Święty Mikołaj

Święty Mikołaj urodził się w połowie III wieku w mieście Petara. Dziś zapewne uchodziłby za złotego młodzieńca, bowiem był zapalonym myśliwym, lubił wino, wypływanie w morze i łowienie ryb. Ale już jako biskup Mirry, portowego miasta w Licji, za rządów cesarza Dioklecjana (284-305), podczas straszliwego prześladowania chrześcijan, bohatersko występował w ich obronie, za co wtrącono go do więzienia i torturowano. Uwolniony został dopiero przez Konstantyna Wielkiego. Zmarł 6 grudnia 345 roku. W całej Europie krą­żyły o nim liczne legendy o tym, jak wytrącał katu miecz z rę­ki i uwalniał skazańca albo o ratowaniu okrętu podczas burzy, uciszaniu słowem rozszalałego morza, wreszcie potajemnym wspieraniu swoim majątkiem wszystkich potrzebujących lub o rozdawaniu biednym dzieciom miodowych placuszków. We wszystkich opowieściach mowa jest o robionych przez niego podarunkach.

Jedna z legend wyjaśnia zapewne, dlaczego św. Mikołaj jest pa­tronem biednych panien i mikołajkowych podarunków. Otóż pew­nego razu biskup Mikołaj szedł ulicą rodzinnej Petary. Zza okna jed­nego z domów dobiegał gorzki płacz. Biskup zajrzał i zobaczył trzy płaczące panny, z tzw. dobrego domu, oraz ich zafrasowanego ojca, gotowego popełnić niegodziwość; aby zdobyć posag dla córek. Jeszcze tej samej nocy bi­skup Mikołaj po kryjomu wrzucił tyle złotych monet do izby bied­nego szlachcica, że starczyło na posag dla najstarszej córki. Wkrótce w podobny sposób wyposażone zostały pozostałe dwie.

Po śmierci biskupa legendy nabrały jeszcze większego znaczenia, a do ich powstawania przyczyniły się cuda, jakich dokonywał jego duch – zawsze nocą. I tak ukazywał się biednym pasterzom i wysłu­chiwał ich skarg na zły los, po czym znikał, a w szałasach pasterzy pojawiały się złote monety; innym razem świecił rybakom jako la­tarnia morska.

Przy grobie biskupa z Mirry chorzy odzyskiwali zdrowie, smutni – radość życia, a zawiedzeni – zaufanie do bliźnich. Te wszystkie opo­wieści sprawiły zapewne, że dzielny biskup Mirry został patronem tak wielu zawodów. Bo św. Mikołaj to patron niezwykły i bardzo za­pracowany. Choć nigdy niczego sam nie napisał, obrano go patronem literatów. Jest też opiekunem chłopów i pasterzy, księży i zakonników. Patronuje więźniom i karczmarzom, pielgrzymom i podróżnikom, że­glarzom, marynarzom i rybakom. Uznany jest za patrona prawników, kupców, aptekarzy a także dzieci, panien bez posagu, dziewic i… kur­tyzan.

Jak widać na zdjęciu, do dziś biedaczysko ma dla panien dużo serca.

Dziś tzw. mikołajki to wesoły zwyczaj, polegający na dawaniu sobie drobnych, często dowcipnych prezentów. Warto jednak przypomnieć, jaki przebieg miały niegdyś obchody dnia biskupa z Mirry, bo bez tego trudno zrozumieć przysłowia i wiersze związane z tym świętym.

W dawnych wiekach w całej Europie dzień 6 grudnia łączył guślarskie praktyki z głęboką wiarą w opiekuńczą moc Świętego. W Polsce dzień św. Mikołaja jako patrona rolników i pasterzy naj­bardziej uroczyście obchodzony był na wsi. W wigilię, czyli 5 grud­nia, pasterze ściśle przestrzegali postu, aby wilki nie napadały na ich trzodę, a chłopi składali na ręce kapłanów dary dla biskupa Mirry, barany, kury, zboże.

Mikołaj Rej w 1534 roku w Krótkiej rozprawie między trzema osoba­mi, Panem, Wójtem a Plebanem pisał:

Tak kazał święty Mikołaj;

Bo jeśli mu barana dasz

pewny od wilków spokój masz.

Podobno w dniu św. Mikołaja odbywały się wilcze sejmiki, na któ­rych zwierzęta debatowały o podziale przyszłych łupów. I dlatego:

Starym ksiądz pleban mówił z ambony zwyczajem,

Niech się każdy podzieli ze świętym Mikołajem

Nie chce li kto w dobytku szkody mieć od wilka

Więc mu pośle barana, gęsi i kur kilka.  (W Potocki Kur kilka)

Składano więc ofiary, pasterze pościli i smagali bydło wiechciami, a na noc zostawiali na łąkach zatknięte wiechy, by nabrały czaro­dziejskiej mocy. Potem tymi gałązkami uderzano każdą sztukę bydła, aby wiedziało, w którą stronę uciekać przed wilkami. Stare przysło­wia radziły pasterzom: Na Mikołaja strzeż bydła i koni, bo świnia psiajucha niech się sa­ma broni .

Nie tylko dobytku strzegł św. Mikołaj przed wilkami, ale i lu­dzi: Święty Mikołaju, trzymaj wilka w raju, trzymaj go za nogę, aż trafię na drogę – pisała w 1893 roku Maria Konopnicka.

Dziś dzień św. Mikołaja – rozdawcy podarunków znają dzieci całego chrześcijańskiego świata. Mikołajki urządzano głów­nie małym dzieciom, a prezentami początkowo były medaliki, krzy­żyki, święte obrazki, książki. Końcem XVII wieku przyszła wielka moda na obdarowywanie dzieci ptaszkami w klatkach ku wyrobieniu w dzieciach czułości dla zwierząt. Niegrzeczne dzieci nie otrzymywały nic, a bardzo niesfor­ne rózgę, która wielu przestraszyła, nikogo nie uderzyła.

Na świętego Mikołaja  ucieszy się dzieciąt zgraja,

bo chłopaki i dziewczęta wyczekują na prezenta,

jedne będą miały cacko, ze się sprawowały gracko,

a zaś drugie dla zachęty, by me były wiercipięty. (L Zienkowicz)

Mniej więcej od połowy XVIII wieku najczęstszymi prezentami sta­ły się słodycze, orzechy i zabawki, a wkrótce upowszechniła się dru­ga, bardziej widowiskowa forma mikołajek. Święty Mikołaj z długą siwą brodą, ubrany jak przystało na biskupa, z pastora­łem w dłoni, w towarzystwie aniołów i diabła ciągniętego na łańcu­chu przez pomocnika Świętego, wędrował od domu do domu i egza­minował dzieci ze znajomości katechizmu i z umiejętności godnego zachowania wobec starszych. Po egzaminie następowało rozdawanie prezentów (w końcu trzeba było sobie nań zasłużyć), lub wymierza­nie łagodnych kar; dbano jednak, by nie popsuć nastroju zabawy.

Najmłodszą formą mikołajkowych zabaw, która rozpowszechniła się dopiero w pierwszej połowie XX wieku jest obdarowywanie się w szkole dowcipnymi prezencikami. Makdonaldyzacja kultury pozbawiła to radosne święto dawnego uroku i uczyniła 6 grudnia kolejnym świętem handlu. Już od po­czątku listopada krążą ubrani w czerwone płaszcze, z przyczepiony­mi białymi brodami agenci sklepów i domów towarowych – zainte­resowani raczej naszą kartą kredytową, niż radością dzieci.

Jedno jest jednak pocieszające – ciągle jeszcze tysiące małych dzie­ci co roku wysyła listy adresowane: Święty Mikołaj – Niebo – do rąk własnych. I to jest dobra wiadomość!

Tylko czym w tym czasie zajęty jest Święty? 

Przekleństwo wygody

Większość z nas boi się przyszłości, nie z powodu zmian, które oznaczają, że będzie trzeba pożegnać się z tym, co znane i oswojone. Najczęściej nie boimy się zmian samych w sobie, ale nadmiernych wyzwań i zadań, o których myślimy, że przerosną nasze umiejętności i życiową siłę. Gdybyśmy mieli pewność, że zmiany mentalnie ani emocjonalnie nas nie przerosną, pewnie wielu częściej decydowałoby się na jakikolwiek życiowy ruch.

No tak, ale pamiętajmy, że radykalne zmiany i nadmierne wyzwania są tylko jedną z możliwości. To jakby krańcowy, brzegowy biegun energii zmian, który pojawia się i zaczyna rozwalać dotychczasowy porządek tylko wtedy, gdy przez długi czas opieramy się jakiejkolwiek zmianie. Gdy nie zarządzamy życiem w odpowiednio mądry sposób, życie zaczyna upominać się o swoje prawo do zmiany i zamiast my nim, ono zaczyna trząść nami.

Po przeciwnej stronie widać drugi brzeg i krańcowo inną energię, która jest równie niebezpieczna, dlatego w nią także warto nie uderzać. Jest nią profesjonalizm i oczekiwanie nadmiernej kompetencji w rozwiązywaniu problemów i zarządzaniu życiem. Wydaje się, że kto posiadł takie umiejętności, temu nie może stać się nic złego a jego życie staje się przewidywalnym ciągiem spokojnych i szczęśliwych chwil. Nic bardziej mylnego, ponieważ za rogiem czai się rutyna, czyli uśpienie i brak uważności. Wtedy łatwo zasnąć i utknąć w przekonaniu, że każdą życiową sytuację, relację i problem rozwiązuje w taki sam albo przynajmniej  w podobny sposób.

Optymalny rozwój osiągamy jedynie wówczas, gdy nie absolutyzujemy jednej bądź drugiej postawy brzegowej, ale potrafimy wykorzystywać ich energię do spokojnego i lekkiego poruszania się wraz z nurtem zmian ku przyszłości. Więc warto wykorzystywać swoje umiejętności, w przestrzeni, w której jesteśmy wciąż u siebie, a nie czujemy się ani niekompetentni i schematyczni, ani nie jesteśmy wrzuceni na tak głęboką wodę, że toniemy, zamiast się rozwijać.

Warto właśnie w taki sposób kształtować codzienność, ponieważ dzięki temu nie ulegamy lękom, ale jednocześnie nie jesteśmy wystawieni na tak obciążający i długotrwały stres, że utrwala się w naszych komórkach jako stres fizjologiczny. Oba krańcowe doświadczenia, czyli paniczny lęk i stres, są najczęstszą przyczyną wszystkich chorób, a zwłaszcza okrzykniętych cywilizacyjnymi.

Niestety, olbrzymią tamą, uniemożliwiającą mądre zarządzanie życiem, czyli płynięcie w spokojnym nurcie zmian, jest przekleństwo wygody.

Myślenie o wejściu do osobistej strefy duchowego rozwoju, brzmi zawsze zachęcająco. Zaczynają się nam świecić oczy a serce napełnia się pasją. Jednak nie trwa to długo. Pomimo fizjologicznych odruchów, którymi świadomość komunikuj nam radość, że wreszcie myślimy o zmianach, my dalej tkwimy w bezruchu, narażając się co jakiś czas na krańcowo destrukcyjne i bolesne doświadczenia, czyli albo konieczność zmierzenia się z drastycznymi i w normalnej sytuacji przerażającymi zmianami, albo konsekwencjami uśpienia i zbyt późnej bądź nieodpowiedniej reakcji, która pozbawia nas życiowej satysfakcji. 

Myślenie, że należy nam się wygoda, bo zasłużyliśmy sobie na nią albo mamy już odpowiedni wiek, niweczy impulsy zmian i skutecznie depcze w nas naturalną predyspozycję do poznawania świata, zachwycania się pięknem życia i wykorzystywania darów, którymi Bóg suto zastawia stół życia.

Dzieje się tak, ponieważ nasz umysł wygodę myli z poczuciem bezpieczeństwa. Jeśli coś uznajemy za wygodne, umysł sygnalizuje nam, że powinniśmy się cieszyć, bo jest dobrze tak, jak jest. Kiedy coś wydaje się nowe, trudne, a może niezrozumiałe i umysł ma z tym problem, wtedy włącza się strach i program przetrwania walcz i uciekaj.

Z badan wynika, że podczas szacowania ryzyka mamy skłonność przeceniania wszystkiego, co jest nam znane, nawet jeśli przeczą temu fakty, obojętnie czy są to techniczne nowinki, czy nowy rodzaj rozrywki. Stoi za tym oczywiste upodobanie do wygody. Nawet instrukcje, napisane spokojnym i czytelnym krojem  czcionki, wydają nam się bardziej zrozumiałe i sądzimy, że będziemy potrzebowali na nie mniej czasu, od tych z mniej przyjaznym krojem pisma.

Dla wygody niektórzy kierowcy wciąż jeżdżą tymi samymi szlakami, nawet gdy już od dawna można korzystać z nowych dróg. Dla wygody nie zmieniamy niczego w seksie, aż okazuje się, że już nie ma czego zmieniać. Dla wygody jemy wciąż mięsne potrawy, chociaż wiemy, że zwierzęta nie musiałyby cierpieć, jak dawniej, ale nam nie chce się uczyć nowych dań i nowych smaków. Dla wygody w miejscu pracy powtarzamy wciąż te same czynności, chociaż nie odczuwamy już żadnej satysfakcji, zaś w innym miejscu moglibyśmy dużo więcej zarabiać. Wreszcie dla wygody wpadamy w religijną rutynę i rytualizm, ponieważ nie chce się nam wyruszyć w duchową podróż, w trakcie której Bóg mógłby nas każdego dnia zaskakiwać czymś nowym, czym zmuszałby nas do wyjścia ze strefy komfortu.

Przekleństwo wygody jest więc konsekwencją kłamstw, które bezustannie tworzy umysł. Niemniej umysł nie jest naszym osobowym centrum i nie wolno się z nim utożsamiać. Umysł jest odtwarzaczem programów, którymi są przekonania.  W dodatku ma zdolność odtwarzania nieskończonej listy programów. Czy chcemy z nich korzystać, zależy wyłącznie od nas.

Ludźmi, których powołaniem jest zmiana powszechnie obowiązujących przekonań, są księża, tzw. duszpasterze i kaznodzieje, czyli mówcy kazań. Tymczasem większość z nich wybiera wygodę. Przez niemal całe życie zawodowe czytają ten sam rodzaj literatury, żeby nie musieć mierzyć się z nowymi myślami, niepokojącymi wnioskami, zmianą przekonań i duchowości. Dla wygody wpisują się w powszechne wyobrażenia o tym, w jaki sposób powinni się zachowywać, ubierać, co im wolno w ramach wolnego czasu, czym nie powinni się interesować. Więcej, dla wygody stają się strażnikami ładu moralnego, sankcjonującego wygodne życie ludzi, bojących się zmian, którzy z perfekcjonizmu i kompetencji etycznych uczynili sobie bożka.

Wygodnie pilnować ludzi, którzy dla wygody boją się życiowych zmian. Wygodnie jest dbać o autorytet strażników ładu społecznego, którego największą wartością jest wygodne życie. Teoretycznie nie ma wtedy zagrożenia, że jakiś szaleniec, którego nie interesuje wygoda, wszystko zmieni. Ostatecznie dla wygody można go w niewygodny dla niego sposób powstrzymać, aby dalej móc wieść wygodne życie.

Mam nadzieję, że wiadomo, którą postać historyczną wspomniałem? Kto zaś na zdjęciu niczego nie dostrzegł, niech wygodnie tkwi w pozornym poczuciu bezpieczeństwa. Na pewno w jego życiu nic złego się nie wydarzy.

Gorycz

Każda emocja jest rodzajem życiowej energii, przejawem libido, energii Qi, czy też mana, jak nazywają ją Kahuni, jednak niewiele z nich jest do tego stopnia substancjalnych, sensorycznych, żeby natychmiast kojarzyły się ze z zapachem czy smakiem.

Mówisz o goryczy, więc czujesz gorycz. Czujesz ją w ciele, a szczególnie na języku, ponieważ pojawiła się żółć. Ale ta żółć ma swoje źródło w wątrobie i pęcherzyku żółciowym. Jest jej już tak dużo, że zaczęła się ulewać. Jednak zanim zaczniesz narzekać na warunki życia, zastanów się wpierw, kto w nadmiarze produkuje żółć? Czy pojawiła się bez Twego udziału?

No właśnie, pozornie wygląda to tak, że nie mamy wpływu na pojawienie się wokół nas toksycznych ludzi, którzy infekują nas swoją złośliwością albo coś knują. Podobnie ma się rzecz z wydarzeniami i życiowymi zmianami. Tymczasem mentalne wzorce, których używamy do obserwowania świata i z pomocą których osadzamy się w teraźniejszości, już same w sobie mogą być do tego stopnia trujące, że zatruci, struci, zgorzkniali, nie pamiętający delikatnych pieszczot uśmiechu, którymi można masować własną twarz, generujemy złe sytuacje i przyciągamy do siebie ludzi, podobnie myślących i żyjących.

Osoba, cechująca się gorzkim smakiem myśli, otoczona jest przedstawicielami tego samego smaku. Odczuwając w codziennym życiu wciąż ten sam smak, utrwala przekonanie, że to jest jej los. W efekcie, pełna gorzkich myśli i emocji, wzbudza w sobie tak wysoki poziom gniewu, frustracji i zawiedzenia życiem, którego nie potrafi strawić, że wypełnia się żółcią, plując nią, niczym jadem. Wątroba, bez opamiętania produkująca żółć, to efekt a nie przyczyna problemów ludzi, którzy są zgorzkniali.

Gdy więc pojawiają się pierwsze problemy z wątrobą, zanim wybierzesz się do lekarza, wpierw daj sobie szansę wejścia w siebie i zapytaj się: Czy po prostu nie jesteś kimś, kto ustawicznie narzeka? A może uważasz się za kogoś gorszego od innych? Ostatecznie może z dzieciństwa przytaszczyłeś w dorosłość przekonanie, że masz wiele wad? Tymczasem życie polega na ciągłej zmianie i oferuje Ci wciąż nowe szanse zmian, jednak opierasz się im, ponieważ nie masz o sobie wysokiego mniemania.

Zaczynasz złościć się na siebie, a po jakimś czasie, w samoobronnym odruchu, zaczynasz złościć się na wszystkich, którym się udaje i są zadowoleni z własnych osiągnięć. Gorzkniejesz, bo myślisz, że Twoje życie ma taki smak, ale to jest nieprawda. Jeśli mimo wszystko w dalszym ciągu będziesz złościł się na rzeczywistość i nie podejmiesz żadnych zmian, albo chociaż nie postarasz się jej zaakceptować, żółci będzie w Tobie coraz więcej. W efekcie spiętrzenia się negatywnych emocji, związanych z lękiem, gniewem i nienawiścią, Twój pęcherzyk żółciowy prędzej czy później zacznie napełniać się kamieniami, które są wynikiem koncentracji ciężkich, gorzkich myśli i nagromadzonej złości.

Z kamieniami życie dopiero staje się ciężkie. Nie można wszystkiego robić ani wszystkiego jeść. Należy się pilnować, żeby nie mieć ataku. W efekcie trzeba odmawiać sobie kolejnych przyjemności, z których inni mogą korzystać. Narasta kolejna porcja goryczy. I tak bez końca, aż do chorobowego nieszczęścia, chyba że pozwolimy sobie na zmianę przekonań na temat goryczy i przyczyn, które ją wywołują.

Po pierwsze, jeśli czujesz się rozgoryczony, ciało podpowiada, że uczestniczysz w jakimś gorzkim przedsięwzięciu albo relacji. Świadomie powinieneś zastanowić się, czy chcesz być zatruwany? Jeśli bowiem dla przykładu czujesz gorycz na języku, próbując grzybów, których nie jesteś pewien, wolisz je wyrzucić, aniżeli zjeść. Dobrze wiesz, że grozi Ci śmierć. Gorycz potrawy ostrzega przed trucizną. Więc dlaczego tkwisz w sytuacjach, które Cię uśmiercają? Rozgoryczenie jest jasnym sygnałem, żeby jak najszybciej wypluć to ze swoich ust, czyli usunąć z życiowego doświadczenia.

Po drugie pamiętaj, że jak wszystkie perfumy stworzone są z pojedynczych zapachów, z których większość naprawdę brzydko pachnie, albo lekarstwa bywają małymi dawkami trucizn, tak możesz świadomie zarządzać tym, co jest źródłem Twego rozgoryczenia. Nie koniecznie powinieneś z wszystkiego rezygnować. Może warto zastanowić się nad zmianami proporcji? Bądź uważny, niczym farmaceuta, albo jeszcze lepiej, niczym alchemik. Masz naprawdę cudowną moc zamieniania tego, co śmierdzi, w zapach, i tego, co jest trucizną, w leczniczą substancję. To moc duchowa, której początkiem jest świadome myślenie i świadome zarządzanie energią zmian. Najczęściej wystarcza niewielka zmiana przekonań na własny temat, aby zmieniły się emocje i przestała nas zalewać żółć, a w efekcie w zewnętrznym doświadczeniu zaczynają pojawiać się absolutnie nowe skutki pracy czy relacji.

Trzecim i ostatnim sposobem zarządzania emocją goryczy jest metoda stosowana w chińskiej kuchni, w której gotuje się według pięciu przemian. Polega to na tym, że w potrawie powinny się znaleźć produkty ze wszystkich pięciu żywiołów, czyli ziemi, metalu, wody, drzewa i ognia. W praktyce składniki do garnka wkłada się w odpowiedniej kolejności, aby następowały po sobie według ustalonego porządku. Jeśli gotowanie zaczęło się od składnika żywiołu ognia, który odpowiada gorzkiemu smakowi, po nim w garnku należy umieścić coś z żywiołu ziemi, czyli mającego słodki smak, potem kolejne. W ten sposób równoważy się  żywioły, dzięki czemu wszystkie wewnętrzne narządy są odpowiednio nakarmione i zdrowe.

Jednak w tej chwili najbardziej powinna nas zainteresować informacja, że po smaku gorzkim należy użyć smaku słodkiego. Gorycz jest smakiem, bez którego potrawa nie byłaby ani smaczna, ani zdrowa. Gdyby jednak dominowała, wówczas pokarm byłby niesmaczny i niezdrowy, więc gorycz łagodzi się słodyczą. Czy naprawdę ciężko wyobrazić sobie podobne koło życiowych smaków na co dzień? Metodę z powodzeniem można stosować, zresztą nie tylko wtedy, gdy życie jest gorzkie, ale za każdym razem, gdy jest za słodkie. Po prostu warto świadomie łączyć ze sobą wszystkie smaki codzienności, pamiętając o kolejności, żeby życie było zdrowe i smakowało, jak najlepiej może. 

Gdy więc odczuwasz gorycz, nie narzekaj, nie wściekaj się i nie sądź, że masz pecha, ponieważ jest dokładnie na odwrót. Bez goryczy nie byłbyś w stanie przygotować sycącego i smacznego pokarmu życia. Po prostu dbaj o to, żeby pod ręką zawsze mieć także słodycz, a oprócz niej jeszcze smak ostry, słony i kwaśny.

Tylko tyle i aż tyle, żeby zdrowo żyć. 

Sprężystość emocjonalna

Liczba praktykujących psychoterapeutów wzrasta w oszałamiającym tempie. To o czymś świadczy. W tym samym czasie, gdy zdecydowanie podniósł się standard życia, coraz więcej ludzi wpada w depresje, nie radząc sobie z teraźniejszymi problemami albo myśląc o przyszłości jak o czarnej dziurze, w którą z dnia na dzień bardziej wpadają. Mamy więc do czynienia z paradoksem: obiektywnie coraz lepsze życie staje się subiektywnie coraz bardziej nie do wytrzymania. I coraz częściej dotyczy to nawet dzieci.

Co się  dzieje? Nie jesteśmy przygoto­wani na ciosy. Ulegamy złudzeniu, że przez życie przejdziemy gład­ko, a gdy pojawiają się przykre, trudne zdarzenia, oka­zuje się, że różnimy się tym, w jaki sposób je przeżywamy. Po przeprowadzce nie każdy biegnie do le­karza po środki uspokajające. Nie każda żałoba wymaga leczenia psychotropami. Ofiary trzęsień ziemi czy powodzi nie zawsze przez lata nie potrafią odzyskać radości życia mimo niepowetowanych strat.

Osoby, które pod wpływem traumy chwieją się, ale nie upadają, można nazwać sprężystymi pod względem psychicznym, emo­cjonalnym, duchowym. Ludzie tacy mają zdolność do wejścia w rozpacz ciężkich prób i wyjścia z załamania w łagodny sposób. Ta zdolność obejmuje zbiór cech, warunkujących wewnętrzną moc, a także odruch szuka­nia oparcia u innych ludzi.

Emocjo­nalna sprężystość przemienia ofiary w dziel­nych bohaterów i pozwala im szczęśliwie funkcjonować. Osoby sprężyste spotykają na swej drodze te same trudności, co inni, jednak inaczej na nie reagują: Korek na mieście? Cóż, mogłem przewidzieć, dobrze, że mam audiobooka. Szefowa dręczy? Hm, widać nie radzi sobie ze stanowiskiem, więc musimy w zespole o tym pogadać Mąż zaczął znikać z domu? Oj, czy ja dziś poszłabym ze sobą do ślubu? Matka wtrąca mi się we wszystko? Zaraz, ile ja mam lat? Kupię jej bukiet, ale zaproszę ją znów do siebie dopiero za jakiś czas.

Nie chodzi więc o obojęt­ność, zaprzeczanie czy zakłamywanie, ale o pewność, że cokolwiek w życiu nas spotyka, jest to dla nas dobre i służy naszemu rozwojowi. Po co zatem to zapijać, zamykać się w czterech ścianach albo żalić? Niektórym wydaje się, że zo­stali wybrani do życia bez kor­ków ulicznych, strat, zdrad, udręk, chorób, niemiłych szefów i leni­wych dzieci. To oczekiwanie czy wręcz roszczenie wydaje się głów­nym powodem psychicznej nieodporności – źródła wielu zaburzeń.

Tymczasem ludzie psychicznie odporni wcale nie unikają trudności. Tylko, że są realistycznymi opty­mistami. Stawiają sobie wykonalne cele. Wykazują wysoki stopień kon­troli nad swoimi zachowaniami. Po­strzegają stresujące zdarzenia jako sprawy do załatwienia. Skupiają się na tym, co dobre, a nie na tym, co oceniają jako niedobre. Można to nazwać szukaniem pierwszych wiosennych pąków, gdy wokół widać jeszcze pełno śladów zimy. Sprężyści dostrzegają znaki zbliżającej się wiosny i doświadczają jej coraz więcej. W tym samym czasie złamani przez doświadczenia szukają dowodów, potwierdzających ich przekonanie, że mają pecha a życie jest złe i ciężkie.

Poza tym i przede wszystkim ludzie sprężyści za wszystko dziękują, ponieważ wiedzą, że skoro wszystko jest dobre, więc wszystko im służy. Sprężyści cechują się dziękczynnym duchem, za wszystko wdzięcznym. Wiedzą, że ducha nie wolno gasić, dlatego nie narzekają na wszystko i na wszystkich.

Sprężyści cieszą się z tego, co posiadają, a nie martwią tym, czego im brakuje. Cieszą się chwilą, a nie martwią przyszłymi kłopotami. Wiedzą, że jeśli przyjdą, wtedy je rozwiążą, a teraz nie warto zatruwać nimi serc i głów. Sprężyści sami nadają sens życiu, a nie szukają go poza sobą. Czynią swą zdolność prze­trwania darem dla innych ludzi.

A czego nie robią? Nie porównują się z innymi i nie pogrążają się w samo­obwinianiu. Nie tkwią uporczywie w negatywnych pułapkach myślo­wych w rodzaju: nic mi się nigdy nie udaje; jest źle i będzie jeszcze go­rzej. Nie uważają porażek za osta­teczny wynik starań, tylko za infor­mację, co i jak poprawić. Znajdują dobre strony nawet w niedobrych do­świadczeniach.

Co to wszystko oznacza? To, że najważniejszym składnikiem wewnętrz­nej siły ducha jest ufność. Jak gdyby na przekór wszystkiemu, czego trzeba doświadczyć podczas transformujących kryzysów, w głębi duszy trzeba zachowywać od­wagę i wiarę w dobro. W tym sensie źródłem mocy przetrwania nie są inni, łut szczęścia albo Boża opatrzność, lecz trzymająca przy życiu ufność i coś, co można na­zwać wolą życia, pragnieniem życia, zachwytem nad cudem i darem życia.

Czy z takim zaufaniem i optymi­zmem trzeba się urodzić? Było­by dobrze, tylko kto z nas ma na to wpływ? Natomiast każdy ma wpływ na to, aby drogą oświecenia, ćwiczeń i dobrze pojętej dyscypli­ny nauczyć się nie pękać i nie rozklejać w obliczu wyzwań i prób. Sprężystości emocjonalnej można i trzeba się uczyć. Taki trening powinien przede wszystkim wpoić umiejętność zwracania się o pomoc w kryzy­sowych sytuacjach do przyjaciół, małżonków, dzieci, rodziców. To nieste­ty jest trudne, wcale nie z braku chętnych, którzy byliby gotowi pomoc, lecz z powodu przekonań, że pomoc innych przy­nosi ujmę i oznacza słaby charakter. Utrwalają one nieuf­ność, wiarę tylko w siebie i prze­konanie, że zamykanie się w sobie ze swymi problemami jest dowo­dem siły i hartu ducha.

W trudnych sytuacjach u spręży­stych osób pojawia się impuls roz­wojowy. Polega on na skokowym uczeniu się nowych strategii za­radczych i integrowaniu ich jako wypróbowanej cząstki życiowego doświadczenia na przyszłość. Sprężyści ludzie nie są szczęściarzami, którym się wszystko udaje bez wysiłku, lecz odważnymi optymistami, gotowymi na zmiany. Osoby odporne wyróżnia zdolność do akomodacji, czyli przystosowania włas­nych postaw i zachowań do oko­liczności zewnętrznych, tak by nie trwonić energii na nieskuteczne reakcje emocjonalne, które i tak nie zmienią świata. Odporne psychicznie osoby nie ne­gują swego cierpienia i nie odwra­cają od niego uwagi. Wręcz przeciw­nie, przyjmują je jako przydatne doświadczenie, niekiedy radykalnie zmieniające ich życiowe poło­żenie.

Jednak mówiąc o sprężystości emocjonalnej jedynie językiem psycholo­gicznym zawężamy kąt widzenia. Trzeba uwzględnić także duchowość człowieka i cechujący ludzi wiary wehikuł transcendencji. Spręży­stość emocjonalna ma ścisły zwią­zek ze światopoglądem, ujmowa­nym w kategoriach duchowych. Uchwytnym wymiarem świato­poglądu jest wiara i przekonania, które posiada każdy z nas, o swoim miejscu i roli we wszechświecie oraz sensie swojego życia.

Można zatem powtórzyć pierwsze zdanie: Liczba praktykujących psychoterapeutów wzrasta w oszałamiającym tempie, równocześnie je rozwijając, a mianowicie, że w tym samym czasie maleje liczba chętnych do słuchania chrześcijańskich przemówień. Czy to czegoś nie oznacza? Według mnie tak. Wśród księży jest niewielu duchowych mistrzów, zainteresowanych ludzkim szczęściem i zdrowiem. Kościelne mowy służą utrzymywaniu społecznej karności i tworzeniu emocjonalnych węzłów, które w ludziach uniemożliwiają swobodny przepływ energii. W efekcie nie mogą się rozwijać i są uzależnieni od napomnień i pouczeń tych, którzy wiedzą lepiej.

Idealnym narzędziem w osiąganiu tego celu jest budowanie poczucia winy oraz ciągłe straszenie przyszłymi konsekwencjami. W ten sposób można sparaliżować każdego, kto wystarczająco często poddaje się takiemu programowaniu. W efekcie wielka rzesza ludzi kompletnie nie radzi sobie z życiowymi doświadczeniami i jest przekonana, że dopiero śmierć uwolni ich z kolejnych nieszczęść. Nie widząc wyjścia z przeklętego koła koszatniczki uzależniają się od doraźnej pomocy, której szukają u psychoterapeutów.

Tymczasem wyjście z przeklętego koła nieszczęść jest zaskakujące proste, a jest nim nowy sposób myślenia, którego punktem oparcia i stabilizatorem jest zaufanie w to, że cokolwiek się dzieje, tym, którzy żyją miłością, wszystko służy pomocą ku dobremu.

Tego jednak psychoterapeuci nie uczą. Gdzie zatem są powołani do tego księża? Zajmują się winą i budują strach, aby móc zarządzać emocjonalną i finansową energią swoich tzw. wiernych.

Poszerzanie świadomości

Nasze ukryte ja, czyli podświadomość, pragnie być zauważane i traktowane z należną uwagą. Niestety interesujemy się tylko wystającym ponad wodę przysłowiowym czubkiem góry lodowej, czyli świadomością, zupełnie nie zwracając uwagi nad olbrzymią część podświadomości, ukrytą pod wodą. W warunkach naturalnych proporcje wyglądają mniej więcej w ten sposób, że od 80-ciu do 90-ciu % góry znajduje się pod wodą. Podobnie dzieli się nasza świadomość i podświadomość.

Tymczasem to, że czegoś nie widać, nie oznacza, że tego nie ma. W świecie na ogół jest odwrotnie. Raczej właśnie to jest, czego nie widać. Więc podświadomość cały czas jest aktywna, obserwuje i słucha wszystkiego, o czym myślimy, mówimy, z czym próbujemy sobie poradzić, a także doskonale wie, jakie mamy nastawienie do konkretnej sytuacji, wydarzenia, relacji czy osoby. Równocześnie świadomości przekazuje odpowiednie z jej punktu widzenia obrazy oraz modele zachowań, abyśmy mogli zdecydować, jak zareagować.

Podświadomość nie śpi, pragnie być traktowana czule, z należną uwagą. A jeśli nie otrzymuje jej od nas, zaczyna zdobywać ją od innych. Na przykład rodziców, nauczycieli, religijnych przewodników, kolegów i przyjaciół. Rozgląda się za bodźcami z prasy i na przykład z mediów społecznościowych. Więc pomyślmy, jak wiele przekonań, którymi się posługujemy; idei, w które wierzymy; słów, które wypowiadamy, na pewno jest naszych, a jak wiele przejęliśmy od innych, nie poświęcając wystarczająco dużo czasu, aby je przemyśleć?

Dlatego warto co jakiś czas posłuchać tego, co mówimy, a także przyjrzeć się obrazom, które suną nam przez głowy, a wówczas możemy szczerze się zdziwić, jak wielu ludzi ma na nas wpływ, mówiąc naszymi ustami i posługując się naszą wyobraźnią. Czy wtedy wciąż będziemy uważać się za wolnych ludzi?  Uwierzmy, że jeśli sami nie pokierujemy swoją podświadomością, na pewno zrobi to za nas ktoś inny.

W jaki sposób zabrać się do tego, żeby nie popełnić błędu? Ucząc się wpływania na podświadomość na pewno nie wolno traktować jej, jakby była niewolnikiem, który musi wypełniać rozkazy. Sztywna i autorytarna kontrola podświadomości prowadzi do fizycznych, emocjonalnych, mentalnych i duchowych zapaści. Na przykład wielu spośród tych, którzy radykalnie nawracają się podczas akcji ewangelizacyjnych na skutek puhingu, w krótkim czasie przeżywa poważne problemy psychiczne. Z drugiej strony całkowity brak świadomego wpływu prowadzi do tego, że podświadomość przejmuje kontrolę nad ludzkim życiem, a że jest podatna na wpływy zewnętrzne, więc rozwój osobisty staje się niemożliwy.

Jedyna rozsądna i w rzeczywistości skuteczna metoda polega na tym, że świadomość, kierująca się nowymi przekonaniami i kreująca zdrowe oraz pomyślne dla nas obrazy, staje się przewodnikiem podświadomości. Ale wciąż pamiętajmy o tym, żeby nauka wpływania na podświadomość nie polegała na autorytarnym wydawaniu rozkazów.

Podświadomość tak długo będzie robiła wiele rzeczy w stały i nieodpowiedni sposób, jak długo nie zostanie przez nas nauczona nowego działania albo sama nie nauczy się tego dzięki obserwacji kogoś innego. Dlatego, chociaż metoda jest współcześnie obśmiana jako przeżytek z powodów religijnych, jednak skuteczne jest wybranie sobie za wzór do codziennej obserwacji poprzez wizualizacje i pracę mentalną, a następnie do naśladowania, jakiegoś religijnego mistrza, pełniącego rolę archetypu. Jeśli tylko interpretacja takiej postaci nie jest zafałszowana przez religijną wspólnotę, posługującą się przyjętym za obowiązujący schematem dogmatycznym, podświadomość szybko uczy się nowych umiejętności.

Jednym słowem świadomy umysł jest odpowiedzialny za programowanie i ustalanie mentalnych oraz emocjonalnych wzorców, które przejmuje podświadomość. W ten sposób świadomość ma coraz większy wpływ na podświadomość. W efekcie rzadziej reagujemy w sposób nieświadomy, często nieadekwatny do sytuacji i dla nas szkodliwy, a miejsce nieuświadomionej reakcji zajmuje świadomie działanie, które w pełnym tego słowa znaczeniu jest odpowiedzialnością, czyli działaniem odpowiednim do sytuacji  i naszych potrzeb.

Aby zmienić nawykową, reakcyjną podświadomość, trzeba przez odpowiednio długi czas utrzymywać w świadomości nowy wzorzec mentalny i emocjonalny.  Musi to trwać tak długo, aż podświadomość zaakceptuje nowy wzorzec. Podświadomość jest bardzo podatna na powtarzane sugestie, jeśli jednak programowanie nie zostało zakończone, gdy tylko przestaniemy wytrwale powtarzać nowy wzorzec, podświadomość szybko powróci do starych nawyków. To właśnie brak wytrwałości jest przyczyną porażek.

Programowanie podświadomości nie jest machnięciem czarodziejską różdżką, ale żmudną pracą aż do osiągnięcia pożądanego rezultatu. Należy tak długo powtarzać sugestie lub afirmacje, aż podświadomość przekona się, że w to wierzymy i tego pragniemy, czyli mówiąc inaczej, że to jest prawda. Dopiero wtedy utrwala się nowy nawyk a świadomość zostaje poszerzona o jakiś nowy obszar podświadomości. Dzieje się coś, jakby na podobieństwo pozyskiwania suchego lądu przez osuszanie morza. 

W zależności od istniejącego poziomu lęku, zwątpienia, kompleksów oraz ilości innych poglądów, jednym razem możemy potrzebować kilku afirmacji czy sugestii, ale już następnym razem tysiące. Niezależnie od tego, ile ich potrzebujemy, tajemnica sukcesu w poszerzaniu świadomości polega na tym, żeby stosować je tak długo, aż osiągniemy pozytywny rezultat.

W praktyce to oznacza że każdy z nas może obojętność zamienić w miłość, bezsilność w pewność siebie, frustrację w akceptację, bezsensowność w ambicję. Obiektywne granice nie istnieją dla transformacji nie istnieją. Aby doświadczać zmian, należy sobie wyznaczyć cel a potem konsekwentnie i uparcie od niego dążyć, poszerzając swoją świadomość. W tekstach biblijnych Starego Testamentu poszerzanie świadomości jest metaforą zbawienia. Człowiek otrzymuje prawo do przeniesienia palików swojego namiotu w nowe miejsce, czyli do powiększenia przestrzeni, którą zajmuje na nie swojej ziemi, bo obraz odnosi się przecież do nomadów, którzy byli w ciągłej drodze. Większy namiot jest obrazem większej przestrzeni, zajmowanej przez człowieka, a w istocie poszerzonej świadomości, że mogę, że mi wolno i że potrafię.

Gniew

Gniew jest nazwą energii, fundamentalnej do przeżycia, a jednocześnie przysparzającej najwięcej trudności, zwłaszcza w środowiskach tradycyjnie chrześcijańskich, które pokoleniami przekazują sobie niewłaściwy wzorzec, jakoby gniew niszczył miłość. Przyczyn, dlaczego tak się dzieje, nie trudno dociec, jednak odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się obraz Jezusa, jako uosobienia anielskiego spokoju, już trudno udzielić.

Na wstępie ustalmy jakiego rodzaju energią mamy się zająć. Jak zwykle radzę przyjrzeć się słowu, a znalazłszy rdzeń, odkryć jego rodzinne związki, aby mieć pojęcie o pierwotnym znaczeniu. W gniewie słychać zatem ten sam rdzeń, który tworzy słowa: gnieść, gniazdo, gnić. Czy razem nie dają do myślenia? Gdy ktoś za bardzo mnie gniecie, czyli przyciska do siebie, wręcz miażdży, zaczynam odczuwać uzasadniony gniew, ponieważ może mnie udusić, zabić. Gdy mu się to uda, zacznę gnić. Całości dopełnia obraz gniazda, czyli domu. Najczęściej pierwszego gniecenia i miażdżenia aż do utraty tchu doświadczamy w domu, czy to jako wyraz przesadnej miłości rodziców, czy też wychowywania, nie znoszącego sprzeciwu.

A zatem gniew rzeczywiście jest energią pierwotną, przynależącą do doświadczenia każdego gniazdownika, czyli kogoś, kto w pierwszej fazie życia był całkowicie uzależniony od opieki rodziców. Co prawda dzięki nim żyjemy, ale jednocześnie w ich gnieździe zaczynamy się dusić. Dlatego próbujemy się bronić, żeby nas nie zmiażdżyli i nie przygnietli, bo przecież nie chcemy gnić. 

Mam nadzieję, że teraz widać, dlaczego w rodzinnych domach bardzo często doświadczamy silnej reakcji rodziców, absolutnie nie godzących się ze sprzeciwem dzieci, chociaż jednocześnie to właśnie fakt uzależnienia od rodzinnego domu i opieki rodziców, jest przyczyną energii gniewu i ją napędza. 

Gniew rodzi się w gnieździe jako skutek gniecenia. Dlatego paradoksalnie jest niezbędny do przeżycia w środowisku, które wydaje się najbardziej sprzyjające życiu i chroniące przed śmiercią. Energia gniewu w istocie jest najbardziej pierwotną energią życia, broniącego się przed śmiercią. Mówiąc inaczej i łagodniej jest energią przeżycia, gdy zagraża niebezpieczeństwo, i dlatego jej źródło znajduje się w ciele mniej więcej w tym samym miejscu, co źródło energii seksualnej. Każdy osobnik chce bowiem przeżyć i dać życie nowemu pokoleniu. W ten sposób życie dba o kontynuację. 

Do myślenia daje fakt, że gniew i seksualność są najbardziej represjonowane w rodzinach i środowiskach religijnych, o charakterze tradycyjnie patriarchalnym. Nie czas na wyczerpujący opis przyczyny, tak czy inaczej widać wyraźnie, że energia gniewu, chociaż bardzo dobra i niezbędna, z jakichś powodów poddana jest opresji. Skutki są opłakane, ponieważ stłumiony gniew, czyli jakby zamrożona w ciele energia życia, prędzej czy później musi znaleźć ujście i nagromadzona w nadmiarze albo niszczy wewnętrzne organy, w których ją upychamy, czyli pod pępkiem, skąd pochodzi, albo rujnuje relacje i związki.

Dlaczego gniew ma tak złą reputację? Z oczywistego powodu. Represjonowana energia życia, chce się uwolnić, podobnie jak energia seksualna. Gdy jej potencjał jest na tyle duży, że dłużej nie można utrzymywać go pod kontrolą, wybucha i dobra energia gniewu staje się niszczycielską energią wściekłości. W rzeczywistości nie gniew jest niebezpieczny, ale wściekłość. Tylko, że większość z nas z jakichś powodów społecznych, duchowych, może wciąż także religijnych, próbuje energię gniewu pacyfikować w sobie, i w efekcie co jakiś czas doświadcza negatywnych skutków wściekłości, czyli tłumionego gniewu. Sądzą wtedy, że gniew jest złą energią i koło zaczyna toczyć się kolejnym tłumieniem a potem kolejnym wybuchem, aż ostatecznie na powierzchni pojawia się śmierć.

W codziennym języku używamy jeszcze jednego słowa, które w moim przekonaniu tłumaczy różnicę pomiędzy gniewem a wściekłością. Jest nim agresja. Pojęcie ma rodowód łaciński i podpowiada, że bycie agresywnym jest pozytywną zdolnością, ponieważ sugeruje zdolność zbliżania się do granicy i pilnowania swojej własności, czyli prawa do życia, a szczegółowiej prawa do godności, szacunku i wolności. Musimy stać na granicy, żeby w osobistą przestrzeń nie wpuszczać złych ludzi, którzy chcą nas zniewolić, aby korzystać z naszej energii emocjonalnej czy finansowej.

Energia gniewu, czyli inaczej agresji, służy więc do regulowania relacji, a mówiąc bardziej obrazowo do regulowania odległości pomiędzy nami. Dzięki niej sam decyduję, kto może być blisko mnie a kto musi trzymać się z dala. Ostatecznie decyduję też kogo wpuszczam w swoją przestrzeń.

Człowiek zagniewany stoi na granicy – mam nadzieję, że ten obraz przemawia do wyobraźni i ułatwia akceptację energii gniewu. Agresji nie wolno jednak mylić z byciem agresorem. Agresor jest złym człowiekiem, ponieważ podnosi rękę na cudzą własność, więc wpierw musi przekroczyć granicę. Agresor zawsze krzywdzi; człowiek agresywny, czyli broniący swego, nigdy. Agresor żyje energią innych, człowiek agresywny swoją, ponieważ nauczył się asertywnego budowania relacji. Gdy trzeba sprzeciwia się, ale gdy chce, potrafi dać, a nawet ofiarować się. Ważne jest to, że sam o tym decyduje, a nie zostaje mu to zabrane siłą przez złych agresorów.

W ten sposób doszliśmy do najważniejszej myśli, a mianowicie, że gniew wcale nie niszczy miłości, a wręcz przeciwnie, że miłość bez gniewu najzwyczajniej w świecie jest niemożliwa. Aby wytłumaczyć dlaczego, posłużę się kolejnym obrazem.  Miłość kojarzy się z obejmowaniem, wtulaniem się, czynieniem z dwojga jednego. Jest zatem oczywiste, że miłości są potrzebne ręce. Tymczasem źle interpretowana energia gniewu uniemożliwia wielu spośród nas stanie na granicy własnej wolności i godności. Ponieważ co jakiś czas wybuchają, próbując ją ujarzmić i zapanować nad nią, stoją daleko od granicy, na tyle bezpiecznie, żeby nie obawiać się konfrontacji. Pół biedy, gdy tylko jedna z osób, obdarzających się miłością, stoi z dala, a druga potrafi zająć miejsce na granicy. Jest jeszcze cień szansy, że chociaż się dotkną. Ale co się dzieje, gdy obie strony stoją z dala od granicy, ponieważ boją się konfrontacji? Owszem, są od siebie na tyle daleko, żeby rękami nie sięgnąć przeciwnika w walce, gdy energia gniewu staje się energią wściekłości, ale czy te ręce w innych sytuacjach i relacjach cudownie się wydłużają? No nie. Zatem najzwyczajniej w świecie nie potrafią się obejmować, wtulać w siebie i z dwojga czynić jedno.

Miłość jest niemożliwa, jeśli energia gniewu, czyli agresji, a więc zdolność do asertywnego kształtowania relacji, jest głęboko zamrożona. Mówiąc wprost ludzie, bojący się gniewu, nie potrafią kochać. Poznać ich po półuśmiechu; po wymuszonym, zawsze takim samym, przyklejonym do twarzy tak zwanym bananie. Co prawda mają wysokie standardy moralne, ale niestety nieprawdziwe.

Unikając krzywdzenia innych, sami siebie krzywdzą najbardziej, ponieważ nie doświadczają miłości, która polega na wzajemnej wymianie. Tylko ludzie spleceni ze sobą i obejmujący się, jednak w każdej chwili gotowi na konfrontację, potrafią uzgodnić między sobą warunki, na jakich jedna strona wpuszcza drugą w swoją przestrzeń i z jakich dobrodziejstw wolności wzajemnie rezygnują, aby móc się połączyć.

Energia agresji, czyli stawanie na granicy, jest nam potrzebna, jak tlen organizmowi. Tylko ona rozprowadza miłość w najdalsze zakątki duszy. To też tłumaczy, dlaczego cieniem namiętnej i delikatnej seksualności jest gwałtowność, czasem posunięta nawet do niespodziewanie przyjemnych doznań bólu, które poza tym są przykre i krzywdzące.

Duchowo rozwinięty człowiek potrafi korzystać z energii gniewu, nie bojąc się poddać jej działaniu. Praca z nią nie polega na uleganiu jej, co praktycznie oznacza całkowite utożsamienie się z nią. Coś takiego zawsze kończy się osamotnieniem, ponieważ boimy się ludzi, których nie jesteśmy pewni, czy będą mili, czy wybuchną. Również całkowita represja gniewu niczemu dobremu nie służy, ponieważ kończy się chorobami.

Codzienna praca z gniewem jest umiejętnym wyrażaniem własnego zdania i  asertywnym kształtowaniem relacji. Sprzeciwianie się i bezpośrednie mówienie prawdy o tym, że jest się złym, bez krzyku i bicia po twarzy, jest dobrym korzystaniem z energii gniewu. Warto ćwiczyć się w byciu zagniewanym, ponieważ w ten sposób można uniknąć stanu wściekłości.

Nie bójmy się gniewu, bo jest energią życia, która pomaga nam wyrażać siebie, realizować powołanie, pasje i marzenia. Dzięki tej energii często niepostrzeżenie stajemy się zdolni do przeżycia prawdziwej miłości. 

Bądź tak dobra… .

– gdy całujesz – oczu nie zamykaj

                           lubię tonąć w szerokich źrenicach

– gdy dotykasz – pięści nie zaciskaj

                           lubię miłość raczej nie na klacie

– gdy mówisz „kocham” – unikaj zaimków zwrotnych

                                           lubię nieskomplikowane składnie damsko-męskie

– gdy chcesz tego „czegoś” – nie przesadzaj z niewinnością

                                               lubię „świętą”, ale w …kuchni

– gdy myślisz „on jest mój” – pomyśl o mnie

                                                lubię być darem, nie własnością

– gdy jesteśmy razem – nie interesuj się moimi myślami

                                      lubię czasem samotność we dwoje

– gdy jesteśmy daleko – nie pytaj: „co tam robisz?”

                                       lubię Twą modlitwę

Po (co ten) twór

nocą potwór pokazał twarz

paszcza mrozu pożarła kwiaty

kochane, cudowne, czerwone… moje 

srebrność szronu pokonała uśmiech lata

o świcie zamilkła pieśń życia…

płacze cały świat

kwiatki moje – wasze łzy, moje łzy

zimowych łez pełen świat

potwór jesiennych smutków

po (co ten) twór bezlitosny?

zabrał mi mój świat, moją sensowność

po co takie twory stworzył Ktoś?

potworów takich pełen świat

zimnych drani,

smutnych nocy,

martwych dni

kwiaty pomarzły

tylko psy szczekają

saniami sunie zimna Pani

po co komu taki Twór?

potwór zimy powraca

i zabiera kwiaty… moje 

Wybaczanie

Wszyscy wiedzą, chociaż niekoniecznie z tego samego powodu, że wybaczanie jest warunkiem mądrego, zdrowego, szczęśliwego i religijnego życia. Niektórzy więc kierują się religijną powinnością, nie dostrzegając związku między wybaczaniem a własnym życiem, inni kierowani troską o zdrowie, a jeszcze inni dbając o rozwój duchowy.

Powstało też wiele różnorodnych programów wybaczania, a w księgarniach bez problemu można znaleźć kilkanaście poradników, których autorzy mają dla nas mniej lub bardziej cenne wskazówki, jak rozumieć wybaczanie i w jaki sposób je praktykować. Istnieje nawet specjalny program tak zwanego radykalnego wybaczania, który ma wiele wspólnego z praktyką szamańską, rozwiązywaniem karmicznych węzłów i uwalnianiem z zobowiązań z poprzednich wcieleń.

No cóż, i w tym wypadku, jak w pozostałych, nie mam najmniejszego zamiaru podważać ani sensowności tych poglądów ani udowadniać nieskuteczności praktyk, ponieważ wiem, że wszystkie w jakiejś mierze spełniają swoją rolę i jeśli ktokolwiek z nas w nie wierzy, na pewno korzysta z ich dobrodziejstw. Swoją  rolę rozumiem w ten sposób, żeby nie zabierać, ale raczej uzupełnić i dodawać.

Niestety niektórzy terapeuci i pożal się Boże duchowi nauczyciele uważają, że tylko ich metody są najlepsze i podważają pozostałe. Mówiąc inaczej budują swój autorytet, kosztem autorytetu innych. A jeślibym miał do bólu być szczery, to uważam, że dobrego terapeutę i duchowego nauczyciela poznaje się po tym, że dba o dobro wszystkich, którzy mają się źle i szukają pomocy, a nie o dobro swojego portfela. Tymczasem wmawianie ludziom, że jedynie moja metoda jest skuteczna, jest działaniem marketingowym, służącym sprzedaży, które z etyką i miłością nie ma nic wspólnego.

Jeśli więc masz wyrobiony pogląd na wybaczanie i praktykujesz je w sposób, który uważasz za dobry, postępuj tak dalej. Gdybyś bowiem uwierzył w moją krytykę, ale w mojej metodzie nie znalazł pomocnej inspiracji, pozostałbyś z niczym i Twoje życie stałoby się mniej zdrowe i satysfakcjonujące. Miałbyś prawo uważać, że Cię okradłem i skrzywdziłem, a ja tego nie chcę. Dlatego czytając niżej o moim pojmowaniu wybaczania, zresztą jak o wszystkim, z czym się dzielę, pomyśl, czy Cię tym ubogacam czy zubażam? Jeśli to pierwsze, wkomponuj to w własną praktykę duchowego życia. Jeśli to drugie, pozostań przy swojej.

Wybaczanie, które proponuję, jest bardziej radykalne od czegokolwiek, co do tej pory otrzymało taką etykietkę, a jednocześnie prostsze od wszystkich znanych metod, ponieważ nie wymaga duchowych ćwiczeń, ani gromadzenia danych na papierze, żeby móc je emocjonalnie przepracowywać. Nie wymaga też czasochłonnych rytuałów ani praktykowania czegoś, z czym nie zgadza się umysł. Owszem, jeden warunek jest niezbędny. Jest nim zaufanie, że życie każdego z jest manifestacją Miłości i jest otulone Światłością, z której zostaliśmy stworzeni. Teraz jednak, zanim pójdziesz ze mną głębiej, proszę Cię, żebyś przeczytał mój tekst pt: Każdy ma swojego Judasza. Dopiero potem wróć tutaj. 

Jeśli zatem każdy ma swojego Judasza, bez którego niemożliwe byłoby doskonalenie się w posłuszeństwie przez doświadczenia, które przeżywamy, również wybaczanie nie jest czymś, co musimy praktykować wbrew oczekiwaniom szczęśliwego i bezproblemowego życia. Wielu z nas ma kłopot z wybaczaniem, ponieważ w proces zaangażowali umysł, podpowiadający im, że skoro nie są winni, to w imię sprawiedliwości mają święte prawo do tego, aby ten, który skrzywdził, przyszedł pierwszy i przynajmniej przeprosił, nie wspominając o wyrównaniu krzywdy. Myślą wówczas o poczuciu godności, szacunku do samych siebie, zachowaniu twarzy i po prostu ważą psychiczne zyski oraz straty. Ego podpowiada im wówczas, że nie można wybaczyć, ponieważ byłoby to równoznaczne ze zgodą na zło, którego doświadczyli.

No dobrze, ale gdyby po prostu przyjąć, że zło nas nie spotyka? Że każde doświadczenie jest niezbędne do duchowego rozwoju i dlatego nie jest ani złe, ani dobre? Pod względem energii emocjonalnej jest po prostu obojętne, jednak to, w którą stronę my tę energię zwrócimy i w konsekwencji w jaki sposób z niej skorzystamy, zależy wyłącznie od nas, a w istocie rzeczy od naszych poglądów na temat dobra i zła? Wystarczyłoby zatem zmienić przekonania na temat życia i przestać ulegać lękom, że w każdej chwili może nas spotkać kolejne zło, ale zaufać drodze życia, której autorką jest Miłość, żeby pozbyć się stresu i pierwszy raz w życiu lekko wybaczyć, bez intelektualnej arytmetyki zysku i straty? 

Wybaczanie, jak je pojmuję i praktykuję, oznacza zatem coś, co dla przeciętnego umysłu jest nie do przyjęcia, ponieważ posługuje się standardowym, skonstruowanym z energii strachu, przekonaniem, że doskonale wiadomo, co jest dobre a co złe, któremu hołdują kolejne pokolenia nieszczęśliwych ludzi.

Żeby wybaczyć nikomu nie muszę odpuszczać winy, ponieważ wszyscy zostaliśmy uniewinnieni przez Miłość, która wcieliła się i objawiła w świecie w osobie Jezusa. Nie muszę też zastanawiać się nad charakterem tej winy i jej ciężarem gatunkowym. Nie muszę analizować, czy to, co mnie spotkało, wynikało z intencji złego człowieka, czy było nieświadomym czynem dobrego. Nie muszę przekonywać samego siebie do czynienia dobrych uczynków, które wynikają z religijnego albo jakiegokolwiek innego obowiązku. Nie muszę używać wagi sprawiedliwości, ani tym bardziej ulegać własnemu ego, które istnieje tylko dlatego, że dba o swoją pozycję, chwałę i sławę.

Wybaczanie jest proste, jak oddech, i naturalne jak dzień po nocy a lato po zimie. Nawet nie muszę tego w ten sposób nazywać, żeby wydarzyło się jako rozwiązanie węzła we mnie i pomiędzy nami, z powodu którego energia miłości nie może przepływać ani przeze mnie, ani pomiędzy nami. Wystarczy, że człowiekowi, z powodu którego coś przeżyłem albo wciąż doświadczam tego skutków, podziękuję za to, co zrobił, ponieważ wiem, że wszystko służy ku dobremu i jest mi potrzebne do osiągnięcia doskonałości.

Gdy za wszystko dziękuję, niczego nie muszę oceniać; niczego przepracowywać; nic mnie nie rani i nie ciągnie w życiowy dół. Nie cierpię, nie zmuszam się do czegoś, co wydaje mi się nienaturalne albo wbrew mojemu interesowi.

Gdy za wszystko dziękuję, najzwyczajniej w świecie jestem lekki. Leżę sobie na chmurce Bożej chwały i łaski. A leżąc na niej mam dostęp do źródła życiowej obfitości, które się nie wyczerpuje i odnawia mnie pod względem psychicznym, duchowym i cielesnym, czyli także zdrowotnym. 

Nie wyobrażam sobie lżejszego i szczęśliwszego życia. Wystarczy zaufać Miłości. Wierzysz w to?

Zaufaj Miłości. Wybaczanie przestanie być zadaniem do wykonania i życiowym problemem.