielać swoje religijne i etyczne wartości. Naszą cywilizację męczy astma (z grecka ciasna pierś). Nie potrafimy nabrać powietrza, dusimy się, ledwo oddychając w strachu, że kolejny oddech będzie ostatnim. To jedna z wielu cywilizacyjnych chorób, której genezy powinniśmy szukać w chrześcijaństwie.

Pomyliliśmy świadectwa! Uznaliśmy, że wartość słów, zapisanych w Biblii, jest większa od wartości Słowa, które żyje z miłości i dla miłości. Zapomnieliśmy, że człowiek ma nie przemawiać słowami małej wartości, ale prawdziwe Słowo powinno przemawiać jego życiem, czyniąc z niego wartość samą w sobie, jedyną wartość. Gdy Słowo nie przemawia życiem, wtedy w życiu trzeba wypowiadać tysiące niewiele znaczących słów, aby jakimś cudem życiu nadać wartość. Co z tego, że pochodzą z biblijnych ksiąg? Czy tytko dlatego, że zostały użyte przez biblijnych autorów mają jakąś większą, magiczną moc oddziaływania? W żadnym wypadku.

Niektórzy specjaliści od cytowań, z patosem godnym patologicznych władców, rzucających ofiary na pastwę ognia, w nieskończoność powołują się na Biblię, a ich życie jest nic nie znaczącym strzępem beznadziejnego miotania się pomiędzy kolejnymi bodźcami a otępieniem. Marna sztuka – przemawiać z patosem, gdy pierś zaciśnięta jest strachem. Trzeba wtedy krzykiem, pogróżkami, powoływaniem się na wartości, używaniem palca, zwiększać natężenie patosu, żeby wszyscy zechcieli usłyszeć. Patologiczny mówca zawsze wywiera nacisk, żywiąc dziwną nadzieję, że w ten sposób służy Bogu, specjaliście od milczenia.

Taki niestety jest adwent i Boże Narodzenie wielu z nas. Dni pełne rozpaczliwego krzyku, że jeśli nie zachowamy tradycji i nie będziemy służyć wartościom, rozpadnie się cały świat. W efekcie coraz liczniejsza grupa zatyka uszy i oczy, żeby nie uczestniczyć w farsie. Taki jest jedyny efekt krzyku, któremu wydaje się, że jest wiarygodnym świadectwem o cudownym narodzeniu w Betlejem Specjalisty od ciszy.

Gdy milknie krzyk i pojawia się spokojne świadectwo, astma powoli ustępuje, ponieważ wtedy nie trzeba się bać patologicznych specjalistów od religijnego patosu. Powraca spokojny oddech, bez strachu, że będzie się pożartym przez tych, którzy świadectwo życia mylą ze świadectwem pustych słów. Gdy słowa wypowiadane są cicho, wtedy co prawda nie słyszą wszyscy, a jedynie ci, którzy przestali się bać i podeszli bliżej. Pozbyli się odruchu obronnego, więc nie zasłaniają twarzy albo nie chronią serc przed słowami, które nie liczą się z życiem. Teraz mają szansę przyglądania się. A nuż zobaczą prawdziwe Słowo, które przemawia życiem?

Dopiero tak zaczyna się adwent. Od szukania prawdziwego człowieka i nasłuchiwania, czy ma do powiedzenia coś ważnego na temat życia, czym nie przestraszy i nie ściśnie piersi, a pozwoli nabrać spokojnego, ożywczego oddechu miłością. Wtedy naprawdę od Bożego Narodzenia dzieli człowieka tylko krok. Gdy patologiczni mówcy przestają krzyczeć, żeby słyszał ich cały świat, ostatecznie rezygnując nawet z szeptu do najbliższych, ale milkną i stają się ciszą, żeby prawdziwe Słowo miało szansę przemawiać wiarygodnością ich życia, nadchodzi prawdziwe Boże Narodzenie.

Ewangelią, czyli dobrą wiadomością, nie są słowa, nawet te najpiękniejsze i najcudowniejsze, czyli także historia o narodzeniu Jezusa, ale życie prawdziwego, nowego człowieka. Gdy ani nie krzyczymy, ani nie szepczemy, tylko milczymy, wówczas przemawiamy do tych, którzy są dla nas najważniejsi. Stajemy się dla nich dobrą wiadomością o Bożym Królestwie. Kolejny raz uczestniczymy w betlejemskim cudzie pojawienia się Bożej chwały pomiędzy ludźmi. O niej nie trzeba, a prawdopodobnie nawet nie należy mówić. Powinność jest innego rodzaju. Boża chwała nie potrzebuje naszych słów. Ona potrzebuje naszego życia, aby mogła zamanifestować swoją potęgę na oczach wszystkich ludzi.

Chwały Bożej przybywa, a ludzie pozbywają się astmy, gdy ustaje krzyk i nastaje milczenie. A mówiąc inaczej, gdy patos słów ustępuje miejsca patosowi czystego i szczerego życia, jakie cechowało Jezusa z Galilei.

Co wspólnego ma współczesne chrześcijaństwo, krzyczące z patosem na świat, z narodzonym w Betlejem Jezusem, którego życie było pełne patosu milczącej miłości?

Patologiczne chrześcijaństwo nie wie niczego o adwencie i Bożym Narodzeniu.

Przekleństwo wygody

Większość z nas boi się przyszłości, nie z powodu zmian, które oznaczają, że będzie trzeba pożegnać się z tym, co znane i oswojone. Najczęściej nie boimy się zmian samych w sobie, ale nadmiernych wyzwań i zadań, o których myślimy, że przerosną nasze umiejętności i życiową siłę. Gdybyśmy mieli pewność, że zmiany mentalnie ani emocjonalnie nas nie przerosną, pewnie wielu częściej decydowałoby się na jakikolwiek życiowy ruch.

No tak, ale pamiętajmy, że radykalne zmiany i nadmierne wyzwania są tylko jedną z możliwości. To jakby krańcowy, brzegowy biegun energii zmian, który pojawia się i zaczyna rozwalać dotychczasowy porządek tylko wtedy, gdy przez długi czas opieramy się jakiejkolwiek zmianie. Gdy nie zarządzamy życiem w odpowiednio mądry sposób, życie zaczyna upominać się o swoje prawo do zmiany i zamiast my nim, ono zaczyna trząść nami.

Po przeciwnej stronie widać drugi brzeg i krańcowo inną energię, która jest równie niebezpieczna, dlatego w nią także warto nie uderzać. Jest nią profesjonalizm i oczekiwanie nadmiernej kompetencji w rozwiązywaniu problemów i zarządzaniu życiem. Wydaje się, że kto posiadł takie umiejętności, temu nie może stać się nic złego a jego życie staje się przewidywalnym ciągiem spokojnych i szczęśliwych chwil. Nic bardziej mylnego, ponieważ za rogiem czai się rutyna, czyli uśpienie i brak uważności. Wtedy łatwo zasnąć i utknąć w przekonaniu, że każdą życiową sytuację, relację i problem rozwiązuje w taki sam albo przynajmniej  w podobny sposób.

Optymalny rozwój osiągamy jedynie wówczas, gdy nie absolutyzujemy jednej bądź drugiej postawy brzegowej, ale potrafimy wykorzystywać ich energię do spokojnego i lekkiego poruszania się wraz z nurtem zmian ku przyszłości. Więc warto wykorzystywać swoje umiejętności, w przestrzeni, w której jesteśmy wciąż u siebie, a nie czujemy się ani niekompetentni i schematyczni, ani nie jesteśmy wrzuceni na tak głęboką wodę, że toniemy, zamiast się rozwijać.

Warto właśnie w taki sposób kształtować codzienność, ponieważ dzięki temu nie ulegamy lękom, ale jednocześnie nie jesteśmy wystawieni na tak obciążający i długotrwały stres, że utrwala się w naszych komórkach jako stres fizjologiczny. Oba krańcowe doświadczenia, czyli paniczny lęk i stres, są najczęstszą przyczyną wszystkich chorób, a zwłaszcza okrzykniętych cywilizacyjnymi.

Niestety, olbrzymią tamą, uniemożliwiającą mądre zarządzanie życiem, czyli płynięcie w spokojnym nurcie zmian, jest przekleństwo wygody.

Myślenie o wejściu do osobistej strefy duchowego rozwoju, brzmi zawsze zachęcająco. Zaczynają się nam świecić oczy a serce napełnia się pasją. Jednak nie trwa to długo. Pomimo fizjologicznych odruchów, którymi świadomość komunikuj nam radość, że wreszcie myślimy o zmianach, my dalej tkwimy w bezruchu, narażając się co jakiś czas na krańcowo destrukcyjne i bolesne doświadczenia, czyli albo konieczność zmierzenia się z drastycznymi i w normalnej sytuacji przerażającymi zmianami, albo konsekwencjami uśpienia i zbyt późnej bądź nieodpowiedniej reakcji, która pozbawia nas życiowej satysfakcji. 

Myślenie, że należy nam się wygoda, bo zasłużyliśmy sobie na nią albo mamy już odpowiedni wiek, niweczy impulsy zmian i skutecznie depcze w nas naturalną predyspozycję do poznawania świata, zachwycania się pięknem życia i wykorzystywania darów, którymi Bóg suto zastawia stół życia.

Dzieje się tak, ponieważ nasz umysł wygodę myli z poczuciem bezpieczeństwa. Jeśli coś uznajemy za wygodne, umysł sygnalizuje nam, że powinniśmy się cieszyć, bo jest dobrze tak, jak jest. Kiedy coś wydaje się nowe, trudne, a może niezrozumiałe i umysł ma z tym problem, wtedy włącza się strach i program przetrwania walcz i uciekaj.

Z badan wynika, że podczas szacowania ryzyka mamy skłonność przeceniania wszystkiego, co jest nam znane, nawet jeśli przeczą temu fakty, obojętnie czy są to techniczne nowinki, czy nowy rodzaj rozrywki. Stoi za tym oczywiste upodobanie do wygody. Nawet instrukcje, napisane spokojnym i czytelnym krojem  czcionki, wydają nam się bardziej zrozumiałe i sądzimy, że będziemy potrzebowali na nie mniej czasu, od tych z mniej przyjaznym krojem pisma.

Dla wygody niektórzy kierowcy wciąż jeżdżą tymi samymi szlakami, nawet gdy już od dawna można korzystać z nowych dróg. Dla wygody nie zmieniamy niczego w seksie, aż okazuje się, że już nie ma czego zmieniać. Dla wygody jemy wciąż mięsne potrawy, chociaż wiemy, że zwierzęta nie musiałyby cierpieć, jak dawniej, ale nam nie chce się uczyć nowych dań i nowych smaków. Dla wygody w miejscu pracy powtarzamy wciąż te same czynności, chociaż nie odczuwamy już żadnej satysfakcji, zaś w innym miejscu moglibyśmy dużo więcej zarabiać. Wreszcie dla wygody wpadamy w religijną rutynę i rytualizm, ponieważ nie chce się nam wyruszyć w duchową podróż, w trakcie której Bóg mógłby nas każdego dnia zaskakiwać czymś nowym, czym zmuszałby nas do wyjścia ze strefy komfortu.

Przekleństwo wygody jest więc konsekwencją kłamstw, które bezustannie tworzy umysł. Niemniej umysł nie jest naszym osobowym centrum i nie wolno się z nim utożsamiać. Umysł jest odtwarzaczem programów, którymi są przekonania.  W dodatku ma zdolność odtwarzania nieskończonej listy programów. Czy chcemy z nich korzystać, zależy wyłącznie od nas.

Ludźmi, których powołaniem jest zmiana powszechnie obowiązujących przekonań, są księża, tzw. duszpasterze i kaznodzieje, czyli mówcy kazań. Tymczasem większość z nich wybiera wygodę. Przez niemal całe życie zawodowe czytają ten sam rodzaj literatury, żeby nie musieć mierzyć się z nowymi myślami, niepokojącymi wnioskami, zmianą przekonań i duchowości. Dla wygody wpisują się w powszechne wyobrażenia o tym, w jaki sposób powinni się zachowywać, ubierać, co im wolno w ramach wolnego czasu, czym nie powinni się interesować. Więcej, dla wygody stają się strażnikami ładu moralnego, sankcjonującego wygodne życie ludzi, bojących się zmian, którzy z perfekcjonizmu i kompetencji etycznych uczynili sobie bożka.

Wygodnie pilnować ludzi, którzy dla wygody boją się życiowych zmian. Wygodnie jest dbać o autorytet strażników ładu społecznego, którego największą wartością jest wygodne życie. Teoretycznie nie ma wtedy zagrożenia, że jakiś szaleniec, którego nie interesuje wygoda, wszystko zmieni. Ostatecznie dla wygody można go w niewygodny dla niego sposób powstrzymać, aby dalej móc wieść wygodne życie.

Mam nadzieję, że wiadomo, którą postać historyczną wspomniałem? Kto zaś na zdjęciu niczego nie dostrzegł, niech wygodnie tkwi w pozornym poczuciu bezpieczeństwa. Na pewno w jego życiu nic złego się nie wydarzy.

Sprężystość emocjonalna

Liczba praktykujących psychoterapeutów wzrasta w oszałamiającym tempie. To o czymś świadczy. W tym samym czasie, gdy zdecydowanie podniósł się standard życia, coraz więcej ludzi wpada w depresje, nie radząc sobie z teraźniejszymi problemami albo myśląc o przyszłości jak o czarnej dziurze, w którą z dnia na dzień bardziej wpadają. Mamy więc do czynienia z paradoksem: obiektywnie coraz lepsze życie staje się subiektywnie coraz bardziej nie do wytrzymania. I coraz częściej dotyczy to nawet dzieci.

Co się  dzieje? Nie jesteśmy przygoto­wani na ciosy. Ulegamy złudzeniu, że przez życie przejdziemy gład­ko, a gdy pojawiają się przykre, trudne zdarzenia, oka­zuje się, że różnimy się tym, w jaki sposób je przeżywamy. Po przeprowadzce nie każdy biegnie do le­karza po środki uspokajające. Nie każda żałoba wymaga leczenia psychotropami. Ofiary trzęsień ziemi czy powodzi nie zawsze przez lata nie potrafią odzyskać radości życia mimo niepowetowanych strat.

Osoby, które pod wpływem traumy chwieją się, ale nie upadają, można nazwać sprężystymi pod względem psychicznym, emo­cjonalnym, duchowym. Ludzie tacy mają zdolność do wejścia w rozpacz ciężkich prób i wyjścia z załamania w łagodny sposób. Ta zdolność obejmuje zbiór cech, warunkujących wewnętrzną moc, a także odruch szuka­nia oparcia u innych ludzi.

Emocjo­nalna sprężystość przemienia ofiary w dziel­nych bohaterów i pozwala im szczęśliwie funkcjonować. Osoby sprężyste spotykają na swej drodze te same trudności, co inni, jednak inaczej na nie reagują: Korek na mieście? Cóż, mogłem przewidzieć, dobrze, że mam audiobooka. Szefowa dręczy? Hm, widać nie radzi sobie ze stanowiskiem, więc musimy w zespole o tym pogadać Mąż zaczął znikać z domu? Oj, czy ja dziś poszłabym ze sobą do ślubu? Matka wtrąca mi się we wszystko? Zaraz, ile ja mam lat? Kupię jej bukiet, ale zaproszę ją znów do siebie dopiero za jakiś czas.

Nie chodzi więc o obojęt­ność, zaprzeczanie czy zakłamywanie, ale o pewność, że cokolwiek w życiu nas spotyka, jest to dla nas dobre i służy naszemu rozwojowi. Po co zatem to zapijać, zamykać się w czterech ścianach albo żalić? Niektórym wydaje się, że zo­stali wybrani do życia bez kor­ków ulicznych, strat, zdrad, udręk, chorób, niemiłych szefów i leni­wych dzieci. To oczekiwanie czy wręcz roszczenie wydaje się głów­nym powodem psychicznej nieodporności – źródła wielu zaburzeń.

Tymczasem ludzie psychicznie odporni wcale nie unikają trudności. Tylko, że są realistycznymi opty­mistami. Stawiają sobie wykonalne cele. Wykazują wysoki stopień kon­troli nad swoimi zachowaniami. Po­strzegają stresujące zdarzenia jako sprawy do załatwienia. Skupiają się na tym, co dobre, a nie na tym, co oceniają jako niedobre. Można to nazwać szukaniem pierwszych wiosennych pąków, gdy wokół widać jeszcze pełno śladów zimy. Sprężyści dostrzegają znaki zbliżającej się wiosny i doświadczają jej coraz więcej. W tym samym czasie złamani przez doświadczenia szukają dowodów, potwierdzających ich przekonanie, że mają pecha a życie jest złe i ciężkie.

Poza tym i przede wszystkim ludzie sprężyści za wszystko dziękują, ponieważ wiedzą, że skoro wszystko jest dobre, więc wszystko im służy. Sprężyści cechują się dziękczynnym duchem, za wszystko wdzięcznym. Wiedzą, że ducha nie wolno gasić, dlatego nie narzekają na wszystko i na wszystkich.

Sprężyści cieszą się z tego, co posiadają, a nie martwią tym, czego im brakuje. Cieszą się chwilą, a nie martwią przyszłymi kłopotami. Wiedzą, że jeśli przyjdą, wtedy je rozwiążą, a teraz nie warto zatruwać nimi serc i głów. Sprężyści sami nadają sens życiu, a nie szukają go poza sobą. Czynią swą zdolność prze­trwania darem dla innych ludzi.

A czego nie robią? Nie porównują się z innymi i nie pogrążają się w samo­obwinianiu. Nie tkwią uporczywie w negatywnych pułapkach myślo­wych w rodzaju: nic mi się nigdy nie udaje; jest źle i będzie jeszcze go­rzej. Nie uważają porażek za osta­teczny wynik starań, tylko za infor­mację, co i jak poprawić. Znajdują dobre strony nawet w niedobrych do­świadczeniach.

Co to wszystko oznacza? To, że najważniejszym składnikiem wewnętrz­nej siły ducha jest ufność. Jak gdyby na przekór wszystkiemu, czego trzeba doświadczyć podczas transformujących kryzysów, w głębi duszy trzeba zachowywać od­wagę i wiarę w dobro. W tym sensie źródłem mocy przetrwania nie są inni, łut szczęścia albo Boża opatrzność, lecz trzymająca przy życiu ufność i coś, co można na­zwać wolą życia, pragnieniem życia, zachwytem nad cudem i darem życia.

Czy z takim zaufaniem i optymi­zmem trzeba się urodzić? Było­by dobrze, tylko kto z nas ma na to wpływ? Natomiast każdy ma wpływ na to, aby drogą oświecenia, ćwiczeń i dobrze pojętej dyscypli­ny nauczyć się nie pękać i nie rozklejać w obliczu wyzwań i prób. Sprężystości emocjonalnej można i trzeba się uczyć. Taki trening powinien przede wszystkim wpoić umiejętność zwracania się o pomoc w kryzy­sowych sytuacjach do przyjaciół, małżonków, dzieci, rodziców. To nieste­ty jest trudne, wcale nie z braku chętnych, którzy byliby gotowi pomoc, lecz z powodu przekonań, że pomoc innych przy­nosi ujmę i oznacza słaby charakter. Utrwalają one nieuf­ność, wiarę tylko w siebie i prze­konanie, że zamykanie się w sobie ze swymi problemami jest dowo­dem siły i hartu ducha.

W trudnych sytuacjach u spręży­stych osób pojawia się impuls roz­wojowy. Polega on na skokowym uczeniu się nowych strategii za­radczych i integrowaniu ich jako wypróbowanej cząstki życiowego doświadczenia na przyszłość. Sprężyści ludzie nie są szczęściarzami, którym się wszystko udaje bez wysiłku, lecz odważnymi optymistami, gotowymi na zmiany. Osoby odporne wyróżnia zdolność do akomodacji, czyli przystosowania włas­nych postaw i zachowań do oko­liczności zewnętrznych, tak by nie trwonić energii na nieskuteczne reakcje emocjonalne, które i tak nie zmienią świata. Odporne psychicznie osoby nie ne­gują swego cierpienia i nie odwra­cają od niego uwagi. Wręcz przeciw­nie, przyjmują je jako przydatne doświadczenie, niekiedy radykalnie zmieniające ich życiowe poło­żenie.

Jednak mówiąc o sprężystości emocjonalnej jedynie językiem psycholo­gicznym zawężamy kąt widzenia. Trzeba uwzględnić także duchowość człowieka i cechujący ludzi wiary wehikuł transcendencji. Spręży­stość emocjonalna ma ścisły zwią­zek ze światopoglądem, ujmowa­nym w kategoriach duchowych. Uchwytnym wymiarem świato­poglądu jest wiara i przekonania, które posiada każdy z nas, o swoim miejscu i roli we wszechświecie oraz sensie swojego życia.

Można zatem powtórzyć pierwsze zdanie: Liczba praktykujących psychoterapeutów wzrasta w oszałamiającym tempie, równocześnie je rozwijając, a mianowicie, że w tym samym czasie maleje liczba chętnych do słuchania chrześcijańskich przemówień. Czy to czegoś nie oznacza? Według mnie tak. Wśród księży jest niewielu duchowych mistrzów, zainteresowanych ludzkim szczęściem i zdrowiem. Kościelne mowy służą utrzymywaniu społecznej karności i tworzeniu emocjonalnych węzłów, które w ludziach uniemożliwiają swobodny przepływ energii. W efekcie nie mogą się rozwijać i są uzależnieni od napomnień i pouczeń tych, którzy wiedzą lepiej.

Idealnym narzędziem w osiąganiu tego celu jest budowanie poczucia winy oraz ciągłe straszenie przyszłymi konsekwencjami. W ten sposób można sparaliżować każdego, kto wystarczająco często poddaje się takiemu programowaniu. W efekcie wielka rzesza ludzi kompletnie nie radzi sobie z życiowymi doświadczeniami i jest przekonana, że dopiero śmierć uwolni ich z kolejnych nieszczęść. Nie widząc wyjścia z przeklętego koła koszatniczki uzależniają się od doraźnej pomocy, której szukają u psychoterapeutów.

Tymczasem wyjście z przeklętego koła nieszczęść jest zaskakujące proste, a jest nim nowy sposób myślenia, którego punktem oparcia i stabilizatorem jest zaufanie w to, że cokolwiek się dzieje, tym, którzy żyją miłością, wszystko służy pomocą ku dobremu.

Tego jednak psychoterapeuci nie uczą. Gdzie zatem są powołani do tego księża? Zajmują się winą i budują strach, aby móc zarządzać emocjonalną i finansową energią swoich tzw. wiernych.

Poszerzanie świadomości

Nasze ukryte ja, czyli podświadomość, pragnie być zauważane i traktowane z należną uwagą. Niestety interesujemy się tylko wystającym ponad wodę przysłowiowym czubkiem góry lodowej, czyli świadomością, zupełnie nie zwracając uwagi nad olbrzymią część podświadomości, ukrytą pod wodą. W warunkach naturalnych proporcje wyglądają mniej więcej w ten sposób, że od 80-ciu do 90-ciu % góry znajduje się pod wodą. Podobnie dzieli się nasza świadomość i podświadomość.

Tymczasem to, że czegoś nie widać, nie oznacza, że tego nie ma. W świecie na ogół jest odwrotnie. Raczej właśnie to jest, czego nie widać. Więc podświadomość cały czas jest aktywna, obserwuje i słucha wszystkiego, o czym myślimy, mówimy, z czym próbujemy sobie poradzić, a także doskonale wie, jakie mamy nastawienie do konkretnej sytuacji, wydarzenia, relacji czy osoby. Równocześnie świadomości przekazuje odpowiednie z jej punktu widzenia obrazy oraz modele zachowań, abyśmy mogli zdecydować, jak zareagować.

Podświadomość nie śpi, pragnie być traktowana czule, z należną uwagą. A jeśli nie otrzymuje jej od nas, zaczyna zdobywać ją od innych. Na przykład rodziców, nauczycieli, religijnych przewodników, kolegów i przyjaciół. Rozgląda się za bodźcami z prasy i na przykład z mediów społecznościowych. Więc pomyślmy, jak wiele przekonań, którymi się posługujemy; idei, w które wierzymy; słów, które wypowiadamy, na pewno jest naszych, a jak wiele przejęliśmy od innych, nie poświęcając wystarczająco dużo czasu, aby je przemyśleć?

Dlatego warto co jakiś czas posłuchać tego, co mówimy, a także przyjrzeć się obrazom, które suną nam przez głowy, a wówczas możemy szczerze się zdziwić, jak wielu ludzi ma na nas wpływ, mówiąc naszymi ustami i posługując się naszą wyobraźnią. Czy wtedy wciąż będziemy uważać się za wolnych ludzi?  Uwierzmy, że jeśli sami nie pokierujemy swoją podświadomością, na pewno zrobi to za nas ktoś inny.

W jaki sposób zabrać się do tego, żeby nie popełnić błędu? Ucząc się wpływania na podświadomość na pewno nie wolno traktować jej, jakby była niewolnikiem, który musi wypełniać rozkazy. Sztywna i autorytarna kontrola podświadomości prowadzi do fizycznych, emocjonalnych, mentalnych i duchowych zapaści. Na przykład wielu spośród tych, którzy radykalnie nawracają się podczas akcji ewangelizacyjnych na skutek puhingu, w krótkim czasie przeżywa poważne problemy psychiczne. Z drugiej strony całkowity brak świadomego wpływu prowadzi do tego, że podświadomość przejmuje kontrolę nad ludzkim życiem, a że jest podatna na wpływy zewnętrzne, więc rozwój osobisty staje się niemożliwy.

Jedyna rozsądna i w rzeczywistości skuteczna metoda polega na tym, że świadomość, kierująca się nowymi przekonaniami i kreująca zdrowe oraz pomyślne dla nas obrazy, staje się przewodnikiem podświadomości. Ale wciąż pamiętajmy o tym, żeby nauka wpływania na podświadomość nie polegała na autorytarnym wydawaniu rozkazów.

Podświadomość tak długo będzie robiła wiele rzeczy w stały i nieodpowiedni sposób, jak długo nie zostanie przez nas nauczona nowego działania albo sama nie nauczy się tego dzięki obserwacji kogoś innego. Dlatego, chociaż metoda jest współcześnie obśmiana jako przeżytek z powodów religijnych, jednak skuteczne jest wybranie sobie za wzór do codziennej obserwacji poprzez wizualizacje i pracę mentalną, a następnie do naśladowania, jakiegoś religijnego mistrza, pełniącego rolę archetypu. Jeśli tylko interpretacja takiej postaci nie jest zafałszowana przez religijną wspólnotę, posługującą się przyjętym za obowiązujący schematem dogmatycznym, podświadomość szybko uczy się nowych umiejętności.

Jednym słowem świadomy umysł jest odpowiedzialny za programowanie i ustalanie mentalnych oraz emocjonalnych wzorców, które przejmuje podświadomość. W ten sposób świadomość ma coraz większy wpływ na podświadomość. W efekcie rzadziej reagujemy w sposób nieświadomy, często nieadekwatny do sytuacji i dla nas szkodliwy, a miejsce nieuświadomionej reakcji zajmuje świadomie działanie, które w pełnym tego słowa znaczeniu jest odpowiedzialnością, czyli działaniem odpowiednim do sytuacji  i naszych potrzeb.

Aby zmienić nawykową, reakcyjną podświadomość, trzeba przez odpowiednio długi czas utrzymywać w świadomości nowy wzorzec mentalny i emocjonalny.  Musi to trwać tak długo, aż podświadomość zaakceptuje nowy wzorzec. Podświadomość jest bardzo podatna na powtarzane sugestie, jeśli jednak programowanie nie zostało zakończone, gdy tylko przestaniemy wytrwale powtarzać nowy wzorzec, podświadomość szybko powróci do starych nawyków. To właśnie brak wytrwałości jest przyczyną porażek.

Programowanie podświadomości nie jest machnięciem czarodziejską różdżką, ale żmudną pracą aż do osiągnięcia pożądanego rezultatu. Należy tak długo powtarzać sugestie lub afirmacje, aż podświadomość przekona się, że w to wierzymy i tego pragniemy, czyli mówiąc inaczej, że to jest prawda. Dopiero wtedy utrwala się nowy nawyk a świadomość zostaje poszerzona o jakiś nowy obszar podświadomości. Dzieje się coś, jakby na podobieństwo pozyskiwania suchego lądu przez osuszanie morza. 

W zależności od istniejącego poziomu lęku, zwątpienia, kompleksów oraz ilości innych poglądów, jednym razem możemy potrzebować kilku afirmacji czy sugestii, ale już następnym razem tysiące. Niezależnie od tego, ile ich potrzebujemy, tajemnica sukcesu w poszerzaniu świadomości polega na tym, żeby stosować je tak długo, aż osiągniemy pozytywny rezultat.

W praktyce to oznacza że każdy z nas może obojętność zamienić w miłość, bezsilność w pewność siebie, frustrację w akceptację, bezsensowność w ambicję. Obiektywne granice nie istnieją dla transformacji nie istnieją. Aby doświadczać zmian, należy sobie wyznaczyć cel a potem konsekwentnie i uparcie od niego dążyć, poszerzając swoją świadomość. W tekstach biblijnych Starego Testamentu poszerzanie świadomości jest metaforą zbawienia. Człowiek otrzymuje prawo do przeniesienia palików swojego namiotu w nowe miejsce, czyli do powiększenia przestrzeni, którą zajmuje na nie swojej ziemi, bo obraz odnosi się przecież do nomadów, którzy byli w ciągłej drodze. Większy namiot jest obrazem większej przestrzeni, zajmowanej przez człowieka, a w istocie poszerzonej świadomości, że mogę, że mi wolno i że potrafię.

Reformacja – (for)matowanie czy polerowanie miecza?

Nie mniemajcie, że przyszedłem przynieść pokój na ziemię; nie przyszedłem przynieść pokój, ale miecz. Bo przyszedłem poróżnić człowieka z jego ojcem i córkę z jej matką, i synową z jej teściową” (Mt 10,34n)

W dniu, zwanym przez nas Pamiątką Reformacji, przydałoby się, żeby wróciła nam pamięć.

Czym była reformacja? Na pewno nie była rewolucją w sensie ścisłym, ponieważ temu, który ją wywołał, nie przyświecały idee sprawiedliwości społecznej ani apetyt na polityczne apanaże.

Dotknięty Duchem, oświecony Światłem, porwany energią Miłości doświadczył mentalnej odmiany. Stał się epifanią Boga w świecie, ustami Jezusa, manifestacją Ducha. Siedząc w klasztornej celi nie kombinował nad tym, jak zmienić świat, ale jak zrozumieć Pisma. Gdy spełniły się Jego pragnienia i Pisma stały się w Nim żywym ogniem, nie rzucił się w wir pracy organicznej, aby tworzyć partię i przygotowywać bunt przeciwko Rzymowi.

Zaczął po prostu inaczej myśleć, zaś nowe przekonania odmieniły Jego biochemię. Doświadczył zbawiennego wyprowadzenia ze strefy stresu, związanego z lękiem przed siłą władzy, opuszczeniem kościelnych struktur i porzuceniem tradycyjnej teologii dogmatycznej. Euforia zamieszkała w Jego sercu a endorfiny zalały ciało.

Dzięki zmianie przekonań, z czego być może w ogóle nie zdawał sobie sprawy, Luter doświadczył nowej energii emocjonalnej. Ponieważ pojawiły się w nim nowe odczucia i emocje, stał się odważny, wolny, prawdziwy. A taki człowiek już nigdy nie pozostaje na marginesie, bez wpływu na otoczenie.  Niczym kamień wrzucony do wody, staje się źródłem kręgów nowej energii, rozchodzącej się od niego po kres wszechświata.

Tak rozpoczyna się każda prawdziwa zmiana. Nie dzięki sile zła i przez walkę z zewnętrznymi strukturami, ale przez wewnętrzną odmianę myśli i emocji. Rewolucja niczego nie zmienia ku dobremu. Tworzy jeszcze gorsze reedycje starych struktur zła i tyranii. Tylko człowiek dotknięty przez Boga, czyli wewnętrznie uformowany na nowo, rozpalony do żywego ogniem Ducha, używa swoich słów w taki sposób, że czyni z nich miecz, przenikający ludzkie dusze i odmieniający postać świata.

W sumie nic nowego pod słońcem. Dla chrześcijan prawzorem i pramatrycą ich duchowego doświadczenia pod tym względem jest Jezus z Galilei, który zdaje sobie sprawę, że przyszedł przynieść miecz.

Obchodzimy dziś kolejną Pamiątkę Reformacji, a więc upamiętniamy jedną z kilku reedycji tego, co stało się za sprawą Jezusa. Przed pięciuset laty w Niemczech pojawił się mnich, który zaczął używać słów niczym miecza, ponieważ pozbył się strachu, a Jego świadectwo nie polegało na cytowaniu Pism. Prawdziwa przemiana następuje wtedy, gdy Pisma przestają być argumentem na rzecz idei, a stają się mieczem, oddzielającym w człowieku stare od nowego i dzięki temu odmieniającym wszystko, w czym on uczestniczy.

Znakiem wewnętrznej przemiany nie jest siła teologicznych argumentów, ale wiarygodność świadectwa człowieczego życia. Odtąd Pisma nie pełnią rolę zewnętrznego słowa, ale stają się duchem życia. Odtąd człowiek nie przemawia słowami, ale Słowo przemawia jego życiem. W efekcie nic nie pozostaje nie tkniętym, nie poróżnionym, nie odmienionym, a reakcje na takie świadectwo możliwe są tylko dwie: całkowite przyjęcie i całkowite odrzucenie. Po dwóch stronach miecza nie ma miejsca na obojętność i letniość.  Reakcją na Słowo, które przemawia życiem zreformowanego, nowego człowieka, jest „tak” albo „nie”. Dzięki temu reformator, jak Mistrz z Galilei, poruszył tysiące ludzi i obudził energię zmian. 

Jak mówimy? Czym Pisma są dla nas? Jedynie skarbnicą argumentów dla własnych poglądów? Czy używamy słów tak, aby nikomu nie podpaść z politycznych, społecznych, zawodowych, a nawet finansowych powodów, poświęcając tych, których moglibyśmy obudzić ze snu? Czy Słowo ma szansę przemawiania przez nas? Tylko, że wtedy Słowo wymyka się nam spod kontroli i już nie używamy słów, aby osiągać cel, ale Słowo używa nas dla swojego celu.

Jak będziecie dziś mówić, moi kochani Koledzy? Żeby nikogo nie urazić? Żeby miecz nie poróżnił syna z ojcem, córki z matką, żeby rodziny się nie podzieliły a parafie nie rozpadły? Będziecie mówić z wnętrza swoich lęków o materialną przyszłość, pozycję społeczną, wierność tradycji teologicznej, nie używając miecza, którym niektórych moglibyście obudzić ze snu i doprowadzić ich do świadomego życia?  Będziecie mówić tak, żeby Ci, którzy rozgościli się w tradycji i bezpiecznie im w przeszłości, przypadkiem nie rozzłościli się na Was?

A może boicie się, że wypowiedziane przez Was słowa, dotrą też do Waszej świadomości, a wówczas Słowo rozpocznie w Was swoją pracę? Odtąd bowiem już nigdy nie będziecie tacy sami i szlag trafi polityczne, społeczne, zawodowe i inne cele, które starcie się osiągnąć?

Czy po prostu nie jest tak, że boicie się mówić tak, żeby się nie bać?

Będziecie mówić z wnętrza swoich umysłów, dbając o argumentację teologiczną, czyli wierność przeszłości, czy z wnętrza swoich serc, dbając o prawdę, dobro i piękno życia, rozpalając tęsknotę za przyszłością?

Będziecie dziś dbać o tradycję czy reformację?

Będziecie miecz matować, żeby nie był za ostry i mocno nie szkodził, czy polerować, aby swoim blaskiem mógł wskazywać drogę?

Każdy ma swojego Judasza

Przed laty napisałem tekst o Judaszu, w którym nieśmiało broniłem go przed samosądem kolejnych pokoleń tzw. pobożnych chrześcijan, którzy oczywiście nie wyobrażają sobie, że mogliby postąpić w ten sam sposób i wydać Jezusa.

Wydaje im się, że nie postąpiliby podobnie, tymczasem zapewne już dawno to uczynili, a po drugie, cóż warte byłoby życie bez Judasza?

Każdy ma swojego Judasza, najlepszego druha, który jest po to, abyś dzięki niemu przeżył własną śmierć i stał się wolnym.

Pytasz może, kto jest winien Jego śmierci? Nie szukaj winnych. Gdyby nie chciał, nie daliby rady ani Żydzi, ani Legioniści. A kto wysłał Judasza w ciemność (J 13,27)? Kto kazał mu czynić swoją powinność, przecież dokładnie tak samo, jak Janowi, który chrzcił w Jordanie?

Oczywiście Ten, którego Judasz wydał!

Jeśli więc ktoś jest winny śmierci Jezusa, to na pewno On sam. Janowi kazał wypełnić Bożą sprawiedliwość, aby ruszyły młyńskie kamienie do przygotowania mąki z ziarna (Mt 3,14n). Czy zatem ta historia mogła skończyć się inaczej? Nie. Potrzebny był też piec i ogień, w którym mąka stała się chlebem życia.

Jak Jan Chrzciciel był potrzebny do chrztu wodą, tak Judasz do chrztu ogniem. Obaj zostali wybrani i przymuszeni. Bez ognia niemożliwy jest dobry finał.

Nietknięty płomieniami, z ognistego pieca wychodzi Nowy Adam, Nowy Człowiek, powstały z martwych, wolny, nieśmiertelny zwycięzca.

Chcesz tego? Chcesz wyprostować się i podnieść swoją głowę? Chcesz stać się nowym?

Jeśli tak, znajdź sobie Judasza i wyślij go do dzieła. Niech Cię zdradzi, sprzeda Cię za klika złotych, niech Cię wepchnie do ognia, abyś stał się dojrzałym, prawdziwym, wolnym, po prostu ożywionym duchem.

A może już go wysłałeś, ale o tym jeszcze nie wiesz? Nie chcesz tego dopuścić do świadomości? Wmawiasz sobie, że był nikczemnikiem, podłym człowiekiem, który Cię skrzywdził. Może już dawno wykonał swoją pracę, a ty go przekląłeś i wysłałeś do diabła, bo Cię boli, bo leją się łzy, bo straciłeś wszystko? Nawet najbliżsi Cię porzucili i zostałeś sam?

Pamiętaj, nic – absolutnie nic – co wydaje się brzydkie i złe, na pewno nie jest takim zawsze!

Uważaj, nic – absolutnie nic – co wydaje się piękne i dobre, na pewno nie jest takim zawsze!

Życie musi płynąć. Nie zatrzymuj życia ocenami pełnymi lęku, powszechnymi przekonaniami, że coś jest złe tylko dlatego, bo tak uważa większość, ponieważ ta większość wciąż śpi, a Ciebie obudził przyjaciel, Judasz!  Pozwól życiu się dziać, zmieniać się. Niech Cię porwie ku przyszłym dniom. Zobaczysz światłość w ciemności i ciemność w światłości.

Potrzebujesz Judasza, żeby przeżyć śmierć, zanim ona Cię dopadnie!!! Musisz pozwolić mu wykonywać jego dzieło, żeby  przeżyć chrzest ogniem, w którym zostanie wypróbowana Twoja miłość. Staniesz się nowy, czysty, prawdziwy, dobry i piękny.

Wyprostujesz się i podniesiesz swoją głowę dopiero wtedy, gdy Judasz wykona swoją pracę i ogień strawi wszystko, co miałeś, aby Cię wypróbować.

Gdy zabraknie Ci oddechu, przyjdzie następny.

Gdy przeżyjesz własny strach, przyjdzie miłość.

Gdy przestaniesz kurczowo trzymać, otrzymasz nowy dar.

Gdy umrzesz, ożyjesz i staniesz się całkiem wolny!

Wybrałeś już swego Judasza?

Pamiętaj, to Twój najlepszy przyjaciel.

Bez niego na zawsze pozostaniesz niewolnikiem przeszłości.