„Potem
rzekł Kain do brata swego Abla: Wyjdźmy na pole! A gdy byli na polu, rzucił się
Kain na brata swego Abla i zbił go. Wtedy rzekł Pan do Kaina: Gdzie jest brat
twój Abel? A on odpowiedział: Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego? I
rzekł: Cóżeś to uczynił? Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi” (1 Mż
4,8-10).
W dłoniach można mieć kamień i można mieć chleb.
Można
nimi mocno chwycić za serce, jak czynili dawni kapłani, i z klatki piersiowej wyrwać
pulsujące życie, a można też „umarłemu człowiekowi” darować własne serce i życie.
Dłonie,
które serce wyrywają, są rozłożone, drapieżne. Łapią za serce z każdej możliwej
strony. Dłonie, które serce darowują, są złożone w geście modlitwy, dziękczynienia,
wdzięczności. Są pateną, na której człowiek
człowiekowi podaje sakrament miłości. Takie dłonie tworzą wspólnotę życia.
„Albowiem
tak Bóg umiłował świat, że, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto
weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny” (J 3,16).
Boże
dłonie, a w nich serce, położone na sianie. „Znajdziecie niemowlątko owinięte w
pieluszki i położone w żłobie” (Łk 2,12). Betlejem – Dom Chleba – dłonie
splecione w geście miłości; dłonie, jak betlejemska stajenka.
W betlejemskich
dłoniach nie ma kamienia. Jest w nich chleb dla świata. Macie i jedzcie…
Macie i żyjcie… Macie i kochajcie: „Na tym polega miłość, że nie myśmy
umiłowali Boga, lecz że On nas umiłował i posłał Syna swego jako ubłaganie za
grzechy nasze” (1 J 4,10).
W
dłoniach Boga sercem jest Jego Syn, który o swoim życiu powiada: „Nikt
mi go nie odbiera, ale Ja kładę je z własnej woli. Mam moc dać je i mam moc
znowu je odzyskać; taki rozkaz wziąłem od Ojca mego” (J 10,18).
Za
murami też jest Betlejem i stajenka. Tam za murami, z dala od zgiełku świata,
istnieje szansa, że urodzi się człowiek. Życie jest z miłości. Co pokazują nasze
dłonie? Czy są splecione w kształcie serca? Czy widać w nich Betlejem?
„I
wyciągnął Abraham swoją rękę, i wziął nóż, aby zabić syna swego” (1 Mż 22,10).
Tak łatwo zabić człowieka, gdy dłonie nie są splecione w geście wdzięczności i dziękczynienia.
Pilnujmy
dłoni, aby w nich zawsze było nasze serce!
„W dniu, kiedy Pan Bóg uczynił ziemię i niebo, a jeszcze
nie było żadnego krzewu polnego na ziemi ani nie wyrosło żadne
ziele polne, bo Pan Bóg nie spuścił deszczu na ziemię
i nie było człowieka, który by uprawiał rolę,
a tylko mgła wydobywała się ziemi i zwilżała całą powierzchnię
gleby, ukształtował Pan Bóg człowieka z prochu ziemi i tchnął
w nozdrza jego dech życia. Wtedy stał się człowiek istotą żywą” (1 Mż
2,4-7).
Wziął Bóg kawał gliny i ulepił istotę, którą wymyślił. Człowiek jest
z gliny i Bożego pragnienia. Jest z Bożej miłości, zdolnej
tchnąć życie i nadzieję w kawał gliny.
„Mamy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby się okazało, że
moc, która wszystko przewyższa, jest z Boga,
a nie z nas” (2 Kor 4,7).
Garncarz glinę wypala, inaczej na nic się nie przyda. Człowieka
też trzeba wypalić, żeby sobą mógł przenieść światłość i życie
na drugą stronę swojej historii i przekazać je następnym pokoleniom.
W piecu miłości Duch wypala doskonałą postać człowieka. W piecu
cierpliwego trwania powstaje naczynie zbawienia.
Piecem jest spotkanie z prawdą, którą jest nasze powołanie (czasem
nazywane posłaniem). „Po tych słowach splunął na ziemię
i ze śliny uczynił błoto i to błoto nałożył na oczy
ślepego. I rzekł do niego: Idź, obmyj się w sadzawce Syloe (to znaczy
Posłany)” (J 9, 6n).
Ślepiec symbolizuje naszą sytuację. Od urodzenia nie jesteśmy
w stanie postrzegać rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Przez życie
idziemy jak ślepcy. Nie chcemy widzieć naszej własnej rzeczywistości.
Uspokajamy się iluzjami. Jesteśmy ślepym EGO. Jezus rozpoczyna proces
uzdrawiania, plując na ziemię. Potem z ziemi i śliny robi rodzaj
ciasta, które nakłada ślepcowi na oczy (J 9,6). Wreszcie każe mu iść
do sadzawki, aby się umył. Gdy człowiek wraca, jest zdrowy. Widzi.
W ten sposób JESTEM oczyszcza drugie JESTEM.
W tej historii uzdrowienia zwracają uwagę dwa motywy. Jeden
to ziemia. Jezus rzuca ślepcowi ziemię w oczy, by mu powiedzieć:
„Zostałeś wzięty z ziemi. I dopiero wtedy, gdy przyjmiesz
do wiadomości fakt, że pochodzisz z ziemi, że jesteś
wewnątrz brudny, będziesz naprawdę widział”. „Widzieć” oznacza „widzieć własną
rzeczywistość”, sferę cienia. „Ziemia” znaczy po łacinie humus. Od tego
pochodzi humilitas „pokora”. Kto waha się w swojej pysze spojrzeć
we własną rzeczywistość, traci wzrok. Tylko ten, kto ma odwagę zejść
z wyżyn własnych projekcji i życzeń na prawdziwe terytorium
swych problemów, jest w stanie z otwartymi oczami przyjmować swoją
rzeczywistość.
Wiara oznacza zdolność widzenia w nowy sposób. Kto wierzy, widzi
głębiej, przenikliwiej, widzi to, co istotne. Odrzuca czarne okulary pesymizmu
albo przeciwnie – różowe okulary, które dają cukierkowy obraz problemów
życia. Oba elementy – ziemia i woda sadzawki – wskazują, że JEZUS
stwarza człowieka. JESTEM czyni człowieka takim, jakim jest w zamyśle
Stwórcy. Bierze go w swoje dłonie i lepi, uwalniając od ślepoty,
która zniekształcała jego postać.
Odtąd człowiek może brać kawał gliny własnego życia w dłonie
i lepić swoją przyszłość, być twórcą swojej przyszłości.
Trzeba mieć nadzieję, że skoro Bóg nie bał się włożyć swoich
dłoni w ogień Golgoty, nie straszny mu ogień naszych „osobistych gór
spotkania z prawdą”.
Dlatego i Jezus, aby uświęcić lud własną krwią, cierpiał za bramą. Wyjdźmy więc do niego poza obóz, znosząc pohańbienie jego. Albowiem nie mamy tu miasta trwałego, ale tego przyszłego szukamy. Hbr 13,12-14
W tak zwaną
niedzielę sądu, przedostatnią czasu pasyjnego, a trzecią z rzędu ogólnopolskiej
izolacji, musimy zmierzyć się ze słowami, które odwracają ziemski porządek
rzeczy i pokazują marność naszej wiary. A jeśli uwzględnić jeszcze biblijne
hasło niedzieli i rozpoczynającego się tygodnia, którym jest prośba psalmisty:
„Bądź sędzią moim, Boże…”(Ps 43,1), sprawa robi się naprawdę poważna.
Prośba: „Boże,
osądź mnie!” zapewne w dużej części populacji budzi uśmiech, być może nawet
współczucie wobec nas, dobrowolnie proszących Boga o sąd, zwłaszcza, że jakby
nie radził sobie z pandemią wirusa. Ufam, że nasz smutek w radość się obróci,
ponieważ prowokuje nas do stawiania pytań i poszukiwania rozwiązań,
sprzyjających wierze. Tymczasem pozostali okopali się za murami instrukcji,
restrykcji, izolacji i są przekonani o swoim bezpieczeństwie.
Z punktu widzenia
świata postępują rozsądnie. Na pustyni życia wybrali bezpieczne miasto, w
którym skryli się, aby przeczekać. Ocalają życie, ale nie duszę. Ocalają zdrowie
kosztem uświęcenia. Tymczasem Królestwo Boże to jednak coś większego i
piękniejszego od ziemskiego życia i zdrowego ciała.
Uświęcenie duszy
dokonuje się w akcie wyjścia poza mury.
1. Święty żyje za murami
Wszystko, co służy
wierze, jest dla nas dobre, bo czyni nas świętymi, czyli zbawionymi i zdrowymi.
Jezus nikogo nie uzdrowił w okolicy, z której pochodził. Szkoda, że ten
szczegół ewangelicznej opowieści nie przemawia nam do wyobraźni. Wielu ludziom
wydaje się, że specjalistą od cudownych wydarzeń jest Bóg. Stawiają Go pod
murem, oczekując działania, jeśli jest Bogiem. W ten sam sposób upominano
Jezusa z Galilei, który na takie roszczenia odrzekł: „Ród zły i cudzołożny domaga się znaku, ale znak nie będzie mu dany,
chyba tylko znak Jonasza” (Mt 16,4).
Gdy nie ma wiary,
Jezus jest bezradny. Nie potrafi przekonać inaczej, aniżeli własną śmiercią, w
której jest aktywnym Panem nad mieszkańcami krainy mroków. Mimo wszystko śmierć
nie pozbawia Jezusa chwały, ani mocy. Poddając się ludziom, oczekującym po Nim
spektakularnych czynów: „Ty, który rozwalasz
świątynię i w trzy dni ją odbudowujesz, ratuj siebie samego, jeśli jesteś Synem
Bożym, i zstąp z krzyża (Mt 27,40), odnajduje jedyną możliwą drogę do ich
serc, którą jest wejście w strefę cienia. Napełnia ją akceptacją, miłością, wybaczeniem,
zrozumieniem, uspokojeniem i w ten sposób ratuje i wyprowadza z ciemności
każdego człowieka, który teraz ma pretensję o brak cudów.
Kto wierzy swoim lękom, a ma problem z wiarą w moc Jezusa, sam siebie osądza, wydając się na pastwę własnych, wewnętrznych ciemności. Doprawdy sąd Boży na niczym innym nie polega. Sami siebie sądzimy, gdy nie ma w nas wiary, a Bogu stawiamy kolejne roszczenia i oczekujemy działania. Potępiamy się, ponieważ nie potrafimy zobaczyć prawdziwego Boga w sobie i pomiędzy nami. Zamiast świadomie działać, dokonując wyborów, wynikających z wiary działającemu w nas i przez nas Bogu, oczekujemy cudów, które nigdy się nie zdarzą. A ponieważ się nie zdarzają, dokonujemy sądu nad sobą, wyobrażając sobie Boży gniew, który karci nas z powodu naszych grzechów.
Bóg nikogo nie
potępia, nie karze i nie wrzuca do ciemnych lochów, aby eksterminować. Będąc
wieczną Miłością, „zakochaną w nas po uszy”, jest naszym adwokatem,
wyprowadzającym na wolność świadomego myślenia i działania. Wolność
zawdzięczamy wierze, czyli gotowości do wyjścia nawet z najbardziej
niebezpiecznej sytuacji, o ile jesteśmy gotowi zmierzyć się z absurdalnością sytuacji
i postanowić uczynić coś, wbrew logice, rozsądkowi i mądrości ludzkich mas.
Przypomnijmy sobie
ap. Piotra, który został wyprowadzony na wolność pomimo tego, że spał między
dwoma żołnierzami, był pilnowany przez dwóch strażników i został przykuty dwoma
łańcuchami (Dz 12,6-10). Ponieważ posłuchał niedorzecznych poleceń anioła: „Opasz się i włóż sandały swoje. I uczynił
tak. I rzecze mu: Narzuć na siebie płaszcz swój i pójdź za mną” doświadczył
uwolnienia tuż przed egzekucją. Piotr zachował się wbrew podświadomemu umysłowi
mas, tężejącemu lękami poprzednich pokoleń, korumpującemu brakiem wiary w
siebie i licznymi kompleksami. A to właśnie on jest tą krainą ciemności, z
której na wolność wyprowadza Miłość.
Jej obrazem jest warowny obóz, miasto otoczone murami. W mieście giniemy z braku tlenu. W kulturowo-religijnej symbolice miasto jest archetypem energii żeńskiej, wręcz macierzyńskiej. Jest niczym matczyne łono, z którego trzeba wyjść, aby się nie udusić. Chociaż poród jest bolesnym i traumatycznym przeżyciem nie tylko dla kobiety, ale także dla dziecka, w określonym momencie jest jedynym działaniem, które ratuje przed śmiercią. Potem w okresie dorastania i dojrzewania wielokrotnie powiela się podobny proces, czyli ruch na zewnątrz, uwalniający z kochających, ale mimo wszystko zawłaszczających i przyduszających rąk matki, aż do zyskania autonomii i poczucia samodzielności.
Wychodzenie poza
mury miasta, to rozsądny kierunek duchowego rozwoju, a często jedyny warunek
zachowania życia. Jednak, aby wyjść poza mury potrzebujemy wiary! Tylko wiara
uwalnia z niewoli, którą jest umysł mas, uwodzący poczuciem bezpieczeństwa
wewnątrz warowni wspólnych przekonań, procedur, wysiłku, czyli z dominującej
energii żeńskiej i macierzyńskiej. Gdzie wszyscy myślą tak sam, prawdopodobnie
nie myśli nikt. Gdzie wszyscy tak samo reagują, prawdopodobnie nie działa nikt.
Zbawienie nie nadchodzi, ponieważ nikt nie daje wiary słowom Jezusa,
zachęcającego do samodzielnego myślenia i działania.
2. Zdecyduj się na nagość
Izolacja i kryzys pandemii
ujawnia stan naszej wiary. Oczekujemy po Bogu cudownego przezwyciężenia
epidemii, uzdrowienia chorych i sytuacji, w jakiej znalazł się świat. No cóż,
jeśli nie wyjdziemy poza mury miasta, do Jezusa, który zdecydował się na
samotne cierpienie, cud się nie wydarzy. Czy na pewno jesteśmy gotowi na bycie
ludźmi z marginesu społecznego, ludźmi spoza murów kulturowego ładu i religijnego
wzorca, gotowymi swoje poczucie mądrości i siły ofiarować Bogu, aby On mógł
działać? Czy jesteśmy zdecydowani wierzyć dobrą wiarą?
Wiara może być zła
i dobra. Zła wiara jest wiarą źle ulokowaną, a mianowicie wiarą we własny
strach. Taka wiara każe trzymać się blisko pozostałych mieszkańców miasta,
którzy wypracowali wspólną strategię wznoszenia coraz wyższych murów. Niestety
prawdziwa zaraza zabija wewnątrz murów, a nie na zewnątrz, jak wmawiają
agitatorzy strachu. Miasto, ogrodzone murami, w niczym nie różni się od
ogrodzonego murami cmentarza. Kto nie pamięta, niech idzie na spacer odświeżyć
pamięć. A może byłoby jeszcze lepiej oglądnąć dawny, polski film pt: Seksmisja? Wtedy przypomnimy sobie, że
wbrew propagandzie na zewnątrz żyją bociany, a my jesteśmy uratowani poza
murami społecznego fałszu?
W ciemnościach podświadomości
nie ma miejsca na świadomie podejmowane działania. W ciemnościach masowego
umysłu nie ma szansy na oświecone myślenie. Ratujmy się, wychodząc przez bramę
do Jezusa i decydując się na hańbę, którą okryją nas pozostali. Jezus umierał
nagi, pozbawiony odzienia. Umierał takim, jakim człowiek ma być wobec Boga,
czyli prawdziwym i bezbronnym. Zabrano Mu ubranie, a odziano Go w hańbę.
Jaki jest odruch
większości z nas, gdy jesteśmy nadzy? Zakrywamy tak zwane miejsca wstydliwe i
próbujemy się ukryć, ponieważ nie czujemy się piękni i prawdziwi. Uciekamy za
mury w poczucie bezpieczeństwa. Wtedy jesteśmy ubrani „taką samością”, co
wszyscy pozostali. Nie mamy twarzy. Nikt nas nie widzi. Czujemy się bezpieczni
w anonimowości tłumu i wspólnych przekonaniach. Wierzymy co prawda, ale źle, bo
taka wiara nie uświęca. W mieście nikt nie może być sobą. To cena, którą
przychodzi zapłacić każdemu, kto się boi.
Więc proszę,
zdecyduj się na dobrą wiarę! Zdecyduj się wyjść poza miasto i nagość! Zdecyduj
się znosić pohańbienie Jezusa! Bądź wreszcie sobą i wyjdź poza mury. Wtedy
pierwszy raz nabierzesz powietrza w duchowe płuca i zaczniesz cieszyć się prawdziwym
życiem, które jest tchnieniem Bożego Ducha.
Ruch na zewnątrz
zawsze jest ruchem ku nagości, czyli prawdziwości i autentyczności bycia sobą.
To jedyne, rozsądne, działanie, co prawda za niemałą cenę. Na pewno oskarżą
Cię, że jesteś nierozsądny, łamiesz zasady, niszczysz wartości, stanowisz
zagrożenie dla innych, bo nie stosujesz się do instrukcji, procedur i zasad.
Mimo wszystko wato ją zapłacić. Zyskasz uświęcenie i wieczne zbawienie.
Wybierz dobrą
wiarę. Wiarę w miłość i bycie sobą.
Na Wschodzie
nazywają to karmą, czyli prawem lekcji, które pozostaną Ci do przerobienia, jeśli
w tym życiu boisz się wejść w ciemność podświadomości i chronisz w powszechnym
umyśle mas. Na Zachodzie nazywamy to grzechem pierworodnym i to jest dokładnie
to samo. Nie miej udziału w Starym Adamie, czyli nie myśl i nie żyj jak
wszyscy, którzy schronili się w mieście.
Nie bój się i
wyjdź poza mury, gdzie działa Bóg. Miej udział w Nowym Adamie. Żyj i działaj
jak Jezus, a doświadczysz zbawienia wiecznego.
Więc kim jesteś
sam dla siebie, prokuratorem czy adwokatem? Amen.
Powolutku, stanowczo zbyt wolno, ale jednak
dociera do nas, że edukacja w dotychczasowym kształcie jest absolutnie
anachroniczna. Psychologia, pedagogika, neurobiologia, nauki społeczne
wyprzedziły praktyczną edukację przynajmniej o wiek. Przedstawiają tak
radykalnie inną wizję człowieka, zwłaszcza rozwoju psychicznego i społecznego,
ukształtowania mózgu i zdolności umysłowych, powiązanych z inteligencją
emocjonalną, od tej sprzed dwustu lat, że rozsądnie jest zapytać: Czy edukacja
zależy od nieuków?
Odpowiedź brzmi: NIE. Edukacja zależy od
polityków i rodziców, którym wygodnie jest scedować na nauczycieli niemal
wszystkie swoje obowiązki wobec dzieci, a w wypadku ich życiowego niepowodzenia,
mieć kogo obarczać odpowiedzialnością.
Więc trafiła się nam kwarantanna, spowodowana
epidemią wirusa, i z mocą huraganu wywraca pruski paradygmat edukacyjny. Nagle
okazuje się, że być może wydatki na edukację nie muszą być tak absurdalnie
wysokie, bo dzieci wcale nie musiałyby spędzać w szkolnych budynkach większość
swojego życia. Część nauczycielskich zadań z powodzeniem można realizować bez
kontaktu bezpośredniego. W dobie powszechnej dostępności do źródeł wiedzy wiele
treści programowych powinno być skorygowanych, a nawet zlikwidowanych, na korzyść
rozwijania tak zwanych kompetencji miękkich, itp.
Pierwszym warunkiem zmian jest powszechna świadomość
rodziców, że z ich strony dzieciom należy się więcej zainteresowania i czynnej
miłości, a nie jedynie deklarowanej. Drugim jest zgoda tzw. elit politycznych,
a w rzeczywistości grup społecznych, biznesowych i zawodowych, „trzymających
władzę”, żeby zrezygnować ze szkoły wychowującej na rzecz szkoły inspirującej.
To wcale nie będzie łatwe, ponieważ konwencjonalna edukacja traktowana jest
jako skuteczne narzędzie realizowania celów politycznych i społecznych rządów i
partii, które uzurpują sobie prawo do narracji historycznej oraz kształtowania
wyobraźni narodowej.
Od
pruskich prapoczątków w szkole nie zmieniło się wiele. Nauczyciel wciąż
jest instrumentem władzy, oczekującej mobilnego, przewidywalnego, posłusznego,
ekonomicznie i moralnie sterowalnego społeczeństwa, w którym indywidualność,
niepowtarzalność i piękno ludzkiej duszy jest drugorzędne w stosunku do
kolektywnych, narodowych i religijnych,
zobowiązań, z którymi każdy obywatel powinien się utożsamiać.
Tranzyt świadomości, związany z epidemią, stwarza
szansę na całkowitą, a nie pudrowaną reformę edukacji, której celem nie będzie
dobro narodu, ale ludzkiej duszy. Najbardziej będą się sprzeciwiać
dotychczasowi sojusznicy, utrzymujący edukację na poziomie ekonomicznej i
emocjonalnej przydatności do pełnienia ról społecznych, czyli partie,
partycypujące w pokrojonym torcie zysków, oraz religijne instytucje. Bez trudu
można sobie wyobrazić koronny argument przeciwko zmianom w edukacji, a
mianowicie o upadku wartości, z których największą jest tradycyjna rodzina.
Tradycyjna, czyli jaka? Oczywiście patriarchalna, w której wszyscy objęci są nienaruszalnym
(czytaj boskim) prawem własności mężczyzny. Partie, rozgrywające na współczesnej
scenie politycznej, oraz religijne instytucje, bronią konwencjonalnej edukacji,
ponieważ pozwala im na reprodukowanie pokoleń, posłusznie dostosowujących się
do męskich, patriarchalnych wzorców cywilizacyjnych.
Dziecku nie jest potrzebne wychowywanie, praktycznie
realizowane jako tresura do określonych zachowań i przekonań, ponieważ jest
duszą, która świadomie wybrała rodziców, czas i miejsce wcielenia. Dziecko nie
jest embrionalną monadą, z której trzeba wyhodować człowieka. Jest w pełni
ukształtowaną duszą, której należy pomóc odnaleźć i przejść indywidualną drogę,
wybraną przez nią przed wcieleniem. Częścią lekcji, którą każdy z nas ma do przerobienia
jako ucieleśniona dusza, przede wszystkim jest znalezienie osobistej drogi,
czyli powołania, a mówiąc inaczej jednorazowego i niepowtarzalnego zadania do
wykonania, które ziemskiemu życiu nadaje metafizyczny sens. Edukacja
konwencjonalna robi wszystko, żeby to uniemożliwić. Nie interesuje jej
wspieranie człowieka w odnajdywaniu kontaktu z duszą i drogi rozwoju, a jedynie
użyteczność społeczna i ekonomiczna.
Między innym dlatego kładzie nacisk na wiedzę,
zamiast na mądrość, która jest wiedzą przefiltrowaną przez życiowe
doświadczenie. Wiedza zniewala, czyniąc człowieka udziałowcem pozornych
korzyści dzięki partycypowaniu w schematycznym myśleniu i działaniu. W rzeczywistości
trzyma go w okowach lęku przed skutkami wyrażania własnych poglądów i manifestowania
swej niepowtarzalności.
Dopiero mądrość wyzwala. Co prawda nie sposób jej
sobie wyobrazić bez wiedzy, jednak mądrość ma autorytet i świeżość wiedzy,
stosowanej w codziennej praktyce, a przede wszystkim wypróbowanej przez życiowe
doświadczenia. Wiedza jest schematyczna, mądrość jest nieszablonowa. Wiedza
schładza serce, mądrość je rozpala. Wiedza trzyma człowieka na uwięzi strachu,
żeby nie wyjść na ignoranta, mądrość czyni człowieka świadomym swoich niepowtarzalnych
umiejętności oraz piękna daru, który może złożyć innym, będąc sobą i pozostając
w zgodzie ze swoją drogą.
Wychowywanie, rozumiane jako wdrażanie do
przyjęcia schematycznych przekonań i zachowań, a skuteczne dzięki egzekwowaniu
wiedzy i posłuszeństwa, nie służy ludzkiej duszy, która zaczyna cierpieć i
chorować. Dlatego w młodzieńczym życiu często pojawia się słuszny bunt,
interpretowany jako przejaw nieświadomego zachowania niedojrzałego człowieka.
Tymczasem jest sygnałem, że rodzice, wychowawcy, autorytety, uniemożliwiają
duszy podążanie jej indywidualną drogą rozwoju. Bunt bywa pacyfikowany
restrykcjami i silną reakcją. W efekcie zaczyna toczyć się koło nieszczęścia,
zapowiadające przyszłe choroby, dysfunkcje społeczne, a na końcu tragiczną
śmierć nie w czasie.
Co robić, aby inspirować, a nie wychowywać?
Wszystko powinno zacząć się na długo przed narodzeniem dziecka. Nadanie imienia
jest nie tylko oznaczeniem człowieka, które ma ułatwiać funkcjonowanie w
grupie. Poza tym, że imię ma znaczenie, jest też melodią, czyli energią, która
będzie wpływała na DNA. Nadanie imienia (najlepiej dwóch imion) powinno być
poprzedzone modlitwą i pytaniem się Boga o to, jaką duszę posyła?
Gdy dziecko leży w kołysce rodzice „na kolanach” powinni dalej pytać o drogę życia dziecka, które urodziło się w ich rodzinie. Cała uwaga dorosłych powinna być skupiona na reakcjach dziecka, jego zachowaniach, umiejętnościach oraz przeżywanych przyjemnościach, aby odkrywać jego indywidualność, niepowtarzalność, piękno, jednorazowość. Rodzice powinni mniej wymagać i egzekwować, a więcej współuczestniczyć w odkrywaniu przez dziecko świata i swojego miejsca, aby w odpowiednim czasie móc dostrzec jego szczególne umiejętności oraz talenty. Podobnie powinien zachowywać się nauczyciel, a system edukacji nie może mu tego utrudniać. Wręcz odwrotnie wspierać, aby wespół z rodzicami pomagał dziecku w utrzymywaniu kontaktu z własną duszą i odkrywaniu swojej drogi życia. Rolą wszystkich dorosłych jest inspirowanie dziecka w odkrywaniu prawdziwego JESTEM, które jest cząstką uniwersalnej Świadomości, a nazywając rzecz tradycyjnie obrazem Boga w człowieku.
Szkoła wychowująca, rozwija w człowieku EGO,
czyli nieprawdziwe i zewnętrzne obrazy samego siebie, które przede wszystkim powstają
z powodu nieustannego oceniania oraz porównywania uczniów. Tradycyjna szkoła
nie jest zainteresowana indywidualnym JESTEM dziecka, ponieważ jej celem jest
wdrażanie do schematycznych przekonań i działań. EGO jest niejako ubocznym produktem
pokazywania dziecku wyłącznie świata zewnętrznego, w którym powinien „chcieć
być i mieć” nie jako indywidualne i niepowtarzalne JESTEM, ale jako element
systemu społecznego.
W szkole inspirującej, wewnętrzny świat dziecka
musi zająć miejsce świata zewnętrznego. Edukacyjny wysiłek powinien
koncentrować się na wprowadzeniu dziecka wpierw do wnętrza, do świątyni prawdziwego
człowieczeństwa, mając na uwadze doprowadzenie go do odkrycia niepowtarzalnego
i pięknego JESTEM. Dopiero wtedy, gdy młody człowiek nie gubi kontaktu z duszą
i potrafi rozpoznawać własną drogę, można zacząć go zachwycać zewnętrznym
światem. W konwencjonalniej szkole niestety pokazuje się jedynie zewnętrzny
świat, a gdy młody człowiek zaczyna się w nim gubić, ulegając różnym naciskom i
pokusom, żąda się po nim, aby walczył z pragnieniami, tworzonymi przez EGO.
Nie trudno się domyślić, że brak wiary w siebie,
niepewność, kompleksy, lęki, uleganie pokusom, pomyłki przy wyborze praktycznego
zawodu, uzależnienie od silnego rządu albo charyzmatycznego przywódcy, zgoda na
ograniczenia swobód obywatelskich, aby czuć się bezpiecznie, oraz wiele innych przyczyn,
które „zawiązują energię” w ciele, uniemożliwiając jej swobodny przepływ, są
produktem szkoły wychowującej. Pozornie ubocznym, niestety tradycyjne wychowywanie
w istocie skonfigurowane jest w taki sposób, aby szkołę i rodzinny dom opuszczał
człowiek uzależniony od systemów mentalnych, społecznych i ekonomicznych, na którego
łatwo wpływać i trzymać na uwięzi, mając w każdej chwili łatwy dostęp do jego
energii emocjonalnej i ekonomicznej.
W podobny sposób wychowywanie bywa rozumiane i praktycznie
realizowane w instytucjach religijnych, w tym Kościołach. Katecheza nie jest profilowana
w taki sposób, aby poprzez kolejne obrzędy inicjacyjne uwalniać człowieka od zobowiązań
i ślubów, aż do osiągnięcia przezeń pełni świadomości, ale raczej w odwrotnym
celu, aby dobrowolnie godził się na całkowite posłuszeństwo i uzależnienie. W
efekcie zamiast inspirować do życia w mocy Bożego Ducha, katecheza czyni z
dzieci niewolników strachu oraz poczucia winy, wstydzących się swojej natury,
cielesności, zmysłowości, seksualności, nie umiejących zarządzać energią emocjonalną.
Szczegółowiej odniosę się do problemu, w którymś z kolejnych wpisów.
Celem edukacji inspirującej musi być człowiek sam
w sobie, a nie jego użyteczność ekonomiczna bądź polityczna. Czy ludzie
obłożnie chorzy albo sędziwi są nieużyteczni i nieprzydatni? Sądzę, że ich modlitwy,
połączone z pamięcią o najbliższych, są wielu rodzinom i przyjaciołom bardziej
potrzebne od kolejnego tysiąca złotych.
Precyzując cel edukacji, trzeba wskazać na kluczową
rolę mistrza, który w pierwszym rzędzie inspiruje do poszukiwań wewnętrznej świątyni,
prawdziwego JESTEM, będącego ucieleśnioną cząstką uniwersalnej Świadomości, tradycyjnie
zwanej Bogiem. Dopiero wtórnie mistrz, który nie ma monopolu na mądrość, staje
się nauczycielem wiedzy. Mądrość obiektywnie istnieje w świadomości. Gdy młody
człowiek trwa w kontakcie ze swoją duszą i odnajduje swoje JESTEM, wówczas
mądrość samoistnie ucieleśnia się w jego przekonaniach, zachowaniach, wyborach,
relacjach. Wtedy i tylko wtedy wiedza staje się potrzebna i przydatna. Mądrość po
prostu wie, jak ją wykorzystywać w codziennym życiu.
W związku z powyższym postuluję:
1. Szkoły powinny nazywać się DOMAMI MĄROŚCI;
2. Nauczyciel w pierwszym rzędzie powinien być mistrzem
duchowego życia, a jego zawód powinien nosić imię INSPIRATORA;
3. Celem inspiratora jest doprowadzenie ucznia do
mądrości, a dopiero wtórnie przekazywanie wiedzy i opieka;
4. Inspirator to zawód prestiżowy;
5. Edukacja ma inspirować dzieci do pracy
wewnętrznej, aby odnajdywały swoje JESTEM i drogę życia;
6. Edukacja inspirująca ma być ukierunkowana na
uczenie niezależności przekonań i zachowań, dlatego Dom Mądrości powinien indywidualizować,
a nie socjalizować;
7. Mądrość wymaga relacji intymnej, opartej za
zaufaniu;
8. Wiedzę przekazuje się za pomocą przekonującej narracji,
w której życiowe doświadczenie inspirującego mistrza jest wątkiem, zaś wiadomości
osnową:
9. Wiedza powinna być przekazywana pod postacią problemów,
zjawisk, konceptów, a nie w ramach wydzielonych przedmiotów;
10. Inspirujący Dom Mądrości ma uczyć wyrażania
pojęć nie tylko werbalnie, ale w takim samym stopniu za pomocą kolorów, kształtów,
form symbolicznych, aktywizujących żeńską połowę mózgu, aby powstawała więź,
łącząca słowa i obrazy, treści i odczucia;
11. Dom Mądrości ma dbać o emocjonalny rozwój dziecka
oraz inteligencję emocjonalną;
12. Dom Mądrości przygotowuje do życia, a nie do egzaminów,
dlatego kontrola pracy inspiratora powinna być zredukowana do minimum. Nie
obowiązują go szczegółowe podstawy programowe i sprawozdania przerobionego
materiału;
13. Mistrz nie porównuje uczniów i nie klasyfikuje
ich pod względem poziomu wiedzy i umiejętności, ale nastawiony jest na wspieranie
twórczego działania, dlatego szuka ich dobrych stron oraz inspiruje do pogłębiania
zainteresowań;
13. Mistrz nie ingeruje w konflikty między
uczniami, aby sami uczyli się współpracy i sposobów rozwiązywania problemów;
14. W Domu Mądrości rywalizacja i
współzawodnictwo ograniczone są do minimum, dlatego egzaminy są zbędne.
Pierwszym może być egzamin dojrzałości czyli po prostu mądrości;
15. Inspirator współpracuje z uczniami na zasadach
partnerskich, dlatego nie stosuje modelu mentorskiego i formatującego.
Radujcie się z Jeruzalemem i cieszcie się z nim wszyscy, którzy je miłujecie! Wykrzykujcie radośnie z nim wszyscy, którzy jesteście po nim w żałobie. Abyście ssali do syta pierś jego pociechy, abyście napili się i pokrzepili potęgą jego chwały. Tak bowiem mówi Pan: Oto Ja skieruję do niego dobrobyt jak rzekę i bogactwo narodów jak wezbrany strumień. Wtedy ich niemowlęta będą noszone na ramionach i pieszczone na kolanach. Jak matka pociesza syna, tak Ja będę was pocieszał i w Jeruzalemie doznacie pociechy. Gdy to zobaczycie, rozdaruje się wasze serce i jak świeża trawa zakwitną wasze kości; objawi się ręka Pana jego sługom, a jego zawziętość jego nieprzyjaciołom. Iz 66, 10-14
Świat nam
marnieje. Ten znany, otoczony wysokim murem, w którym znana jest każda uliczka,
każdy kamień, każde tajemne przejście, rozwalany jest na naszych oczach.
Siedzimy, jak
wygnańcy i obserwujemy. Stare przemija, nowego nie jesteśmy pewni, ale wiemy już
na pewno, że uczestniczymy w wielkiej przemianie. Wielu odczuwa strach, tymczasem
Bóg przybywa i mówi: Wykrzykujcie radośnie wszyscy, którzy
jesteście w żałobie po starym świecie.
Obyśmy byli ludźmi chwały, ponieważ Bóg pociesza tylko tych, którzy manifestują Jego chwałę w świecie.
1. Znamiona nowego
Włosi wstrzymali
prawie całą produkcję przemysłową. Nagle okazuje się, że nadrzędność ekonomii nad ekologią i ekumenią
(ludzką wspólnotą) jest naruszalna i prawdopodobnie ekonomiści z bankierami,
którzy nie przerobili lekcji kryzysu z 2007 r. albo udają, że nie rozumieją, co
wówczas się wydarzyło, będą musieli wreszcie zacząć myśleć holistycznie,
uwzględniając wartość, jaką ludzka wspólnota stanowi sama w sobie, a także kondycję
domu, którym dla ziemian póki co jest ziemia.
Polacy pierwszy
raz od kilkuset lat usłyszeli, że mogą tworzyć prawdziwą wspólnotę dzieci
Bożych nie obawiając się Bożej kary za opuszczenie niedzielnego nabożeństwa. Może
wejść im w nawyk? A może zaczną myśleć nad rolą Kościoła albo swoim aktywnym
współuczestniczeniu w miejsce rytualnej obecności? Duchowość zajmie miejsce
rytualnej pobożności? Instytucję zastąpi poczucie więzi i wzajemna wymiana
darów? Budynki kościelne, zamienione na mieszkania, wyręczy wirtualna sieć?
Dzieci i młodzież, nie uczestnicząc w zajęciach szkolnych, mimo wszystko mogą się uczyć. A zatem pruski model wdrażania do obywatelskiego posłuszeństwa i uczenia ról społecznych oraz zawodowych umiejętności chwieje się w posadach. Już wkrótce może się okazać, że nakłady na edukację mogą być dużo niższe, a umiejętności uczonych wcale nie mniejsze, jednak w zupełnie innych zakresach, odpowiednich dla współczesnego stanu cywilizacji oraz potrzeb.
W jaki sposób będą
ewoluowały wzorce polityczne i rola partii w strukturze władzy na tym etapie trudno
dokładniej przewidzieć, chociaż przypuszczać można, że dojdzie do rozwiązań
siłowych. W sumie na krótką metę niczego dobrego to nie wróży, ale już w dłuższej
perspektywie dziejowej na pewno tak. Prawdopodobnie po mocnej reakcji
wstecznej, próbującej wzmocnić postwersalski porządek polityczny (panika
rozdmuchiwana przez media i rządy, wbrew naukowym danym, których autorami są
wirusolodzy daje do myślenia), oparty o strukturę państw narodowych i partię
jako reprezentację, dojdzie do powstania społeczeństwa bardziej świadomego
swoich praw.
W rodzinach
dojdzie do ostrej polaryzacji. Teraz okaże się, kto rzeczywiście nas kocha i
pomimo lęku tworzy z nami wspólnotę, a komu jesteśmy potrzebni tylko po to, aby
nie czuł się samotny albo miał poczucie bezpieczeństwa.
Wszystkie stare
struktury, oczywiście w zależności od tego, jak długo potrwa epidemia i jej
społeczne oraz ekonomiczne konsekwencje, ulegną procesowi ewolucyjnych zmian
bądź radykalnej przebudowie. Co do tej pory było święte, zostanie zburzone. Jak
Izrael stracił ukochane miasto i świątynię, w której składał codzienne ofiary
na znak wierności Najwyższemu, tak i my tracimy nasze świętości, a w najwyższym
stopniu to wszystko, co było tradycyjnym znakiem naszej pobożności i oddania
Bogu. Sfera religijna już uległa procesowi uwewnętrznienia. Z wzorca
instytucjonalnego i rytualnego, przenicowuje się w doświadczenie duchowe,
dzięki któremu większość z nas pierwszy raz w życiu będzie miała okazję
nawiązać kontakt z własną duszą, wejść na własną drogę i doświadczyć lepszego
życia.
Chwała Bogu, że skierował
w nasz świat dobrobyt jak rzekę i bogactwo narodów jak wezbrany strumień
(…). Jak matka pociesza syna, tak Bóg będzie nas pocieszał w odnowionym świecie
i doznamy pociechy.
2. Ludzie
chwały
Wszystko już się rozstrzygnęło, albowiem Bóg postanowił i wykonał. Więc niczego
nie jesteśmy w stanie powstrzymać, a już na pewno zmian, które płyną jak rzeka.
Co możemy? Pozostawanie w żałobie po starym świecie jest całkowicie
nierozsądne! Wejdźmy do rzeki i nurtowi Bożej miłości lekko dajmy się nieść do
celu, czemu służą zmiany, wywołane epidemią. Serca dajmy karmić pociechą, aby
uspokoiły się nasze głowy.
Biblijne hasło, rozpoczynającego się dziś tygodnia, uświadamia, że
pszeniczne ziarenko musi pęknąć, aby woda obudziła w nim dar życia (J 12,24).
Wystarczy mała szczelinka w sposobie myślenia i postrzegania świata; małe
przesunięcie nienaruszalnych dotychczas płyt tektonicznych, którymi są
społeczne, polityczne, religijne i ekonomiczne wzorce, żeby rozpoczął się
wiosenny cud nowego życia. Nie przypadkiem w naszym, europejskim, domu zmiany
zaczęły zachodzić w okresie pasyjnym, czyli
trakcie wiosennej odnowy życia. Gdy na rzekach puszczają przysłowiowe
lody, a kry kruszą się w coraz mniejsze kawałki, pozwalając wodzie swobodnie płynąć
ku morzu, udrażniają się nasze cywilizacyjne
tętnice i żyły, aby świat nie umarł zamrożony lękiem przed nieznanym.
Przy okazji ostrzegam wszystkich, którzy z lęku i oportunizmu
powstrzymują życiowe zmiany, że w związku z epidemią koronawirusa wpierw uduszą
się Ci, którzy na „złość mamie” nie chcą swobodnie i ufnie oddychać, jednak w następnej
kolejności pojawi się fala zachorowań na choroby limfatyczne i układu
krwionośnego. Liczba zgonów również będzie wyższa od przeciętnej.
Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. Kto ma oczy do oglądania, niech
się dziwi. Zobaczmy, co czyni dla nas
Bóg, a rozradują się nasze serce i jak świeża trawa zakwitną nasze kości. Ręka
Boża objawi się jego sługom, a jego zawziętość jego nieprzyjaciołom.
Jak długo samych siebie będziemy zwodzić i okłamywać, że mamy pecha, a
epidemia, jak przyszła, tak odejdzie, my zaś wrócimy do starych przekonań, przyzwyczajeń
i zachowań?
Na oczach wszystkich ludzi Bóg objawia swoją chwałę, doprowadzając pszeniczne
ziarenko do pęknięcia, aby mogło ożyć i stać się źródłem nowego życia dla tych,
którzy tym chlebem chcą się najeść do syta i dać się pocieszyć.
Boża chwała manifestuje się przez ludzi chwały! Czyli takich, którzy nie
opierają się Bożemu działaniu i pozwalają się rozweselić w nurtach rzeki życia,
której źródłem i celem jest wieczna Dobroć i Miłość; Ojciec, który nas karmi i
Mama, która nas pociesza.
Ludzie chwały mają podniesione głowy i nasłuchują, skąd przychodzi wybawienie.
We wszystkim, w czym ludzie nieszczęścia dostrzegają źródło lęku, cierpienia i
narzekania, ludzie chwały widzą nowy świat, za który wdzięcznie dziękują. Poznać
ich po tym, że dali się pocieszyć, więc już są tacy, jaki jest nowy świat.
Manifestują sobą to, co się wypełnia. Amen.
W ostatnim
wpisie obiecałem, że przedstawię swoje przemyślenia dotyczące epidemii koronawirusa
z punktu widzenia teologa. Zatem do dzieła.
Dlaczego z
punktu widzenia teologa? Ponieważ po pierwsze, jeśli teolog na taki temat nie
ma nic do powiedzenia, zapewne jest nim tylko w celach zarobkowych. W końcu
bycie teologiem zobowiązuje do śledzenia i analizowanie śladów, które Bóg,
czyli Źródło, pozostawia w ludzkich dziejach. Bogu „w twarz nie popatrzysz”.
Próba odnalezienia Jego „śladów” może jednak się udać. Teolog musi pracować jak
wytrwały tropiciel, a gdy już przejdzie kawał drogi po „śladach Boga” powinien
wszystko zebrać i dokonać syntezy. Wpierw teolog przypomina roztropnego węża,
pracującego z humusem, czyli ziemią ludzkiej egzystencji (ciemna strona, prawda
o EGO, wszystkie lęki kompleksy, pycha,
wreszcie grzech), aby potem wznieść się wysoko ponad chmury i z wysokości orła
oglądać całość.
A po drugie teologia
powinna mieć nie tylko charakter mądrościowy i ewangelizacyjny, ale też terapeutyczny.
Bywa, że studentom mówię, iż prawdziwość egzegezy tekstów biblijnych weryfikuje
jej skuteczność w uwalnianiu człowieka, więc i uzdrawiania. Co prawda w interpretacji
tekstów biblijnych należy korzystać z wszystkich, znanych narzędzi naukowych,
jednak dopiero uzdrawiające i wyzwalające ludzką duszę skutki, weryfikują jej
prawdziwość.
Po trzecie w
dyskusjach, toczących się publicznie, zawsze zabieram głos jako teolog, więc i
tym razem moje przemyślenia będą miały taki charakter. A że dyskusja, dotycząca
epidemii, od razu nabrała teologicznego charakteru, nie wyobrażam sobie, żeby
mogło być inaczej.
Dlatego wpierw
proszę, żebym potem nie zapomniał, wyznawców „religii rozsądku” o wszystkie,
jakie tylko im się przypomną, biblijne teksty, w których można znaleźć apel
Boga o używanie rozumu. Przyznaję, że nie ogarniam. Argument o Bogu, który w
„godzinie wierności” i w próbie miłości, każe używać rozumu, stał się tak
powszechny, że zaczął przypominać armatnią kulę w stosunku do maleńkiego
naboju, jakim jest wezwanie do wiary. Dla ułatwienia podpowiem, szukajcie w
literaturze mądrościowej Starego Testamentu. Cokolwiek wygrzebiecie,
podsyłajcie, abyśmy mogli wspólnie nad tym popracować.
Przekonajcie
mnie, że rozum jest ważniejszy od serca! Mam bowiem pewność, że z chrześcijaństwa
uczyniliście system etyczny, przypudrowany pobożnością. Jesteście głosicielami
moralnego zobowiązania, ale nie Jezusa Chrystusa, jakby moralność była
uprzednia wobec mentalności, a pobożność ważniejsza od duchowości, czyli wiary,
miłości i nadziei. Uważajcie, bo systemów etycznych jest wiele, i jesteście na
dobrej drodze, żeby przekonać ludzi, że usprawiedliwiająca jest moralność, a
nie wiara.
Mimo wszystko dla
mnie chrześcijaństwo na zawsze i przede wszystkim pozostanie doświadczeniem
duchowym, spotkaniem z Bogiem, czyli Źródłem Życia i Miłości, które czyni
wolnym od zobowiązań, ślubów, kompleksów, ale też poczucia winy, wstydu i lęku.
Co rusz słyszę
i czytam, że lęku nie należy się wstydzić. Co prawda, to prawda, niemniej czynienie
z lęku cnoty, w imię solidarności i empatii, urąga Mistrzowi z Galilei. Z lękiem
jest jak z śnieżną kulą. Póki trzyma się ją w ręku, można się nią bawić. W
wypadku lęku idzie o to, że dopóki ma się go „w ręku”, dopóty można
wykorzystywać jego pozytywny potencjał, którym jest ostrzeganie przed
zagrożeniem i ochrona. Jednak kula śniegu wypuszczona z dłoni zaczyna się
toczyć i po jakimś czasie zamienia się w lawinę, która zmiata i niszczy
wszystko, co znajduje na swojej drodze. Z lękiem jest podobnie. Zamienia się w
panikę, której nie można się oprzeć.
Lęk,
wypuszczony z dłoni, niszczy życie i rujnuje miłość. Człowiek sparaliżowany lękiem
nie jest zdolny do samodzielnego życia i zrobienia kroku. Szuka wymówek,
wskazuje winnych swojego nieszczęścia, zyskując jedną, pozorną korzyść, a
mianowicie temat opowieści, którym stara się zwrócić na siebie uwagę. Wątkiem takiej
opowieści jest cierpienie i nieszczęście. Zamrożony strachem oczekuje pomocy,
zamiast samemu pytać, komu mógłby pomóc? Pyta o to, kto jest jego bliźnim,
zamiast zastanawiać się nad tym, dla kogo on może być bliźnim? Pojawia się grzech, a wraz z tym pojęciem
niepostrzeżenie dotarliśmy do sedna teologicznej refleksji na temat epidemii
koronawirusa.
Grzech ma
tylko dwie uprawomocnione definicje. Pierwszą jest utożsamienie go z niewiarą.
Druga sugeruje, że człowiek nie tafia w cel. Obie można sprowadzić do wspólnego
mianownika. Natomiast na pewno nie można wywodzić grzechu z uchybienia
moralnego! Jeśli już, to wtórnie. Zaraz wszystko się wyjaśni. Grzech jako
niewiara nie oznacza braku wiary, ale wiarę niewłaściwie ulokowaną. Można na
przykład bardziej wierzyć temu, co jest starą postacią świata i związanym z nim
poczuciem bezpieczeństwa, aniżeli Bogu, który jako JESTEM wpływa na nasze
TERAZ, prowadząc człowieka drogą zmian. Grzech oznacza wtedy, że zamiast
wierzyć Źródłu, czyli wiecznej Miłości i uniwersalnej Świadomości, zaczynamy
przywiązywać się do tego, co sami stworzyliśmy, dobrze się z tym czujemy. Nie
chcemy wtedy zmian, ale raczej, żeby wszystko trwało, jak do tej pory, a każda
myśl o zmianie jest natychmiast usuwana w podświadomość, ewentualnie kończy się
bólem głowy, drżeniem rąk i lękiem.
Reasumując,
ponieważ człowiek nie trafia w cel, czyli w Boga w sobie, któremu wszystko
zawdzięcza, od którego przyszedł i do którego powraca, zaczyna wierzyć w
siebie, swoje zdolności, swoje skarby, także zdrowy rozsądek. W efekcie pojawia
się zło moralne, przez wielu utożsamiane z grzechem, jednak w rzeczywistości
będące jego skutkiem. Gdy człowiek traci wiarę w Miłość, która obdarowuje,
ulega lękom, panikuje i zaczyna żyć na miarę pragnień, manifestujących się na
skutek strachu, a nie życia w prawdzie. Wtedy, żeby jakoś sobie w życiu
poradzić, trzeba krzyczeć, kombinować, kraść, kłamać, zdradzać, itp.
Epidemia
koronawirusa nie pojawiła się przypadkiem. W tym momencie nie interesuje mnie
czy jest skutkiem łańcucha pokarmowego i jedzenia zwierząt, czy manipulacji prowadzonych
z wirusami w laboratorium w Chinach, a może elementem wojennej strategii Stanów
Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa. Bez względu na to, gdzie i z jakiego
powodu zaczęła się epidemia, są to wyłącznie zewnętrzne wyzwalacze wewnętrznych
procesów, które dzieją się albo w każdym z osobna, albo na całej planecie. W
wypadku epidemii mamy do czynienia raczej z procesami dziejowymi i
ogólnoludzkimi.
Wielkie
epidemie, dziesiątkujące ludzkość, pojawiają się w godzinie tranzytu, przejścia
świadomości na wyższy poziom. Kierunek zawsze jest ten sam, z niewoli do
wolności. Z energii strachu do energii miłości. Z jednej strony takie
doświadczenie zawsze jest skutkiem uwikłania się ludzkości w grzech, czyli
niewiary w to, że JESTEM błogosławi i darowuje wszystko, co jest potrzebne do
życia i rozwoju w TERAZ, z drugiej, będąc doświadczeniem kryzysowym, oznacza
szansę pozbycia się starych schematów mentalnych, wzorców edukacyjnych,
ekonomicznych, politycznych i społecznych, także religijnych. W godzinie
przejścia co prawda pojawia się lęk, bo przejście jest doświadczeniem skrajnie
niebezpiecznym i zmieniającym wszystko, jednak ów lek jest zarówno przyczyną kryzysu,
jak i katalizatorem przemian dla tych, którzy nie chcą wracać w stary świat i
pragną nowego. Zatem dla jednych, którzy w kryzysie spanikowali i boją się
zmiany, lęk jest zapowiedzią choroby i śmierci, zaś dla ufających w sens
kryzysu i przejścia, lęk staje się katalizatorem zmiany świadomości, to znaczy
również zdrowia i nowej jakości życia.
Zapewne na
pierwszy „rzut oka” na to nie wygląda, niemniej z perspektywy teologii opisałem
właśnie podstawowy warunek uzdrowienia, z którym powinni zmierzyć się wszyscy
chorzy, zaś lekarze przemyśleć, jeśli naprawdę chcą uzdrawiać przyczyny, a nie
tylko leczyć skutki.
Zatem, jaką
wiadomością jest epidemia koronowirusa?
Jako ludzkość
straciliśmy zdolność oddychania. Nabraliśmy powietrza w płuca i chcieliśmy
dożyć z nim końca wszystkiego. Dlatego nie dziwi, że wielu z nas na tym oddechu
rzeczywiście dożyje końca wszystkiego, tyle że w wymiarze osobistym, a nie jako
zamknięcie ludzkich dziejów. Oddech w płucach oznacza nowy tlen, nowe życie,
nowy dar, który powoli się wyczerpuje. Żeby przeżyć trzeba zrobić wydech,
ufając, że znowu będzie można nabrać w płuca nową porcję Bożego daru życia.
Zdrowy,
zrównoważony, spokojny i głęboki oddech, czyli ufający i uważny, jest biologicznym
warunkiem zdrowego życia w każdym wypadku, także całej ludzkości. To, w jaki
sposób oddychamy, ujawnia prawdę o naszej duszy, stanie naszych lęków i
zaufania, cierpienia psychicznego, depresji i stresu.
Więc jak
oddychamy? Nabraliśmy powietrza i nie chcieliśmy zrobić wydechu. Pragnęliśmy,
żeby stara postać świata, oswojona, przewidywalna, dostatnia i pozornie
zapewniająca poczucie bezpieczeństwa przynajmniej na poziomie podstawowym,
nigdy nie przeminęła. Chcieliśmy nawet więcej, żeby nasza cywilizacja była w
stałym progresie, a nam było coraz lepiej według starego wzorca. Większość z
nas bała się zmian. Nawet świadomość ekologiczna niewiele zmieniała. Ponieważ
baliśmy się, że stracimy stały ląd pod nogami, byliśmy w stanie dalej poświęcać
szczęście, życie i zdrowie wielu ludzi, a także przyrody, zwłaszcza zwierząt.
Ekologiczny
aspekt epidemii szczególnie nie daje mi spokoju. Od jakiegoś czasu kolejne
epidemie są wyraźnym upominaniem się Ducha Życia o szacunek i miłość dla
przyrody. Dla przykładu śmiercionośny wirus ebola znajdował się na obszarze
piętnastu kilometrów kwadratowych lasu w Afryce. Gdy las wycięto wirus stracił
naturalne siedlisko i szybko rozprzestrzenił się na zwierzęta i ludzi.
Jestem pewien,
że w nienasyconym konsumowaniu mięsa straciliśmy wszelkie hamulce. Wiele
pokoleń jadło mięso raz, dwa razy w tygodniu, uzupełniając dietę w produkty roślinne.
Dla wielu z naszego pokolenia dzień bez mięsa jest dniem kulinarnie straconym.
Nie ma w nas żadnej miłości i empatii do cierpiących braci mniejszych albo
starszych, jak kto woli. Proponuję każdemu nienasyconemu mięsożercy, o ile
zachował resztki emocji ciepłych, których siedliskiem jest serce, aby zobaczył
w jakich warunkach są hodowane i tracą życie zwierzęta, przeznaczone na rzeź.
Jak wielki stres przeżywają każdego dnia, a na koniec strach przed śmiercią.
Wizyta w rzeźni powinna być tak samo obowiązkowa dla każdego mięsożercy, jak
trzymiesięczna praca w domu opieki nad obłożnie chorymi dla każdego młodego
mężczyzny. Przecież w takim samym stopniu ptasia grypa sprzed kilkunastu lat,
wciąż aktywna, co dzisiejszy covid 19 są wirusami, które pojawiły się w naszym
życiu, ponieważ wielu nie potrafi zrezygnować z nieprzebranych ilości
spożywanego mięsa.
Nawet nie
apeluję o wegetarianizm czy weganizm, a
jedynie proszę o refleksję. Może wystarczyłaby nam 1/3 część mięsa, spożywanego
teraz? Bardzo proszę o nie szermowanie argumentem w rodzaju, przecież mamy
prawo jeść mięso. Owszem mamy takie prawo, aczkolwiek bynajmniej nie wynika z
niego automatyczny zakaz dobrowolnej rezygnacji z mięsa na rzecz pożywienia
roślinnego, aby zwierzętom oszczędzić cierpienia i po prostu wznieść się na
poziom miłości. Jeszcze raz potwierdzam, ponieważ przypuszczam, że zaślepieni
mięsożercy zaczną rzucać we mnie różnymi argumentami, że proszę jedynie o
ograniczenie spożywani mięsa do 1/3 części dzisiejszego poziomu. Nawet nie
przypuszczam, bo jestem pewien, że jeśli z aktualnej lekcji nie skorzystamy,
czekają nas kolejne, jeszcze groźniejsze epidemie, w których Stwórca będzie
upominał się o los zwierząt.
Czy zatem powinniśmy
dziwić się, że powietrza w płucach jednak nam zabrakło i musimy uczyć się
spokojnego i ufnego oddychania, czyli pozwolić życiu, żeby nieustannie się zmieniało? Czas na refleksję, że Stwórca upomniał się o
wydech, czyli wiarę i miłość do wszystkich i wszystkiego. Nadeszła godzina
polaryzacji i prawdy.
Ci pomiędzy
nami, którzy ze strachu przed zmianą za wszelką cenę będą się starać zachować
starą postać świata, jedynie przedłużą cierpienie a sami doświadczą „ciasnej piersi”, czyli dusznicy i śmierci.
Ci pomiędzy
nami, którzy ufają w sens doświadczenia i spokojnie oddychają, zaczną przyglądać
się kryzysowi, wyciągać wnioski i pozwalać dziać się zmianom. Nauczą się wypuszczać
z rąk stare, żeby móc otrzymywać nowe. Będą mieć na tyle odporności, że ich organizmy
będą same radzić sobie z wirusem, a jeśli zachorują, doświadczą uzdrowienia. Na
koniec czeka ich nowa ziemia i nowe niebo. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Doświadczenie
wolności i zupełnie nowej jakości życia, ale już nie według starych schematów
mentalnych, wzorców edukacyjnych, ekonomicznych, politycznych i społecznych,
także religijnych.
Nie trwaj w
grzechu niewiary. Uwierz, że nowa postać świata, inna od tej, którą znasz, będzie
dla Ciebie lepsza i piękniejsza. Nie trwaj w grzechu niewiary, bo zabija nie
koronawirus, ale paniczny lęk, że nie uda się nabrać powietrza. Lekiem jest
spokój i cisza.
Spokojnie
wypuść powietrze! Nie bój się, że nie otrzymasz nowej porcji życia! Naucz się
zaufania, że po wydechu zawsze otrzymujesz nową porcję tlenu w kolejnym wdechu!
Naucz się wiary, a nauczysz się oddychania. Nauczysz się oddychania, a bez
trudu poradzisz sobie z infekcją!
Wybór, co
zdecydujesz i jak świadomie się zachowasz, należy do Ciebie.
„Nie ma nieuleczalnych chorób. Są jedynie nieuleczalni ludzie”. Bernie Siegel
Ciało
człowieka znajduje się w stanie nieustannej regeneracji. Można to zaobserwować
nie tylko po dzieciach, ale też po paznokciach, włosach, gojących się ranach i
sinikach na skórze. W rzeczywistości w całym organizmie nieprzerwanie zachodzą
procesy ponownych narodzin. Różne układy regenerują się w różnym tempie.
Komórki szkieletu umierają i rodzą się
na nowo, lecz aby cały układ kostny powstał od nowa, potrzeba do 10-ciu
lat. Tkanka wyścielająca żołądek i jelita wymienia się co pięć dni. Co dwa od
czterech tygodni otrzymujemy całkiem nowy zestaw komórek skóry. Komórki wątroby
wymieniają się mniej więcej co 300 do 500 dni, a wszystkie czerwone krwinki
odradzają się mniej więcej co 120 dni.
Skoro
wszystkie te komórki umierają, a na ich miejsce pojawiają się nowe i zdrowe, dlaczego
w takim razie choroby przewlekłe nie mijają?
Odpowiedzi
musimy szukać w świadomości. Nowe komórki reagują na psychikę i mentalne
wzorce, które wpływają na emocje i przekonania o naszym ciele, życiu i świecie.
Jeśli naszym komórkom wciąż powtarzamy: „jestem chory”, „mam raka”, „jestem
stary” nowe komórki przyjmują stary program i kontynuują go. Dlatego w procesie
uzdrawiania i starzenia trzeba koniecznie zerwać z tymi wzorcami i przestać
zgadzać się na to, czego nie chcemy.
Co prawda
łatwiej napisać, dużo trudniej zrealizować, zwłaszcza gdy żyje się w strachu,
ponieważ wtedy umysł skupia się na najgorszym scenariuszu, jednak dzięki
zrozumieniu, że wszystko jest energią, w tym myśli, które pojawiają się na
naszym umyśle, i słowa, które wypowiadamy, możemy zacząć wyobrażać sobie nową
możliwość, aby samemu sobie opowiedzieć nową historię. W efekcie po prostu tak
się poczuć, pamiętając o tym, że dzieje się to, za co dziękujemy, a nie to, o
co prosimy. To, co o sobie myślimy i mówimy, jest tym, co dla siebie tworzymy.
Przestańmy więc naszemu organizmowi powtarzać w kółko, czego nie chcemy, a
zacznijmy opowiadać o tym, co już mamy, aby poczuł się spokojnie i zdrowo, a on
spontanicznie odpowie uzdrowieniem.
Żebyśmy jednak
przestali narzekać i bać się, a zaczęli dziękować i ufać, potrzebujemy wiary.
Nie podlega wątpliwości, że uzdrowienie zawsze jest związane z duchowością. To
podróż poza własne granice, poza pragnienia EGO, iluzję poczucia
bezpieczeństwa, a także kłamstwo o nieudolności, małej wartości i bezradności
wobec choroby. Dzięki tej podróży docieramy do prawdziwego JESTEM i pełni
miłości. Odkrywamy swoją misję, której musimy być wierni. Powstajemy wówczas na
nogi i wyprostowani doświadczamy nowego życia.
Według wielu
tradycji duchowych ta podróż polega na przekroczeniu śmierci i pokonaniu lęku
przed nią. A jak lepiej pokonać strach aniżeli przez przyjęcie miłości? Aby
powrócić do miłości, trzeba zaufać, że Wszechświat, Bóg, Źródło, zawsze jest z
nami i dla nas, a nie daleko od nas i przeciwko nam. Trudności, które pojawiają
się w drodze, pomagają nam w rozwoju
duszy. Bezwarunkowa, bezgraniczna Miłość, do której powracamy w chwili śmierci,
na pewno nie jest czymś, czego powinniśmy się obawiać.
Jak wobec tego
zmienić nasze przekonania na temat życia i śmierci? Jak przejść od strachu do
miłości? Jak nauczyć się pracować z emocjami w zdrowy sposób? Nauka udowodniła,
że negatywne emocje, takie jak gniew, złość, ból emocjonalny, lęk, zazdrość,
wstyd i wina, negatywnie wpływają na naszą biochemię. Z drugiej strony
pozytywne emocje powodują, że mózg wydziela do organizmu chemię, wzmacniającą
układ immunologiczny. Gdy stajemy się świadomi wpływu, jaki emocje wywierają na
biologię organizmu, możemy zacząć wdrażać konkretne praktyki i rozpocząć
terapie, pomagające pozytywnie wykorzystywać energetyczny potencjał emocji.
Gdy na skutek
negatywnych emocji, zwłaszcza strachu, wstydu i poczucia winy, stresujemy się,
nasze pole energii przechodzi w stan oporu. Energia wpływa wtedy na krew, która
nie krąży tak skutecznie, jak powinna. Raz się przegrzewa, innym razem chłodzi.
W stresie pojawia się opór, który zaburza pH, więc zwiększa się kwasowość. Na
skautek miejscowego bądź układowego zakwaszenia pojawia się stan zapalny, czyli
reakcja organizmu, który pompuje więcej krwi do miejsc wymagających leczenia.
Stan zapalny jest reakcją układu immunologicznego na zniszczoną tkankę,
wymagającą naprawy lub na szkodliwy bodziec, wymagający usunięcia.
Warto
pamiętać, że największe spustoszenie sieje strach, będący zapowiedzią albo
wręcz znakiem stresu, który może mieć postać biologiczną, chemiczną albo
psychiczną. Zaś najlepszym antidotum jest miłość, która przecież jest nie tylko
uczuciem, ale też emocją, czyli dobrą chemią. Dopomina jest rezultatem miłości,
z której wynika przyjemność. Oksytocyna
pojawia się na skutek miłości, wiążącej się z jej źródłem. W stanie zakochania
wzrasta też atrakcyjność dzięki wazopresynie, związkowi chemicznemu uwalnianemu
do krwioobiegu. Co najważniejsze mózg uwalnia hormon wzrostu, co sprzyja
zdrowiu i rozwojowi.
Ciało może
otrzymywać różne rozkazy, a mianowicie istnieć w stanie wzrostu lub w stanie
ochrony przed zagrożeniem. Są to dwa odmienne i wzajemnie wykluczające się
zachowania. Od nas zależy, który z tych rozkazów wybieramy. Czy z otwartymi
ramionami idziemy w stronę miłości i ją przyjmujemy, czy z lęku zamykamy się,
uciekamy i bronimy. Ta druga postawa zawsze oznacza chorobę i śmierć.
Jak sprawdzić,
w która stronę idziemy? Bardzo prosto. Nie mówmy, że nie odczuwamy strachu.
Postarajmy się raczej odpowiedzieć na pytanie, czy w naszym życiu obecna jest
miłość? Czy jest jakaś różnica? Tak, ogromna. Miłość otwiera, aby można było
przyjąć różne doświadczenia, uczucia, i wydarzenia, dlatego jest podstawowym
warunkiem duchowego wzrostu. Dzięki miłości rozwijamy się zdrowiejemy. W
strachu wszystko dzieje się na odwrót.
Badania,
prowadzone w ramach fizyki kwantowej udowadniają, że wszyscy są ze sobą
połączeni, a cała materia jest złudzeniem zmysłów, ponieważ w rzeczywistości
jest zbudowana z fal energii, które mogą zmieniać się dzięki naszym myślom,
emocjom oraz intencjom. Nowe odkrycia epigenetyki pokazują, że nie jesteśmy ofiarami
wyłącznie naszych genów. Pokazują, że nasze geny są jedynie planem, punktem
wyjścia, a my możemy je aktywować bądź dezaktywować, opierając się na myślach,
emocjach i życiowych wyborach.
Współczesna
medycyna konwencjonalna wciąż nie traktuje poważnie tego, co dla innych nauk, w
tym teologii oraz praktycznej duchowości, jest oczywiste, a mianowicie, że
wszystko jest energią. Dlatego nie bada zdrowia pod tym kontem, ani nie próbuje
zrozumieć chorób jako blokad w jej przepływie. Nie chce przyjąć do wiadomości,
że skoro wszystko jest ze sobą połączone, więc także nasze myśli, emocje i
życiowe wybory mają decydujący wpływ na nasze samopoczucie i zdrowie.
Według Louise Hay, amerykańskiej terapeutki, choroba jest sygnałem wysyłanym przez nadświadomość. Otrzymujemy informację, że nasze zachowania, myśli i słowa są sprzeczne z miłością i naszym wewnętrznym JESTEM. Gdybyśmy naprawdę słuchali naszych ciał, wiedzielibyśmy dokładnie co robić, aby czuć się dobrze. Tymczasem nie ma co ukrywać, że z tym słuchaniem bywa różnie. Cierpmy, ponieważ nie jesteśmy sobą i nie pilnujemy życiowej misji, czyli nie podążamy swoją drogą, a teologia nazywa to grzechem. Uzdrowienie zawsze jest związane ze zmianą mentalności, czyli wzorcami, według których myślimy. Nieważne, od jak dawna utrzymywaliśmy negatywne wzorce, w każdej chwili możemy zacząć je zmieniać. Nasze myśli i słowa wielokroć powtarzane kształtowały nasze dotychczasowe życie i nasze doświadczenie. Lecz to myślenie należy do przeszłości. Mamy to już za sobą. Myśli i słowa, które wybieramy TERAZ, wyznaczą nasze jutro, kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Cała nasza moc przypada zawsze na obecną chwilę. W TERAZ dokonujemy zmian.
Co za ulga! Możemy
wreszcie uwolnić się od starych bzdur. Właśnie TERAZ. W tej chwili. Już ta
myśl, startowe odkrycie, że mogę inaczej, oznacza początek nowej drogi.
Mam nadzieję,
że udało mi się wytłumaczyć, na czym polega medycyna holistyczna, medycyna ciała
i ducha. Nie na zabobonach i przesądach, ale na rzetelnej wiedzy, której podstawy
zawdzięcza fizyce i biologii, więc nie ma się czego bać, ani przed czym ochraniać.
Uzdrowiciel z Galilei posługiwał się tą
samą wiedzą praktyczną, co widać „jak na dłoni” w ewangelicznych relacjach uzdrowień.
W kolejnym
wpisie postaram się wytłumaczyć, po co spotkała nas epidemia koronowirusa. A
poza tym, jak powinniśmy z nią pracować na poziomie świadomej zmiany myśli i
przekonań, emocji i chemii, decyzji i działania.
„Wszyscy byliśmy w błędzie. To, co nazywamy „materią” jest w rzeczywistości energią, której wibracja została spowolniona do poziomu odbieranego przez nasze zmysły” . Albert Einstein
„Ja jestem światłością świata” (J 8,12); „Wszystko, o co w modlitwie prosilibyście wierząc, otrzymacie” (Mt 21,22). Jezus z Galilei
Nowożytna nauka
narodziła się mniej więcej 300 lat temu, kiedy I. Newton sformułował prawa fizyki.
Opierając się na nich, zbudowaliśmy światopogląd materialistyczny i mechanistyczny.
Według tych praw początek życia jest przypadkowy i nie stanowimy jedności z
naszymi ciałami. Na dobrą sprawę jesteśmy też całkowicie bezsilni w kwestii
naszego uzdrowienia. Prawa te sugerują nam również, że jesteśmy oddzieleni od
świata zewnętrznego, więc mamy bardzo niewielki wpływ nie tylko na to, co się
dzieje wewnątrz ciała, lecz także poza nim.
W 1859 r. Ch.
Darwin wydał książkę O pochodzeniu
gatunków, która jest uznana za podstawę biologii ewolucyjnej. Autor,
przekonując nas, że natura opiera się na modelu konfliktu i współzawodnictwa,
nie wiedział jeszcze niczego, co współcześnie wiemy o komórkach, neurytach albo
DNA. Nie znał badań, które odkryły istnienie pola, łączącego wszystko w całość,
co praktycznie oznacza, że natura opiera się na współdziałaniu, a nie konflikcie.
Na szczęście fantastycznie rozwija się nowa fizyka i nowa biologia. Ikoną nowego paradygmatu jest A. Einstein. Nie oceniając, czy słusznie, przyjmijmy, że kategoria energii, znana teologii prawosławnej, prawie nie zasymilowana przez teologię Zachodu, jest pojęciem/kluczem naszych czasów. Dotąd jedynie mistycy mieli wgląd i przeczucie, że biblijne określenie Boga jako światłości jest czymś daleko więcej, niż tylko zwykłym obrazem.
Od lat w
zachwycie badam związki pomiędzy duchowością a fizyką kwantową i dostrzegam
coraz więcej punktów stycznych, czasem wręcz tożsamych ze słowami i duchowością
Jezusa z Galilei. Jestem przekonany, że fizyka kwantowa jest najbardziej
mistyczną z wszystkich dotychczasowych rozwiązań. Jest naukowym opisem
duchowości wielkich mistyków, w tym mojego Mistrza.
Pisze o tym,
ponieważ dostrzegam, że wielu nie rozumie moich wpisów, sposobu argumentacji, egzegezy tekstów biblijnych i duchowości.
Dawno przestałem korzystać z mechaniki Newtona i w związku z tym również moja
egzegeza ma coraz mniej wspólnego z interpretacjami, które zdominowały
religijną wyobraźnię chrześcijan, począwszy od XVIII wieku.
Jeśli chcecie
mnie zrozumieć, spróbujcie zmienić
paradygmat. Chociaż na chwile – proszę – zrezygnujcie z dotychczasowego sposobu
myślenia, rozumienia i doświadczania Bożej obecności. Dajcie mi szansę na
przekonanie Was, że wykorzystując współczesne narzędzia naukowe, cudownie rozwiniecie
swoją duchowość i poprawicie jakość swego życia. Poniżej pozwolę sobie
wprowadzić Was krótko w podstawowe pojęcia fizyki kwantowej i nowej biologii,
której istotą w moim przekonaniu jest epigenetyka.
Podstawą jest zrozumienie, że wszystko jest energią. W materii naprawdę nie ma materii. Współczesna fizyka nie potrafi jej udowodnić. Natomiast wystarczająco dobrze zostały opisane struktury energetyczne, z których zostaliśmy stworzeni. Wszechświat zbudowany jest z cząsteczek światła, zwanych fotonami. Światło jest elektromagnetycznym polem, podróżującym po wszechświecie w formie fal, będącym w ciągłym ruchu, które jednak zostaje zniekształcone przez przestrzeń.
Grawitacja,
czyli siła przyciągania, nie istnieje w takim sensie, jak rozumiał to Newton.
Jest efektem tego, że masa gwiazdy czy planety również zniekształca przestrzeń,
zakrzywiając ją. Ziemia zniekształca przestrzeń wokół siebie w ten sposób, że
ją zakrzywia, więc księżyc tak naprawdę porusza się po linii prostej, zgodnie z
prawami bezwładności, ale mimo to okrąża naszą planetę. Podobnie obiektywny
czas nie jest tym czym wydaje się być, gdy obserwujemy wskazówki zegara.
Podobnie jak przestrzeń, jest „zawinięty” przez wpływ wielkich ciał niebieskich
oraz prędkość.
Cząsteczki
elementarne w atomie są niewiarygodnie małe i kto wie, czy w ogóle moją formę
stałą. Gdyby wyobrazić sobie atom w skali katedry, to jądro atomu jest mniej
więcej wielkości pięciozłotówki. Atom zatem to energia w ruchu. Wszystko, co
wydaje się materią, w rzeczywistości jest w ruchu. Nie istnieje zatem nic
stałego, wszystko jest ruchome, podlegające ciągłym zmianom. Nadto cząsteczki
elementarne w czasie, gdy są obserwowane, zachowują się nie zawsze tak samo. W
zależności od typu obserwacji, jaki wybierają naukowcy, raz zachowują się jak
światło, innym zaś razem jak cząstki posiadające masę. To oznacza, że intencja
obserwatora wpływa wprost na formę oraz zachowania owych cząstek elementarnych (badania
Heisenberga). Podobne badania z komórkami macierzystymi przeprowadził na
przełomie lat 70- tych i 80 – tych ubiegłego wieku dr B. Lipton, dochodząc do
tego samego wniosku, a mianowicie, że o genetycznej aktywności komórek,
rozwijających się w różne tkanki, decyduje środowisko chemiczne, pomimo tego,
że potencjalnie każda z nich mogłaby rozwinąć się w dowolną tkankę.
Najnowsza teoria strun oraz hiperprzestrzenni dodają fizyce jeszcze więcej tajemniczości. Fizycy rozważają bowiem istnienie wielowymiarowych światów, a także sprowadzają materię, jak i energię, do czystej wibracji strun. Teoria strun przewiduje, że podstawowym budulcem wszechświata nie są cząstki w postaci punktu, czyli elektrony i kwarki, ale struny wielkości 1031 metra. Ta teoria przewiduje, że przestrzeń, w której żyjemy, ma co najmniej 10 wymiarów, może nawet 21, przy czym 3 wymiary przestrzenne i czas to wymiary otwarte, natomiast pozostałe wymiary są skompaktyfikowane do rozmiarów niedostępnych naszemu doświadczeniu. W efekcie najzwyczajniej w świecie nie widzimy ich, jak niektóre zwierzęta, których oczy widząc tylko dwa wymiary, nie dostrzegają przeskoku między blisko siebie położnymi powierzchniami.
Dlatego nie
możemy dłużej o sobie myśleć, jak o istotach żyjących w prostej rzeczywistości,
zbudowanej z solidnej materii. Wiemy już wystarczająco dobrze, że wszystko
wokół nas jest tajemniczą, wibrującą energią. Wszystko zbudowane jest ze
światła. My również. Nie ma więc niczego trwałego. Nie ma trwałej materii, jak
lód, który w „oka mgnieniu” może najpierw stać się wodą, aby wreszcie
przekształcić się w parę.
W przeciągu
ostatniego stulecia przeprowadzono wiele eksperymentów z wykorzystaniem
cząsteczek energetycznych. Dzięki jednemu z nich, udowodniono istnienie siły,
która tworzy interakcje dwóch osobnych cząsteczek energii, nawet jeśli są od
siebie oddalone na tysiące kilometrów. Tak jakby były zawsze połączone i
potrafiły oddziaływać na siebie wzajemnie w każdej chwili. To zjawisko zostało
nazwane splątaniem kwantowym i pokazuje naszą możliwość wpływania na ludzi oraz
świat pomimo odległości, która nas dzieli. Wszystko to dzieje się dzięki pracy
z energią znajdującą się wewnątrz człowieka.
W tym samym nurcie badań biolodzy opisali fenomen pól morfogenetycznych (badania R. Sheldracke). Wypełniają one przestrzeń o bliżej niesprecyzowanej naturze fizycznej i nadają określoną formę organizmom żywym, pełniąc funkcje dodatkowego czynnika genetycznego, oprócz DNA. Te pola również ewoluują, co oznacza, że kolejne pokolenia danego gatunku są nie tylko tworzone przez to pole, lecz rozwijając się same tworzą w tym polu trwałe zmiany.
Zmiana pola morfogenetycznego, dokonana przez jednego osobnika, wpływa na pojawienie się podobnych zmian nie tylko w jego potomstwie, ale we wszystkich osobnikach gatunku, które pojawiły się po nim. Teologia od dawna opisuje ów fenomen, posługując się innym pojęciem, a mianowicie życiem w Starym Adamie albo w Nowym Adamie. Ta teoria tłumaczy skoki ewolucyjne, których nie potrafi wytłumaczyć nauka mechaniczna. W ten sposób pojawiają się przeskoki od razu do wyżej zorganizowanych form, a teoria Darwina, wespół z fizyką Newtona, stały się absolutnie niezdolne do tłumaczenia praw, według których we wszechświecie rozwija się życie. Teoria pól morfogenetycznych daje odpowiedź na pytanie, dlaczego wiele odkryć i wynalazków pojawia i zostaje ogłoszonych niemal w tym samym czasie przez osoby, które wcale się ze sobą nie kontaktują, a pracują i żyją w odległych zakątkach ziemi.
Większość
ludzi myśli, że kiedy patrzy swoimi oczami, widzi wszystko, co jest do zobaczenia
w ich konkretnej lokalizacji. Podczas, gdy faktycznie widzą, czyli dekodują,
jedynie maleńki zakres częstotliwości wewnątrz widma elektromagnetycznego, znany
nam jak „światło widzialne”. I kiedy mówi się „maleńki” to w istocie to jest
maleńkie. Długości fal widma elektromagnetycznego umożliwiają doświadczenie,
poznanie, bo już na pewno nie widzenie, jedynie 0,005% z tego, co istnieje we
wszechświecie jako energia, a przez zmysły
bywa czasem postrzegane jako materia. Światło widzialne, jedyny zakres
częstotliwości, który jako ludzie możemy dostrzec, jest w dodatku ułamkiem
nawet tych 0,005%. Reszta to ciemna materia/ciemna energia. Tak ją nazywamy,
ponieważ nie potrafimy jej dostrzec. Więc jak niewiele widzimy z jednego
wszechświata? A i tak to jest tylko jeden z wielu wszechświatów i
rzeczywistości wewnątrz nieskończonej Świadomości – nieskończonej Możliwości.
Dlatego
niezależnie od tego, w co wierzysz i niezależnie od tego czy się modlisz, czy medytujesz,
może zagłębiasz się w siebie albo po prostu oddajesz chwili refleksji, zawsze
pracujesz z tą samą świetlną wszechobecną energią, która jest budulcem każdego
z nas, jest w nas, wokół nas i koniec końców jest nieskończoną Miłością. To
wyjaśnia, jak bardzo ważna w naszym życiu jest wiara. Dzięki niej czujemy, że
jest coś więcej niż tylko świat fizyczny. Wiara pomaga nam w trudnych chwilach
i to właśnie dzięki niej potrafimy dostrajać się do energii, w której jesteśmy
tylko maleńką cząstką.
Współczesna
nauka przekonuje nas, że natura nie współzawodniczy i nie walczy, ale opiera
się na wzajemnej pomocy. Jesteśmy połączeni ze swoim ciałem na bardzo głębokim
poziomie psychicznym, a nasze myśli, emocje, uczucia i przekonania, które mają
początek zarówno w mózgu, jak i w sercu, wyzwalają chemię, która może
doprowadzić do powstania choroby, ale też ją cofać, uzdrawiając ciało i sprzyjając
długowieczności.
Niestety współczesna medycyna konwencjonalna opiera się na nieaktualnym koncepcie separacji, współzawodnictwa i konfliktu, istniejącym jakoby w organizmie człowieka na poziomie biologicznym i komórkowym.
Jezus
wiedział, że tak nie jest i dlatego był skutecznym lekarzem. Jutro spróbuję to
w kilku słowach opisać, żywiąc nadzieję, że uda mi się wytłumaczyć, dlaczego o
epidemii koronowirusa nie piszę w kategoriach nieszczęścia, ale duchowej lekcji
do przerobienia, prosząc jednocześnie, abyśmy przestali się bać i uwierzyli w
leczącą siłę wiary. Zapraszam.
Narobiło się wśród uczniów Mistrza z Galilei, że
hej.
Co prawda to nie jest ostry i jednoznaczny podział,
ale przecież widać wyraźnie, że jedni z nas optują za tzw. religijnym zdrowym rozsądkiem
i w swoim mniemaniu znajdują na to mocne argumenty, a tymczasem druga grupa na ostrzu
noża stawia znaczenie wiary, na podorędziu mając z kolei własny arsenał amunicji.
Czy ów intelektualny i duchowy rozgardiasz da się
jakoś posprzątać, bo można żywić obawy, że polaryzacja będzie się nasilała. Czy
rozsądek i wiara to kategorie sobie absolutnie przeciwne? Czy wierząc, rozsądek pozostaje sobą? Czy sądząc
rozumem, wiara pozostaje sobą?
A może wiara jest sobą dopiero wówczas, gdy jest rozsądna,
zaś rozsądek, gdy bezwarunkowo wierzy?
A może ów podział na wiarę i rozsądek, czyli serce
i rozum, wcale nie jest rozsądny i może oznaczać całkowity brak wiary?
Próbowałem to wytłumaczyć 11 marca, tekstem pt:
Wirus pozbawia nas korony.
Dziś raz jeszcze, ale inaczej, krócej i prościej.
Przynajmniej taką mam nadzieję.
Wyjdźmy zatem od kontekstu. Panuje epidemia koronawirusa. Większość z nas ewidentnie się boi i energetycznie leci w „dół na łeb na szyję” . Pozostali próbują zarządzać wiarą i wykorzystywać jej energię, żeby nie osłabiać zdolności obronnych. Wszystkich co prawda łączy kategoria odpowiedzialności, jednak absurdalnie rozumiana.
Większość z nas w zaistniałej sytuacji
epidemiologicznej kojarzy odpowiedzialność z ochroną innych przed niebezpieczeństwem.
Czy słusznie?
Odpowiedź + działanie = odpowiedzialność. Czyli nasze działanie powinno być odpowiedzią. Co zatem jest pytaniem? Oczywiście sytuacja. Czy każde zachowanie, chroniące innych przed niebezpieczeństwem przez wycofanie się, zamknięcie oraz izolację na pewno jest właściwą odpowiedzią na zadane nam pytanie?
Kto zadaje to pytanie? Mam nadzieję,
że dla uczniów Mistrza z Galilei jest oczywiste, że pytającym jest Bóg. O co
pyta? O rozsądek pyta, czy wiarę?
I teraz zaczyna się jazda. Pyta: „Gdzie jesteś
Adamie?”; „Gdzie jest brat twój Abel?”; „Hagar, niewolnico Saraj, dokąd przychodzisz
i dokąd idziesz?”, itp. O co zatem pyta Bóg? O nas samych i naszych bliźnich .
Pyta o nasz stosunek do życia i o to, co robimy ze swoim życiem.
Nie pyta więc o wiarę i rozsądek. Pyta o grzech,
bo chce doprowadzić do zbawienia.
Kim więc jesteś uczniu Mistrza z Galilei i czy
wiesz, czego potrzebuje drugi człowiek, dla którego jesteś bliźnim? Jaki masz
stosunek do swego życia i co masz zamiar z nim uczynić dla innych?
Rozstrzygająca o wszystkim jest zatem odpowiedź,
której udzielam jako działanie w konkretnej potrzebie człowieka, ponieważ ja – Marek
Uglorz – jestem dla niego bliźnim. Nie on dla mnie, ale ja dla niego. Nie powinienem
pytać, kto jest moim bliźnim, ale dla kogo ja jestem bliźnim!
Wdzięcznie dziękuję zatem Bogu za to, że jestem. Uśmiecham się do Źródła wszystkiego, co jest, i dlatego też do siebie. Proszę, aby ożywczy strumień miłości płynął przeze mnie do innych. Gdybym przestał się kochać i szanować, zatamuję ów strumień w sobie. Jeśli umrę fizycznie bądź duchowo, innym nie pomogę. To oznacza, że mam się zabezpieczyć, jak potrafię najlepiej, zażyć środki, które fachowcy rekomendują jako właściwe. Potem muszę polecić i podać je innym. Oczywiście powinienem unikać miejsc oraz ludzi zawsze wtedy, gdy moja obecność wynikałaby jedynie z ciekawości albo oportunizmu, a narażałaby mnie oraz innych na chorobę, cierpienie i śmierć. Przecież jako bliźni nie chcę innych krzywdzić.
Gdyby jednak okazało się, że Bóg mnie potrzebuje,
czy muszę bać się śmierci? Przecież jestem ochrzczony, a więc śmierć dawno mam
za sobą. Wszystko, co mnie spotyka jest już tylko wznoszącą się falą życia i
zyskiem w sensie duchowym. Od Boga zależy, a nie od mojej woli, kiedy, gdzie i
w jaki sposób przeprowadzi mnie przez bramę śmierci do Ogrodu Życia. Ważne,
abym w tej godzinie miał świadomość, że uczyniłem wszystko, co do mnie należało,
to znaczy, że byłem bliźnim dla wszystkich, którzy tego potrzebowali, i niczego
nie zaniedbałem. Gdy uczeń Mistrza z Galilei jest pewien, że uczynił wszystko, co
do niego należało, nie musi ani nie powinien czuć się winnym za swoją, ani
niczyją śmierć. Ocena należy wyłącznie do Boga.
Gdy więc widzę, że ktoś jest w potrzebie, mam dla niego być bliźnim i pomóc mu w jego „życiowym rowie”. Inni przejdą obok niego z daleka. Nie dotkną się go, ponieważ tak nakazuje prawo, rytuał, poczucie obowiązku, żeby zachowywać czystość. Pójdą do świątyni wielbić Boga. Ja mam się zatrzymać i podać mu dłoń. Wsadzić na osiołka i zaopiekować się nim, niczego się nie bojąc. Muszę zatem być w drodze i kochać go. Nie wolno mi unikać miejsca, w którym bliźni mnie potrzebuje. Nie wolno mi się bać, że mnie zarazi., bo kiedy, gdzie i jak umrę, zależy od Boga, a nie od mojej woli.
Moim zdaniem w takim zachowaniu nie ma żadnego napięcia
pomiędzy rozsądkiem a wiarą. Jestem wtedy tylko uczniem Mistrza z Galilei i
Zbawiciela z Golgoty.
Proszę nie oczekiwać po mnie heroizmu skrajnych postaw. Nie chcę być kapłanem i lewitą. Nie chcę też bezsensownie umierać. Chcę tylko, żeby Bóg mógł przeze mnie działać.
„Gdy tedy szli drogą, rzekł ktoś do niego: Pójdę za tobą, dokądkolwiek pójdziesz.A Jezus rzekł do niego: Lisy mają jamy, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę skłonił.Do drugiego zaś rzekł: Pójdź za mną! A ten rzekł: Pozwól nam najpierw odejść i pogrzebać ojca mego.Odrzekł mu: Niech umarli grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże.Powiedział też inny: Pójdę za tobą, Panie, pierwej jednak pozwól mi pożegnać się z tymi, którzy są w domu moim. A Jezus rzekł do niego:Żaden, który przyłoży rękę do pługa i ogląda się wstecz, nie nadaje się do Królestwa Bożego”. Łk 9,57-62
Dzisiejszym hasłem
biblijnym jest krótki fragment 25-tego Psalmu: „Oczy moje zawsze patrzą na
Pana” (Ps 25,15). Warto zajrzeć do Biblii, aby przeczytać następny fragment:
„Bo On wyswobadza z sieci nogi moje”. Dopiero teraz hasło niedzieli nabiera
znaczenia, zresztą wymownego w dniach szczególnego usidlenia.
Dzisiejsza niedziela jest pierwszą od dziesiątków lat, bo nie zdarzyło się podobnie od 13-tego grudnia 1981 r., że zwłaszcza mieszkańcy miast nie bardzo mają dokąd wyjść. Zamknięte sklepy, restauracje, budynki kościelne. Miejsc do spacerowania często w pobliżu nie mają. Mogą poczuć się usidleni. Zresztą nie tylko mieszczanie. Większość z nas może mieć wewnętrzne, duchowe przeświadczenie, że wpadliśmy w sieć, z której ktoś musi nas wyswobodzić.
Nie sugeruję, że
jest nią epidemia wirusa. Ona jest manifestacją czegoś większego, bardziej
fundamentalnego, co dotyczy olbrzymiej części aktualnej populacji. Ludzkość naprawdę
wpadła w sieć, a epidemia jest tylko biologicznym i społecznym uzewnętrznieniem
wewnętrznego konfliktu, zapętlenia, blokady, strachu, przeżywanego przez
większość z nas.
Zapewne z punktu widzenia duchowego dzisiejsza niedziela jest krytyczna. Następna będzie już tylko kontynuacją. Dziś natomiast rozstrzyga się nasz stosunek do nowej sytuacji geospołecznej. Trzeba zmierzyć się ze swoim sprzeciwem, zracjonalizować bunt, uśmiechnąć do samych siebie i zobaczyć, że w mieszkaniu są jeszcze inni, przed którymi nie da się schronić, ani razem z nimi uciec przed szczerą relacją.
Dziś dzieje się
coś ważnego. Dziś pierwszy raz od wielu lat przeżywamy prawdziwą niedzielę, to
jest taką, jaką powinna być każda! Dziś łatwo nie uciekniemy przez sobą. Dziś
nie pierzchniemy w zewnętrzny świat, aby nie musieć wejść w siebie. Tymczasem
dziś nasze prawdziwe JESTEM czeka na nas. Dla wielu z nas jest potworem,
którego panicznie się boimy, dlatego w zewnętrznym świecie mamy wiele miejsc,
gdzie możemy karmić swoje EGO i udawać przed sobą, że jesteśmy szczęśliwi.
Dopiero dziś dla
wielu z nas zaczyna się prawdziwy post i odkrywanie pasji życia. Koniec z
kłamstwami na własny temat. Ucieczka przed sobą stała się trudna. A do
wykonania pozostała najważniejsza praca duchowa z pytaniem: Czym jest sieć, do której
dałem się złapać? Z czym utożsamiam się do tego stopnia, że boję się to
stracić i dlatego dobrowolnie siedzę w sieci?
1. Utożsamienia są kłamstwem
Duchowe życie z
Jezusem w niczym nie przypomina przekolorowanych baśni Andersena w wykonaniu
kościelnych bibliobajarzy: „Patrz na Jezusa. Patrz na Ukrzyżowanego. Patrz z
pokorą na krzyż. On Cię wyzwoli. Patrz, jak cudowny świat stworzył Bóg. Zaufaj
Mu, a będziesz żył”.
Wie ktoś, co te
słowa znaczą w praktycznym i codziennym życiu?
Co znaczą dziś, dla ludzi zmrożonych lękiem z powodu epidemii? Coś tam
przebąkujemy o odpowiedzialności za drugiego… .
Mam wątpliwość,
czy naprawdę chodzi o drugiego, czy w istocie nie o siebie!
Patrz na Tego,
który wyzwala z sieci Twoje nogi! Przecież jesteś w sieci! Dałeś się złapać, a
przed samym sobą udajesz, że jesteś wolny i szczęśliwy. Jeśli tak, dlaczego
czujesz wewnętrzną pustkę? Dlaczego zażywasz tabletki nasenne? Dlaczego leczysz
się na depresję? Dlaczego boisz się odjeść z pracy, do której chodzisz, jak
na codzienną egzekucję? Dlaczego nie
znosisz swojego domu, ale nie masz odwagi znaleźć nowego? Dlaczego?
Zapewne sądzisz,
że jesteś jednym z wierniejszych i lepszych uczniów Jezusa w promieniu kilku
kilometrów? Taaaaaaak. Na pewno.
„Lisy mają jamy, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę skłonił”. Potrafisz żyć chwilą? Potrafisz przestać się troszczyć? Syn Człowieczy nie ma gdzie głowy schronić. Widzisz to? A Twoja głowa stale szuka schronienia w „zewnętrznych domach”, w tym, co potrafi przemyśleć, zaplanować, przewidzieć, zdobyć i boi się, że to wszystko straci. Twoja głowa jest dla Ciebie wszystkim i boisz się, że ją stracisz. Nie podążasz za sercem, żyjesz głową, więc Twoja deklaracja, że będziesz towarzyszył Jezusowi jest pustosłowiem. On każdego dnia jest w nowym TERAZ, którego nie da się zaplanować ani przewidzieć. Wchodzi w nie i cieszą się nim. Ty wciąż jesteś albo we wczoraj albo w jutrze. Przestań się okłamywać, że jesteś pobożny!
„Niech umarli
grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże”. Nie
wyobrażasz sobie, że mógłbyś zamieszkać z dala od swego kościoła, zmienić tradycję,
opuścić mentalny świat swoich rodziców? Nie potrafisz wyrzucić zdjęć, nad którymi
raz na kwartał płaczesz? Wciąż mówisz, że najważniejsza jest rodzinna,
religijna, plemienna tradycja i zapewne masz o sobie jak najlepsze mniemanie,
jako o towarzyszu Jezusa w drodze życia? Naprawdę mieszkasz na cmentarzu, a
tymczasem Ten, który z sieci wyzwala ludzkie nogi, nie pozostał na cmentarzu,
na którym luzie Go zostawili. Opuścił te ziemię i jest żywym TERAZ. Nie okłamuj
się.
„Żaden, który przyłoży rękę do pługa i ogląda
się wstecz, nie nadaje się do Królestwa Bożego”. Oczywiście chcesz być grzeczny.
Wypada się pożegnać. Nie znosisz radykalnych rozwiązań i natychmiastowych cięć.
Nie potrafisz rozwiązać węzłów, którymi mentalnie związali Cię rodzice,
nauczyciele, księża, autorytety. Nie potrafisz zerwać ślubów, które kazali Ci
złożyć inni i myślisz, że z tymi kulami u nóg nadążysz za żywym, zdrowym i
wolnym Jezusem? Naprawdę tak myślisz?
Może w dodatku jesteś księdzem albo biskupem, może diakonem albo inaczej
służysz i w ten sposób myślisz? Nie okłamuj się: Nogi masz w sieci, a Ty jesteś
niewolnikiem.
Oczy
spoglądające na Wybawiciela to metafora konkretnej, duchowej pracy do
wykonania. Pan wyprowadzi Cię na wolność, ale Ty idź za głosem serca i przestań
żyć głową, z tradycji nie czyń bożka, zerwij wszystkie śluby, które są mentalnymi
kajdanami, abyś nie był sobą.
Inaczej mówiąc, ta duchowa praca polega na tym, że musisz zadać sobie pytanie o to, z czym się utożsamiasz? Każde utożsamienie jest siecią. Gdy się z czymś utożsamiasz do tego stopnia, że boisz się to stracić, jesteś w sieci. Nie żyjesz. Jesteś martwy. Nie myśl, że w drodze życia jesteś towarzyszem Jezusa! Każde utożsamienie jest kłamstwem, którym okłamujesz siebie i świat.
Jezusa
nie okłamiesz!!!
2. Prawda wyzwala do życia w Królestwie Bożej
obecności
Epidemia
koronawirusa nie jest pechem, zmową złych, czyimś grzechem albo karą Bożą.
Epidemia jest doświadczeniem, w którym objawia się Boża chwała. W jaki sposób?
Jedyny możliwy. Spojrzyj na Wyzwoliciela, który uwolni Cię z Twojej sieci. Za
bardzo utożsamiasz się z czymś, co jest Ci potrzebne, aby czuć się bezpiecznie.
Dlatego się dusisz. Bóg objawi swoją chwałę, gdy dasz się z tego wyzwolić.
Dusisz
się nie z powodu wirusa, ale ze strachu, że choroba zabierze Ci to, z czym się
utożsamiasz. Wirus jest jedynie wyzwalaczem Twego uwewnętrznionego strachu, że dobrze
znany Ci świat, który sobie poukładałeś głową, zbudowany z tradycji i
zwyczajów, które nie wymagają uważnego myślenia ani świadomego działania, bo są
zbiorem bodźców, wyzwalających określone reakcje, nagle przeminie. A im
bardziej się boisz, tym pewniej stara postać świata przeminie, bo wirus Cię
zabije. Strach najbardziej obniża Twą biologiczną zdolność obrony przed wirusem.
Dusisz się, bo się boisz, że nagle stracisz stanowisko, pozycję społeczną, przestaną Cię nazywać, cenić, zapraszać, nie będziesz mógł bywać wśród tych, dla których jesteś kimś ważnym. Nagle może się okazać, że Twoja prezydentura, profesura albo inna „tresura” do przewidywalnych sądów oraz zachowań straci swój sens i rację bytu. Jeśli tego wszystkiego się boisz, jesteś w sieci.
Daj
się wyzwolić prawdą o sobie samym. Nie żyj w świecie iluzji. Twoje EGO tworzy utożsamienia,
bo dzięki nim czuje się świetnie w zewnętrznym świecie, ale w nie Królestwie
Bożym, które jest Bożą obecnością w Tobie! W Królestwie Bożym swoją pracę musi
wykonać Twe prawdziwe JESTEM.
Ono nie
ogląda się wstecz, bo się nie boi. JESTEM nie utożsamia się, bo jest obrazem Boga
o imieniu JESTEM w Tobie. Po prostu bądź czysty, prawdziwy nagi. Nie
potrzebujesz niczego, co możesz stworzyć, zdobyć i osiągnąć w świecie. Potrzebujesz
siebie takim, jakim możesz być TERAZ, będąc prawdziwym JESTEM. Wtedy będziesz wolny.
Od niczego i nikogo niezależnym. Przestaniesz się bać, że stracisz to, co sam
zdobyłeś. Wirus straci swą moc nad Tobą. Nabierzesz powietrza w płuca w przekonaniu,
że cudownie jest żyć chwilą, cieszyć się i być wdzięcznym.
Wyprostujesz
się, bo całym sobą poczujesz wybawienie! Chwycisz pług i zaczniesz z pasją żyć w
Królestwie Bożej obecności. Amen.