Eucharystia w kryzysie – proszę o ustawienia początkowe

Dziejące się zmiany pokazują, jak wielkim błogosławieństwem jest kryzys. Z bezwzględnością skalpela ujawnia, co jest dobre, co zaś złe. Pozwala dostrzec prawdziwą jakość relacji, poziom zaufania i lęku, mentalne kłamstwa, wreszcie demaskuje iluzje, które od tak dawna rządzą naszą zbiorową wyobraźnią, że zdążyliśmy się do nich nie tylko przyzwyczaić, ale nawet w nie uwierzyć.

Jeśli jakiś błąd społeczny i mentalny albo teologiczny i duchowy programuje się małymi zmianami, wówczas nasza świadomość nie zauważa jakościowej różnicy pomiędzy stanem wyjściowym a aktualnym. Dopiero całkowite zawieszenie systemu pozwala dostrzec wirusy, które stopniowo przejmowały kontrolę nad urządzeniem, ale też władzę nad systemem społecznym. Kryzys, czyli zawieszenie systemu, jest zawsze szansą, aby urządzenie, instytucję społeczną zaprogramować na nowo. Często wcale nie używając nowych narzędzi, a jedynie przywracając ustawienia startowe, fabryczne.

Zainfekowani wirusem, w momencie zawieszenia się systemu operacyjnego, w większości możemy teraz dostrzec to, o czym pisałem między innymi w ubiegłoroczny Wielki Czwartek. To, jak teologicznie i praktycznie męczymy się, żeby wszystkim umożliwić uczestniczenie w sakramencie Wieczerzy Pańskiej, najzwyczajniej w świecie budzi śmiech.

Na rękę czy do ust? Dotykać czy nie? Wycierać czy suszyć? Używać chusteczek i plastiku, a może bardziej ekologicznie? Proszę , zjedźmy wreszcie z tego ronda, wokół którego jeździmy jak obłąkani szaleńcy. Stańmy na poboczu i zadajmy pytanie: Co na siłę chcemy ocalić z Eucharystii, skoro nie ma już czego ocalać? Septyczne technologie całkowicie przysłoniły nam dynamizm miłości, a wierność tradycji stała się ważniejsza od duchowego sensu. To urąga naszemu Mistrzowi, Jezusowi, który z miłości dał się jako źródło życia.

Upamiętniając bezwarunkową śmierć, która jest figurą zbawienia, zastanawiamy się, w jaki sposób nie zainfekować się wirusem, którego się boimy. Pytamy, jak zminimalizować bezpośredni kontakt cielesny, spożywając w postaci chleba zmaterializowaną obecność żywego Jezusa Chrystusa, który podczas swojej pasji był bity, opluwany, torturowany, dotykany, popychany, raniony. Próbujemy znaleźć najlepsze rozwiązanie sanitarne, żeby w trakcie picia z kielicha, który jest znakiem niezwyciężonego i wiecznego życia, nie przenosiła się śmierć.

Nie chodzi o wiarę. Naprawdę nie chodzi o znane z historii chrześcijaństwa „wiaromierze”, z pomocą których eliminowalibyśmy z naszego grona niedowiarków i duchowe safanduły. Chodzi o coś zgoła innego. Eucharystia nie jest miernikiem poziomu wiary, która miałaby irracjonalny sens. Jest świadectwem wiary czynnej w miłości, bo tylko ona ma sens! Eucharystia nie jest rytuałem, bo jest płynącym życiem. Nie jest tylko pamiątką zbawczej śmierci, bo jest też obecnością JESTEM w teraz naszego życia. Nie jest pozostałością po historii Jezusa, bo jest przede wszystkim obecnością Zmartwychwstałego. Wreszcie nie jest błaganiem o dar, ale aktem największej wdzięczności za obdarowanie.

Wdzięczności, która zawsze wyraża się w ten sam sposób: na oczach rozsądnego, ekonomicznie poukładanego i pobożnie przypudrowanego świata, wdzięczna Kobieta wylewa drogocenny olejek na nogi Potrzebującego i masuje je swoimi włosami. Ani to higieniczne, ani ekonomicznie uzasadnione, ani o zgrozo moralne. A mimo to do końca świata ma być opowiadane i powtarzane.

Co z tej dynamiki wdzięcznej miłości pozostało w rytualnym przystępowaniu do sakramentu Wieczerzy Pańskiej, czyli podczas wdzięcznej uczty? 

Już w czasach apostołów na przykład Koryntianie nie potrafili dzielić się tym, co przynieśli na ucztę, upamiętniającą pamiątkę śmierci Pańskiej. Zamiast podać chleb głodnym, a spragnionym pozwolić napić się wina, wpadali do przyniesionych przez siebie darów i spożywali bez umiaru, zapominając o biednych, którym ów posiłek był przecież dedykowany. Tym samym, zachowując zewnętrzną formę i dbając o podtrzymywanie zwyczaju, całkowicie zatracili jego sens.

Przecież już podczas pożegnalnej wieczerzy z uczniami, wykorzystując żydowski rytuał paschy, Jezus pokazał znaczenie śmierci, wykorzystując symbolikę chleba i wspólnego kielicha, napełnionego winem. Tym samym kolejny raz, tym razem ostatni, nawiązał do imion, które sam sobie nadał: „Ja jestem chlebem żywota” (J 6,48); „Ja jestem krzewem winnym” (J 15,5). Śmierć na krzyżu nie była więc czymś nieprzewidzianym i niespójnym z poprzedzającą działalnością.

Jako Mesjasz, począwszy od przezwyciężenia pustynnej pokusy, aby w chwili przejmującego głodu dla samego siebie zamienić kamień w chleb, konsekwentnie był chlebem dla świata, to znaczy źródłem życiowych potrzeb, zaspokajającym głód wszystkich biednych, pogubionych i tych, którzy z jakiegoś powodu mają się źle.

Jako Mesjasz, począwszy od zamiany wody w wino, czym w Kanie Galilejskiej objawił, że wszyscy spragnieni zbawienia mogą przez Niego bez obaw i lęku szukać Bożej obecności, aby odnowić swojego ducha, był kielichem Ducha Bożego.

W trakcie pożegnalnego posiłku Jezus dzieli się sobą jako chleb i wino. Pokazuje i oświadcza: We Mnie macie wszystko. Nie musicie się bać, ani współzawodniczyć. Chleba ani wina nie zabraknie nikomu, jeśli będziecie we Mnie trwać i spożywać chleb, którym Ja Jestem. W Mojej śmierci bije źródło Waszego zbawienia, więc bądźcie wspólnotą życia a nie śmierci. Wspólnie łamcie chleb i podawajcie go sobie z ręki do reki, a nie spożywajcie po kryjomu, aby zaspokajać własne potrzeby. Pijcie z jednego kielicha, uczestnicząc w jednym Duchu, świętując wybawienie z mocy śmierci, a nie upijajcie się w samotności, aby przezwyciężać lęk przed śmiercią.

W Koryncie to wszystko zostało zapominane i stracone. Już nikt się nie dzielił, więc musiało dojść do podziału. Koryntianie przestali dzielić się chlebem i kielichem, więc z braku miłości przestali być dzielni i ulegli lękowi. Gdy sercami rządzi lęk, wówczas między ludźmi powstają podziały. Póki dzielimy się chlebem i kielichem, pozostajemy dzielni w miłości i zachowujemy jedność.

Co uświadamiają nam nasze beznadziejne wysiłki, żeby w godzinie wirusowej infekcji nie zaprzestać praktykowania pustego rytuału? Że system jest całkowicie zawieszony, ponieważ infekcja stała się pandemią. Nie działa operacyjny system żywego organizmu, którym jest Kościół jako ciało Chrystusa.

Próbując okazywać wdzięczność Bogu za zbawienie w Chrystusie, zamiast nakarmić bliźniego, boimy się  kontaktu z nim; zamiast napoić go z kielicha miłości, boimy się o siebie.

Albo post przed uczestniczeniem w Wieczerzy Pańskiej, czy nie jest okrutnym kłamstwem, którym sami siebie zwodzimy, nie praktykując wdzięczności za zbawienie czynami miłości?  Czy to, czego nie zjedliśmy w domach, na pewno przynosimy z sobą, aby podzielić się z głodnymi? No właśnie. Po wspólnej Wieczerzy Pańskiej z radością mkniemy do naszych domów, część zapewne do restauracji, aby najeść się do syta po rytualnej głodówce, która ma zaostrzyć smak. Z radością zacierając dłonie, w drodze przypominamy sobie zapachy kawy, świeżo upieczonych ciast, smaki sałatek i mięs.

Pozostał pusty rytuał, w którym trudno odnaleźć Jezusowego ducha, przeżyć ponownie Jego obecność i zrozumieć sens Jego śmierci. Naprawdę nie chodzi o to, żeby poczuć smak ciała i krwi, ani o to, żeby stłumić zmysły, podpowiadające, że jest odwrotnie. Pytanie zasadnicze brzmi inaczej: Czy potrafię rozróżnić pomiędzy chlebem, który pragnę spożyć sam, z lęku przed śmiercią i głodem, a chlebem, którego zawsze będę miał w obfitości, dzieląc się z tymi, którzy potrzebują pomocy?

Czy chcę podejmować decyzję, którą podjął Jezus na pustyni? Czy chcę ją urzeczywistniać w codziennym życiu, czego uwierzytelniającym znakiem ma być społeczność dzielnych wyznawców Drogi Pańskiej, niepodzielonych podczas Wieczerzy Pańskiej? Nie chodzi o naukę! Tego nie da się  nauczyć. Chodzi o miłość. Dzielenie się jest manifestacją miłości, która przezwycięża lęk. Podziałów między nami nie przezwyciężymy mądrością i mocą, ale głupotą i słabością, czyli gotowością do podzielenia się sobą, jak chlebem.

Każdy, kto się boi, uczestniczy w sądzie: „Dlatego jest między wami wielu chorych i słabych, a niemało zasnęło” (1 Kor 11,30). Boimy się, klęcząc przy Stole Pańskim? Jak możemy doświadczać zdrowia i stałości usatysfakcjonowanego życia, skoro się boimy? Dlaczego jesteśmy wewnętrznie podzieleni? Nasz wewnętrzny podział, stwarza też podziały w trakcie łamania chleba i picia z kielicha na pamiątkę jednoczącej wszystko i wszystkich śmierci Chrystusa.

Wirus całkowicie zawiesił system. Uważam, że podejmowanie prób oczyszczenia go nie ma sensu.

Zaprogramujmy nasz system społeczny, ciało Chrystusa, na nowo! Dajmy przykład. Bądźmy źródłem Miłości i świadectwem Życia, które jest bezgraniczne. Powróćmy do ustawień początkowych. Czy te drugie śniadania przy kawie i ciastkach po nabożeństwach z Eucharystią, mają głębszy sens duchowy? Poza społeczno-plotkawym żadnego.

Nie zastanawiajmy się jak zmumifikować martwy zwyczaj. Pozwólmy mu  ożyć w prawdziwych ucztach wdzięcznej miłości. Każdy z nas coś ma. Podzielmy się tym. Wtedy świat zmartwychwstanie. Ludzie powstaną z kolan i wyprostują się, a wirus zostanie na zewnątrz domostwa.  Kryzys jest po to, żeby martwe ożyło: „I powiedział do kobiety: Wiara twoja zbawiła cię, idź w pokoju” (Łk 7,50. zob od Łk 7,36)

Wdzięczność jest skuteczną modlitwą

Wiele fragmentów Ewangelii od stuleci bywa tłumaczonych po prostu źle. Nie dlatego, że języki nowożytne nie dają takich możliwości translatorskich, ale ponieważ tłumacze sami korygują Ducha Bożego, który jakby nie było oryginalnie wypowiedział się z pomocą konkretnych słów, składni, odmiany i czasów. Dlaczego tak postępują? Nie wiem. Przypuszczam tylko, że ich zdaniem Jezus musiał jednak po aramejsku wypowiedzieć się inaczej, aniżeli po grecku zapisali autorzy ewangelii.

Nie dopuszczam takiej sytuacji. Jeśli w greckim tekście Ewangelii występuje na przykład trudność, coś całkowicie irracjonalnego i nielogicznego, to nie dlatego, że Jezus tak nie powiedział. Właśnie najpewniej tak powiedział, ponieważ używał zwrotów, obrazów, figur retorycznych jak najlepszy Mistrz, któremu zależało na obudzeniu słuchaczy ze snu. Jeśli więc tłumacze fałszują sens, wpierw zapewne musieli podjąć decyzję, aby wygładzać treść albo pozbawiać wypowiedzi Jezusa niedorzeczności, oczywiście z ich punktu widzenia.  Zakładam, że robią to w dobrej wierze, ale w istocie rujnują naszą wiarę i uniemożliwiają zrozumienie Mistrza z Galilei.

Dla przykładu tekst w Ewangelii Marka, z rozdziału 11, w tłumaczeniu Towarzystwa Biblijnego, przyjętym w Kościele Ewangelicko-Augsburskim za liturgiczny, brzmi następująco: „Zaprawdę powiadam wam: Ktokolwiek by rzekł tej górze: Wznieś się i rzuć się w morze, a nie wątpiłby w sercu swoim, lecz wierzył, że stanie się to, co mówi, spełni się. Dlatego powiadam wam: Wszystko, o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie a spełni się wam” (Mk 11,23).

Wiecie Drodzy Czytelnicy dlaczego nie spełniają się Wam modlitwy i dlatego słowa Jezusa przeinterpretowujecie, żeby uchronić autorytet Mistrza? Bo się źle modlicie! Najzwyczajniej w świecie, nie wiecie, jak się modlić, ponieważ tłumaczenie kłamie.

Oryginalny tekst, co prawda niezręcznie, brzmi jednak w j. polskim mniej więcej tak: „Amen mówię wam. Ktokolwiek powie do góry: Podnieś się i rzuć się w morze, a w sercu nie zawaha się, ale będzie wierzył, że staje się to, co mówi, stanie się mu. Dlatego mówię wam, wszystko, o co się modlicie i prosicie, wierzcie, że otrzymaliście, a stanie się wam”.

Widać kolosalną różnicę? Dlaczego tłumacze używają złych czasów? Może poprawiają nieracjonalnego Jezusa? No cóż, najwyraźniej wyznawcy „religii rozsądku” poprawiają nonsensy Jezusa.

A jeśli to nie są nonsensy? Jeśli Jezus, człowiek mocarny w mowie i czynie, doskonale wie, co mówi? A wie na pewno, ponieważ w ten sposób wypowiada się wielokrotnie.

Co więc chce osiągnąć? Naprawdę tylko jedno! Jezus dba o naszą wiarę i uczy nas duchowości, która jest nasączona energią wiary, ponieważ wie, że w Jego imieniu możemy czynić nie tylko to samo, co On czynił, ale nawet więcej: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które Ja czynię, i większe nad te czynić będzie, bo Ja idę do Ojca” (J 14,12).

Jak więc mamy się modlić, żeby spełniały się nasze modlitwy?  Tego prawie nikt nas nie uczył i nie uczy, bo teologią i katechezą zajmują się specjaliści od „religii rozsądku.

Zrozumcie, że gdy prosimy o coś, to automatycznie uznajemy, że to jeszcze nie istnieje. Nie widzimy tego, ani nie czujmy. Nie ma tego, więc zatwierdzamy sytuację, o zmianę której się modlimy. Jeśli prosimy o zdrowie, ponieważ jesteśmy chorzy, zatwierdzamy chorobę, chociaż liczymy na zdrowie. Prosimy, bo się boimy, więc dodatkowo wzmacniamy jeszcze energię strachu, zamiast zadbać o wiarę. Co zatem mamy robić?  Być wdzięcznymi i dziękować. Wdzięczność jest najpotężniejszą siłą sprawczą i skutecznym narzędziem, które pomaga wyjść z kręgu strachu oraz cierpienia.  Dziękując i pozostając w stanie wdzięczności, wierzymy, że to, za co dziękujemy, wydarzyło się.

Więcej. Musimy nauczyć się korzystać z mocy, której Bóg, będący jej źródłem, pozwala przez nas płynąć i działać. Jak to zrobić? Modląc się, odczuwajmy cieleśnie właśnie to, co czujemy zawsze wtedy, gdy doświadczamy tego, za co dziękujemy. Poczujmy te dobre emocje. Nie prośmy o deszcz, ale czujmy, jak pachnie ziemia, gdy pada, i dziękujmy za to, pozostając wdzięcznymi. Nie prośmy o słońce. Poczujmy cudowne pieszczoty promieni, które dotykają nas i uzdrawiają, ilekroć wystawiamy się na ich działanie. Nie prośmy o uzdrowienie, ale poczujmy radosne, pełne szczęścia i pokoju emocje, związane z cudownym stanem zdrowia, wolności, szczęścia i życiowej niezależności.

Wiem, że na początku jest ciężko, zwłaszcza gdy jest się chorym i odczuwa się strach. Zacznijmy więc od małych spraw. Zacznijmy od maleńkich cudów, a zaczną wydarzać się coraz większe: „Dobrze, sługo dobry i wierny! Nad tym, co małe, byłeś wierny, wiele ci powierzę. Wejdź do radości pana swego” (Mt 25,23). A wszystko dzięki wdzięczności, a tak naprawdę z powodu wiary, która jest pewna tego, czego oczy nie widzą: „Wiara jest pewnością tego, czego się spodziewamy, przeświadczeniem o tym, czego nie widzimy” (Hbr 11,1).

Proszę Was, po prostu fruńcie na skrzydłach wdzięczności!  Nie proście o to, co ma się wydarzyć. Bądźcie wdzięczni za to, co już dawno wydarzyło się w Bożym sercu, a stanie się Wam.

Koronowirus jest wiadomością i pomocnikiem

Zachorowałeś i pomyślałeś, że nie masz szczęścia? Wracasz do domu od lekarza ze skierowaniem na specjalistyczne badania, ponieważ podejrzewa ciężką chorobę, i po głowie krąży Ci pytanie: Dlaczego mnie to spotkało? Z badań genetycznych wynika, że masz dużą szansę zachorować na to samo, na co umarł Twój Rodzic, i kłócisz się z Bogiem, że karze Cię nie za Twoje grzechy?

Jeśli kiedyś pomyślałeś w ten albo w podobny sposób, nie jesteś odosobnionym przypadkiem. Zdecydowana większość ludzi myśli o chorobie negatywnie, jako Bożej karze, braku szczęścia, a przede wszystkim przeciwniku, z którym należy walczyć, aby wyzdrowieć i żyć.

Tymczasem ten sposób interpretowania choroby jest największą krzywdą, jaką sami sobie wyrządzamy. Zaślepieni mechanistycznym pojmowaniem świata; ograniczeni poznaniem wyłącznie zmysłowym; przekonani, że nasze ciała to materia, w której nie ma niczego z Bożego tchnienia, zapomnieliśmy o duchowej mądrości, którą miedzy innymi praktykował Jezus z Galilei, a mianowicie, że przez chorobę manifestuje się Boża chwała.

Celem choroby nie jest bowiem śmierć ani nieszczęście, ale życie i szczęście. Choroba nie jest naszym wrogiem, ale największym przyjacielem, komunikującym nam, co błędnego dzieje się w duchowej, mentalnej i emocjonalnej sferze życia, jako skutek naszych złych myśli, wyborów i relacji. Choroba jest sprzymierzeńcem, któremu możemy zawdzięczać rozumienie siebie i swojego życia. Musimy jednak przestać myśleć w stereotypowy sposób, a mianowicie, że chorobę trzeba przewalczyć. Z przyjacielem się nie walczy. Trzeba raczej zapytać, jaką wiadomość nam przynosi?

Mówiąc inaczej choroba jest językiem, którym wyraża się nasze prawdziwe JESTEM, czasem utożsamiane z duszą, chociaż to nie prawda. Gdy ulegamy złudnym i śmiercionośnym sugestiom EGO, aby żyć światowymi wzorcami i celami, stale próbując stać się kimś innym, tylko nie sobą, wtedy nasze prawdziwe JESTEM, czyli pamięć o tym, kim jesteśmy, skąd przyszliśmy i dokąd idziemy, stara się przypomnieć nam o sobie. Pojawia się wtedy choroba, jako komunikat o błędzie w życiowym oprogramowaniu, a wraz z nią szansa na zmianę życia. Wyzdrowienie zawsze jest w zasięgu ręki pod warunkiem, że wyzdrowienia nie będzie się traktować jako powrotu do życia sprzed choroby, ale szansę na radykalną zmianę sposobu myślenia i przebudowę codziennych wyborów.

Niezależnie od tego, w jakim stadium rozwoju znajduje się choroba, zawsze stoi za nią nierozwiązany problem, niezdany egzamin życia, niezdolność bądź odmowa właściwego reagowania na określone warunki życia i wyzwania. Jednak, jak człowiek może znaleźć odpowiedź, jeśli sam siebie nie zna?

Zastanów się zatem: Czy zdarza Ci się poważnie myśleć nad tym, kim jesteś, i czy wykonujesz swoje prawdziwe powołanie, a więc to, z którym Bóg wysłał Cię na ziemię? Czy patrząc w lustro afirmujesz w pełni swój wygląd i świadomie sam sobie mówisz: To Ja Jestem? Jeśli tak, pomyśl kto wypowiada te słowa: ciało, materia? Nie. Zatem jesteś kimś więcej. Jesteś kimś, kto potrafi myśleć. Materia nie myśli, nie pamięta i nie decyduje.

Za to wszystko jest odpowiedzialna świadomość. Potrafisz czuć, myśleć, pamiętać i podejmować decyzje, ponieważ jesteś świadomością. Ciało jest jedynie fizycznym odzwierciedleniem świadomości. Ciało nie jest tylko mieszkaniem, powłoką, która zatrzymuje duszę, ale jest fizycznym przejawem Ciebie.

Każdy człowiek może przejawiać się albo cieleśnie, albo duchowo. Od czego to zależy?

Człowiek jest jednością. Jest tą samą energią, która stworzyła świat, a mianowicie Miłością, która może przejawiać się w różnych stanach skupienia i w różnych formach. Wszystko zależy od częstotliwości, z jaką wibrują cząstki elementarne atomu. A to z kolei zależy od naszej duchowości, czyli sposobu życia, o którym decyduje nasz sposób myślenia. Ten zaś może podlegać ziemi, tzw. umysłowi tłumu, który bezmyślnie powtarza z pokolenia te same bzdury o życiu, przeznaczeniu człowieka, powtarzalności zachowań, oraz lękom, które nieustannie tworzą nasze głowy, czyli rozumy. Gdy zmienia się sposób myślenia, zmieniają się też emocje, stres ustaje, doświadczamy zbawienia.

A nie upodabniajcie się do tego świata, ale się przemieńcie przez odnowienie umysłu swego…” (Rz 12,2). Wszystko zaczyna się i kończy w naszych głowach. Człowiek musi wybrać. Albo wierzy umysłowi tłumu i swoim lękom, albo Najwyższemu, czyli Życiu, Miłości, Dobru, Mądrości, Mocy, która go stworzyła i chce dla niego samego dobra i tylko dobra. Człowiek musi zawrzeć wieczne przymierze. Zawiera go albo z umysłem tłumu i swoimi lękami, albo z Duchem Najwyższego, który go stworzył i w nim mieszka. 

W konsekwencji cząstki elementarne wibrują coraz szybciej i w sposób uporządkowany, a nie chaotyczny, a człowiek doświadcza odmiany w sferze cielesnej, duchowej i mentalnej. Doświadcza zbawienia, także w sferze uzdrowienia. Gdy więc zaczynasz chorować, pytaj się o to, co powinieneś zmienić w swoim myśleniu, bo w konsekwencji zmienisz się mentalnie i emocjonalnie, a na samym końcu choroba tak samo ustąpi, jak się pojawiła i nie będziesz musiał obawiać się powrotu. „Wszystko, o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie, a spełni się wam” (Mk 11,24).

Głębszy sens choroby polega na uświadomieniu człowiekowi tego, co jest niezbędne dla jego powrotu do zdrowia, czyli harmonii. Prawdziwe leczenie nie ma na celu usunięcia symptomów przy jednoczesnym pozostawieniu ich przyczyny, lecz polega na świadomym rozpoznaniu sfery zakłóceń i przywróceniu harmonii do stanu pierwotnego. Do tego nie wystarczy oczywiście tabletka, seria zastrzyków ani nawet środki leczenia naturalnego.

Wręcz przeciwnie, uzdrowienie zależy od tego, czy zrozumiemy, co chce nam przekazać nasza choroba, oraz oczywiście od tego, czy posłuchamy tego przesłania. Powrót do harmonii (zdrowia) jest uwarunkowany uporządkowaniem naszych myśli, uczuć, mowy i czynów. Mimo iż wydaje się to trudne i męczące, jest jedyną drogą do prawdziwego uzdrowienia, obejmującego trzy sfery człowieka – ciało, umysł i duszę.

Choroba nie jest naszym wrogiem. Nie jest też ciosem od losu ani karą Boga. Wręcz przeciwnie, choroba może stać się przyjacielem i pomocnikiem. Poprzez chorobę dowiadujemy się, jeśli tylko chcemy, że obraliśmy niewłaściwy kierunek, postępujemy w sposób, który nie służy naszemu zdrowiu i życiu, oraz ostrzega, że powinniśmy jak najszybciej zejść z drogi, na której się znajdujemy. Za pośrednictwem symptomów choroba pokazuje nam także sfery organizmu o zakłóconej energii oraz to, co powinniśmy uczynić, aby odzyskać zdrowie – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Musimy tylko nauczyć się właściwej interpretacji języka, w jakim przemawiają do nas symptomy chorobowe.

Nie potrafimy, (a może nie chcemy, bo to oznacza duchowy wysiłek?) troszczyć się o zdrowie, dbając o właściwą higienę duszy. Pomimo wielowiekowego rozwoju nauk medycznych, ale też antropologii czy teologii, nasze wyobrażenia o zjawiskach chorobowych niewiele odstają od wierzeń ludów archaicznych. Tyle tylko, że „złe duchy” zostały zastąpione bakteriami i wirusami, które – naszym zdaniem – atakują nieświadomych i niewinnych ludzi.

Ponieważ koronowirus doprowadza do zmian w błonie śluzowej oraz systemie nerwowym oskrzeli, więc mamy do czynienia z następującą lekcją, którą zapewne powinna przerobić już cała populacja na ziemi. Po pierwsze musimy zapytać, co boimy się stracić? To jest pytanie skierowane do EGO, które się utożsamia i nie wyobraża sobie, że coś może ulec zmianie, np. obecny stan naszej cywilizacji? Co jest tą własnością, której pilnuję i boję się, że ją stracę?  Epidemia jest więc zaproszeniem do tego, aby na nowo przemyśleć życiowe priorytety. Być może boję się o własność materialną, być może o terytorium, które zajmuję (prestiż, władza, stanowiska, ludzka chwała w społeczeństwie)? Może boję się o bliskich?

Wszystko, co ma związek z oddychaniem, ujawnia konflikt w energii kobiecej, realnej i archetypowej, więc nie dziwię się, że społeczeństwo, w którym jest coraz mniej aktywnej energii męskiej, jest przerażone, zastałe, nie potrafi oddychać. Co to znaczy? Czy da się przeżyć na jednym wdechu?  Tymczasem do takiego stanu doprowadziliśmy świadomość mas. Wszystkim się wydaje, że ktoś powinien się o nas troszczyć (rząd i państwo, opieka zdrowotna, ZUS, Kościół), tylko nie my sami o siebie. Nabieramy wdech i chcemy na tym tlenie przeżyć, a tymczasem trzeba zrobić wydech, czyli pozbyć się pewności, że masz coś, dzięki czemu żyjesz.

Wydech oznacza zaufanie, że znowu zrobisz wdech i Wszechświat napełni Cię nowym tlenem. Tu pojawia się najważniejsza wskazówka, jak poradzić sobie z infekcją, z powodu której napisałem tekst, aby nie ulegać lękowi (Wirus pozbawi nas korony). Zabija nie koronowirus, ale strach, a więc lekarstwem jest cisza i spokój!

Kurcze, w końcu to biblijne przesłanie, jednak większość chrześcijan nie wierzy w to, że Bóg napełni ich nowym tlenem przy kolejnym wdechu! Co robią? Boją się o siebie i swoje rodziny, a najgorsze jest to, że robią zapasy żywności! Więc popełniają ten sam błąd, co Izrael na pustyni. W jaki sposób Bóg wyleczył chorobę? Ucząc, że każdego dnia spada manna i przylatują nowe przepiórki.

Wszystkim jakby odebrało głos? Wszyscy przerażeni mówią: Jak to, nas coś takiego spotkało? Wpierw pojawia się szok, a potem przerażenie. Czyli nie tylko tam, gdzieś daleko, ale u mnie w domu też? Czyli moi rodzice, moje dziecko, ja też mogę umrzeć? Co teraz będzie? Nasila się panika, a człowiek przedłuża i wzmacnia aktywną fazę wewnętrznego konfliktu, którego wyzwalaczem jest wirus, zamiast ciszą i ufnością wejść w proces udrawiania, w którym pojawiają się cielesne symptomy w postaci gorączki, kaszlu i duszności. Te objawy oznaczają, że organizm się leczy! Wystarczy świadomie przepracować wiadomość, którą jest infekcja (świadomość = (ś)wiadomość)!  

Co z tą wiadomością robi większość moich „kolegów po fachu” we wszystkich Kościołach? Szkoda pisać. Jakby całkowicie nie mieli świadomości, kim są i komu służą. Więc pytam: W jaki sposób Bóg uzdrowił lud na pustyni? Wpierw pojawiły się ogniste istoty (jad, kąsanie, gorączka, usta), które pokazały duchowy problem, czyli przyczynę. Potem Bóg poradził Mojżeszowi, co należy zrobić, czyli zalecił działania uzdrawiające w postaci takiej samej ognistej istoty, przymocowanej do drewnianego pala, aby można było na nią spoglądać z wiarą. Przecież to jest terapia na koronowirusa. Zobacz swoją chorobę, zmierz się z prawdą, którą o tobie ujawnia. Nie uciekaj przez chorobą, ale przyjmij ją jako wiadomość wysłaną do ciebie o stanie twej świadomości. Dlaczego się boisz? Dlaczego ulegasz panice i przerażeniu?  Dlaczego uważasz, że ty i twoja rodzina jesteście w niebezpieczeństwie? Dlaczego jesteś wstrząśnięty?

Spokojnie wypuść powietrze! Nie bój się, że nie otrzymasz nowej porcji życia! Naucz się zaufania, że po wydechu otrzymujesz nową porcję tlenu w kolejnym wdechu! Naucz się wiary, a nauczysz się oddychania. Nauczysz się oddychania, a bez trudu poradzisz sobie z infekcją!

Teraz pojmujecie,  dlaczego jedną z metod zdrowego życia jest medytacja, jako praca z oddechem? Nie chodzi o sam oddech, ale o zaufanie, że się nie udusisz, bo życie jest większe niż to, co czujesz i czego doświadczasz, że otrzymasz więcej niż potrafisz sobie wyobrazić! „Albowiem Królestwo Boże to nie pokarm i napój, lecz sprawiedliwość i pokój, i radość w Duchu Świętym” (Rz 14,17).

Mowa symptomów jest prosta i podlega powtarzającym się prawidłowościom. Gdy tylko ją zrozumiemy, pojawi się przed nami alternatywa: albo wykorzystamy przedstawione nam niezbędne kroki do prawdziwego uzdrowienia, albo los doświadczy nas jeszcze boleśniej. Jeśli będziemy gotowi, aby poddać się nauce płynącej z naszego odkrycia, nie będziemy już więcej potrzebować choroby, ponieważ odnajdziemy samych siebie. Choroba spełni swoje zadanie dopiero wtedy, gdy zostaną wprowadzone zmiany, na które wskazuje choroba. Gdy tak się stanie, symptomy przestaną być potrzebne.

Skoro spotkała nas epidemia koronowirusa zapewne doświadczamy dla wielu trudnej do zaakceptowania, ale na pewno szansy na całkowite przemodelowanie naszej cywilizacji.

Począwszy od wyrównania energii męskiej z kobiecą. Musi pojawić się znowu więcej bohaterów (to niekoniecznie muszą być mężczyźni), gotowych do odważnego wprowadzania zmian, które nie dają poczucia bezpieczeństwa, ale są niezbędne w doświadczeniu drogi, czyli przechodzeniu z przeszłości ku przyszłości. Dotąd liczyliśmy bardziej na stary porządek, zapewniający nam bezpieczeństwo. Teraz pojawia się wyraźny sygnał, że jeśli chcemy wejść do krainy mlekiem i modem płynącej, musimy zaufać zmianom i nie oglądać się za siebie.

Musimy powrócić do fundamentalnego poczucia, że nic złego nie może się stać, ponieważ po każdym wydechu następuje kolejny wdech, więc też po stracie tego życia otrzymujemy nowe, większe życie: „Głosimy tedy, jak napisano: Czego oko nie wiedziało i ucho nie słyszało, i co do serca ludzkiego nie wstąpiło, to przygotował Bóg tym, którzy go miłują” (1 Kor 2,9).  

Szczegółowo zapewne mamy dużą szansę, aby zmienić ekonomię, edukację (wreszcie), pozbyć się złudzeń, że politykom i partiom zależy na czymś fundamentalnie wartościowym. Prawdziwych między nimi poznasz po tym, że są bohaterami, którzy dla dobra ogólnego są gotowi zaryzykować swoją  pozycję społeczną, dobre imię i poczucie bezpieczeństwa.

Obyśmy zrozumieli wiadomość!

Religia rozsądku?

Kim dla mnie jest Jezus z Galilei?  

Tak brzmi najważniejsze i rozstrzygające pytanie. Od odpowiedzi zależy rodzaj życiowej postawy, sposób przyswojenia sobie duchowej energii archetypu (zob. Mt 18,20), ale też duchowa dynamika i jakość codziennego życia, łącznie ze zdrowiem, które jest nie tylko darem, ale też zadaniem. Jakość zdrowia przede wszystkim zależy od czegoś, co w moim słowniku brzmi „serwisowaniem duszy”.

Jezus może być uznany za proroka albo nauczyciela. Terapeutę albo dietetyka. Ideał człowieczeństwa albo szalonego bohatera. Może też być epifanią (objawieniem) Bożej Chwały, ucieleśnieniem Najwyższej Świadomości, manifestacją Bożego JESTEM w TERAZ ludzkiego życia. Te ostatnie wyrażenia są współczesnymi ekwiwalentami tradycyjnych symboli wiary, znanych jako Boży Syn i prawdziwy Bóg.

Dla mnie Jezus jest ucieleśnionym JESTEM, a przypominam, że w tradycji żydowskiej i chrześcijańskiej JESTEM jest imieniem Najwyższej Miłości. W mocy Jego Ducha odkrywam siebie i na Jego podobieństwo staję  się manifestacją JESTEM w swoim TERAZ.

Czy, będąc świątynią Ducha JESTEM i miejscem zamieszkania Chwały Najwyższego, miałbym Bogu oddawać do dyspozycji jedynie swój umysł i jego funkcje oraz zdolności? Czy w związku z tym miałbym utożsamiać się z urządzeniem do obróbki doświadczeń i informacji, zwanym rozumem? Mówiąc precyzyjniej, czy Bóg miałby manifestować swoją Chwałę jedynie przez moją zdolność racjonalnego myślenia i rozsądne zachowania?

Gdyby tak właśnie miało być, ile Marka Uglorza zostałoby wchłonięte i odmienione na obraz Miłości i Światłości, której doskonałym obrazem jest Jezus Chrystus? Czy prawdziwe JESTEM zdołałoby się wydostać i objawić spod warstw mojego EGO, których najwytrwalszym twórcą jest właśnie mój rozum?  Niczemu bardziej nie zależy na EGO, aniżeli racjonalnemu rozumowi, ponieważ jak długo trwa EGO, tak długo rozum wmawia mi boskie prerogatywy.  

„Jestem rozsądny. Modle się. Chodzę na nabożeństwa. Czytam Biblię, którą rozumiem. Nikogo nie biję i nie okradam. Porządnie się prowadzę. Dbam o zdrowie. Wykonuję polecenia sanitarne”. To wszystko brzmi dobrze, bo racjonalnie. Chwała Bogu, jeśli potrafisz podejmować takie decyzje i właśnie tak postępujesz. Mimo to odpowiedz na pytanie: Czy dzięki temu czujesz się dobrze? To znaczy, że masz dobre samopoczucie i czujesz się bezpieczny? 

Jeśli odpowiedź brzmi TAK, dałeś się zwieść swojemu rozumowi, który wciąż buduje Twoje EGO, ponieważ boi się, że go zdetronizujesz, pozbawisz boskich atrybutów i pozwolisz w sobie działać prawdziwej Świadomości, objawiającej się jako moc Miłości.  Twa prawdziwa istota, prawdziwe JESTEM, zniewolone lękami i kompleksami, czeka na zbawienie, czyli uwolnienie. 

Żyjesz i modlisz się rozsądnie, jak bohater przypowieści Mistrza z Galilei: „Boże, dziękuję Ci, ze nie jestem jak inni ludzie, rabusie, oszuści, cudzołożnicy albo też jak ten oto celnik. Poszczę dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę z całego mego dorobku” (Łk 18,11n). Tak zawsze modli się EGO. Racjonalne, mądre, rozsądne EGO, które jest smutnym niewolnikiem rozumu.

Prawdziwe JESTEM nie śmie nawet podnieść oczu ku niebu i prosi o więcej miłości (zob. Łk 18,13). Prawdziwe JESTEM nie czuje się bezpiecznie z własnego powodu, bo nie ma już EGO, czyli nie ma tego, który wylicza i racjonalnie dowodzi. Prawdziwe JESTEM jest ciszą, bo nie ma słów, i zaufaniem, bo nie ma lęku. 

Jak myślimy, co zostało usprawiedliwione, EGO czy JESTEM? Racjonalne dowody czy akt oddania się Bogu?

Zastanawia mnie stała prawidłowość, a mianowicie, że wyznawcy „religii rozsądku” posługują się mniej więcej tym samym argumentem, który brzmi: „Bóg każe posługiwać się rozumem”. Żeby nie było wątpliwości, też tak sądzę, że Bóg chce, abym używał rozumu, co mam nadzieję słychać i widać po tym, że nie jestem jego niewolnikiem, ale staram się w praktyce stosować zalecenie Mistrza z Galilei, aby nie myśleć według wzorców podświadomego umysłu masowego, ale kształtować myślenie przez słuchanie Ewangelii. Ponadto uważam, że Bóg chce, abym jednak używał nie tylko rozumu, ale wszystkich swoich zdolności, funkcji i umiejętności, zwłaszcza duchowych.

Ponieważ jestem interpretatorem tekstów biblijnych wiem, że poza rozumem, kolejnym organem odpowiedzialnym za myślenie, nie tylko symbolicznie, ale rzeczywiście, co odkryli neurolodzy, jest serce. Co z tym zrobią wyznawcy „religii rozsądku”?  Tym bardziej, że serce jest centrum osobowym, odpowiedzialnym za myślenie na poziomie tak zwanych emocji ciepłych, czyli miłości, nadziei, wiary, radości, pokoju?  

Biblijni autorzy, we właściwy dla siebie sposób, wielokrotnie poświadczają, że Bóg nie szuka człowieka o czystym rozumie, ale o czystym sercu. W tekstach biblijnych cały człowiek jest Bożą świątynią, jednak miejscem najświętszym, wypełnionym Chwałą Najwyższego, jest serce. Wiem, że nie wolno mi argumentować w stylu: „Bóg chce…”. Jeśli jednak miałbym użyć retoryki wyznawców „religii rozsądku”, to muszę napisać, że Bóg  chce, abyśmy używali serca, wcale nie będąc pewnym czy On naprawdę chce, abyśmy używali tylko rozumu, skoro zainteresowany jest sercem J.  

A może wszyscy powinniśmy argumentować jednak inaczej? A mianowicie, że Bóg oczekuje po nas duchowego rozwoju, abyśmy stawali się coraz bardziej prawdziwym JESTEM na podobieństwo Jezusa Chrystusa! Czy argument o używaniu rozumu, wyznawców „religii rozsądku”, na pewno jest poprawny w sensie teologicznym i duchowym? Czy ma związek z duchowym wrastaniem w Boży obraz poprzez życie w Duchu Jezusa? Doprawdy nikomu nie odmawiam prawa do używania argumentu o używaniu rozumu, mimo wszystko pytam, czy jest argumentem uczniów Mistrza z Galilei?

W tym momencie pozostaje zadanie ostatniego pytania: W jaki sposób rozumu używał Mistrz z Galilei? Przykładów w Ewangeliach jest wiele, użyję jednego, który ma związek z apelem wyznawców „religii rozsądku”. „I przyszedł do niego trędowaty z prośbą, upadł na kolana i rzekł do niego: Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. A Jezus zdjęty litością, wyciągnął ręką swoją, dotknął się go i rzekł mu, Chcę, bądź oczyszczony!” (Mk 4,40n). Ówcześni trędowaci to współcześni nam zarażeni i podejrzani o nosicielstwo koronawiruem. Jezus zdjęty litością, dotknął się zarażonego nieuleczalną chorobą, gdy tymczasem chorzy na koronawirusa w większości wypadków jednak zdrowieją.

Jezus dotknął się trędowatego z miłości, a nie wbrew miłości, jak argumentują wyznawcy „religii rozsądku”, pisząc i mówiąc, że z miłości należy unikać kontaktu. W dodatku, czego możemy domyślać się z Ewangelii, z higieną dłoni w grupie przyjaciół, zebranych wokół Jezusa, najlepiej wcale nie było J: „I zgromadzili się wokół niego faryzeusze i niektórzy z uczonych w Piśmie, którzy przybyli do Jerozolimy, a gdy ujrzeli, że niektórzy z uczniów jego jedli chleb nieczystymi rękami, to znaczy nie umytymi, (…) zapytywali go tedy faryzeusze i uczeni w Piśmie: Dlaczego twoi uczniowie nie postępują według nauki starszych, ale jedzą chleb nie umytymi rękami? On zaś rzekł im:  Dobrze Izajasz prorokował o was, obłudnikach, jak napisano: Lud ten czci mnie wargami, ale serce ich daleko jest ode mnie” (Mk 7,1-6).  W tekście najciekawsze jest to (na szczęście nie jestem jego autorem J), że Jezus, cytujący Izajasza, słowa wypowiadane przez usta, czyli funkcję rozumu, przeciwstawia sercu.

Kochani wyznawcy „religii rozsądku” jakoś Wam się to wszystko do kupy nie składa. W końcu co z tym Jezusem? Przecież zarzucilibyście Mu dokładnie to samo, co faryzeusze. Kim byli faryzeusze? Wyznawcami „religii rozsądku”, którzy cały wysiłek skupili na zachowywaniu czystości rytualnej, ale też codziennej, życiowej. Żyli bardzo pobożnie, moralnie, rozumnie i dlatego brak higieny rąk uczniów Jezusa uznali za powód, aby Go zaatakować.

Wiecie dlaczego Wam się to nie skleja? Ponieważ boicie się, a swoje lęki chcecie ubrać w dostojne szaty mądrości, świętości i pobożności. Tymczasem Mądrość zamieszkała w ciele. Wpierw objawiła się w Jezusie z Nazaretu, który zachowywał się bardzo nierozsądnie.  Zresztą Świętość wybrała sobie to samo mieszkanie. A co by nie pisać Jezus stracił życie między innymi za niepobożne życie, oczywiście w ocenie pobożnych.

Cały człowiek jest Boży! Nie wolno absolutyzować rozumu, ponieważ człowiek staje się wówczas niewolnikiem EGO. Owszem, mamy używać rozumu, ale odnowionego w duchu myśli, których źródłem jest Dobra Wiadomość o zbawieniu.

Chrześcijaństwo nie jest „religią rozsądku”. Jest duchowym doświadczeniem Nowego Życia, kształtującego się w Duchu Jezusa. Żyjemy i zachowujemy się na podobieństwo Mistrza z Galilei, mając świadomość, że jesteśmy świątynią Miłości, a gdzie jest: „miłość, nie ma bojaźni, wszak doskonała miłość usuwa bojaźń, gdyż bojaźń drży przed karą; kto się więc boi, nie jest doskonały w miłości” (1 J 4,18).

Jesteśmy uczniami Mistrza z Galilei.

Kim Jezus jest dla mnie?

Wirus pozbawia nas korony

”Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, boś Ty ze mną”  Ps 23,4

„Pan światłością moją i zbawieniem moim: Kogóż bać się będę? Pan ochroną życia mego: Kogóż mam się lękać?” Ps 27,1

„Ilekroć lęk mnie ogarnia, w Tobie mam nadzieję” Ps 56,4 

„Pan za was walczyć będzie, wy zaś milczcie” 2 Mż 14,14

„Pan sam pójdzie przed tobą i będzie z tobą. Nie zawiedzie i nie opuści cię; nie bój się więc i nie trwóż się!” 5 Mż 31,8 

„Czy nie przykazałem ci: Bądź mocny i mężny? Nie bój się i nie lękaj się, bo Pan, Bóg twój, będzie z tobą wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz” Joz 1,9

„Nie bój się, bom Ja z tobą, nie lękaj się, bom Ja Bogiem twoim! Wzmocnię cię, a dam ci pomoc, podeprę cię prawicą sprawiedliwości swojej” Iz 41,10

„I przystąpił Jezus, i dotknął się ich, i rzekł: Wstańcie i nie lękajcie się!” Mt 17,7

„Bo zaprawdę powiadam wam gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stąd tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie” Mt 17,20

„I rzekł do nich: Czemu jesteście tak bojaźliwi? Jakże to, jeszcze wiary nie macie?” Mk 4,40

„Pokój zostawiam wam, mój pokój daję wam; nie jak świat daje, Ja wam daję. Niech się nie trwoży serce wasze i niech się nie lęka”  J 14,27

„Wszak nie wzięliście ducha niewoli, by znowu ulegać bojaźni, lecz wzięliście ducha synostwa, w którym wołamy: Abba, Ojcze!” Rz 8,15

„Albowiem nie dał nam Bóg ducha bojaźni, lecz mocy i miłości, i powściągliwości”  2 Tm 1,7

„Wszelką troskę swoją złóżcie na Niego, gdyż On ma o was staranie” 1 P 5,7

„W miłości nie ma bojaźni, wszak doskonała miłość usuwa bojaźń, gdyż bojaźń drży przed karą; kto się więc boi, nie jest doskonały w miłości” 1 J 4,18

Płaczę. Smutno mi.

Że instytucjonalne Kościoły, znane w tradycyjnej formie, będą musiały przeminąć, wiedziałem od dawna, ale że zachwieje nimi wirus, tego się nie spodziewałem.

Nie bardzo wyobrażam sobie, na podstawie jakiego prawa, a tym bardziej powołania, miałbym dalej stawać przed ludźmi ze słowami, aby się nie bali, które wypowiadam zawsze podczas dystrybucji Wieczerzy Pańskiej: „Tak pojednani z Bogiem przez krew Chrystusa, idźcie w pokoju, a Zmartwychwstały Pan niech zawsze będzie z wami. Wy zaś nigdy nikogo i niczego się nie bójcie”, jeśli teraz milczałbym.

Jak my, słudzy Ewangelii, czyli dobrej wiadomości o rozwiązaniu wszystkich ludzkich problemów, mający rozniecać płomień wiary, poradzimy sobie z tekstami, które przytoczyłem powyżej? Czy będziemy je pomijać? Jak wytłumaczymy je naszym słuchaczom? Czy będziemy mieli jeszcze cień szansy na wiarygodność?

Ja – Marek Uglorz – czuję się posłany i zobowiązany do czynienia słów: „Oto dałem wam moc, abyście deptali po wężach i skorpionach i po wszelkiej potędze nieprzyjacielskiej, a nic wam nie zaszkodzi” (Łk 10,19). Dlaczego miałbym bać się mocy, której źródłem jest Bóg, a używania której nauczył mnie Mistrz z Galilei? Dlaczego miałbym zrezygnować z godności Bożego Dziecka i noszenia korony?

Czy mam pozwolić, aby wirus z mojej skroni zrzucił koronę, którą otrzymałem od Boga?

Wiem, że my – duchowni – zostaliśmy wyposażeni w szczególną moc, wyrzucania demonów, leczenia chorych, deptania jadu ludzkiego strachu! To jest nasza misja w imieniu Jezusa. Należy do niej również prorockie widzenie, wiedzenie, wieszczenie, prorokowanie, ostrzeganie. Dlaczego milczymy?

Jak długo będziemy znosić rozpełzające wszędzie węże ludzkiego strachu, sami przykładając się do tego dzieła? Jak długo pod płaszczykiem odpowiedzialności będziemy słabymi strażnikami ludzkich lęków, ułatwiając politykom podbijanie słupków popularności?

Dziś wszyscy liczymy zmarłych z powodu ukoronowanego wirusa. Każda tego rodzaju śmierć jest znakiem zapytania, smutnym doświadczeniem pozostających na tym brzegu. Jeśli jednak większość ulega panice, dlaczego my – wyposażeni w moc deptania po skorpionach – staliśmy się strażnikami ludu, którego jedynym pragnieniem jest ziemskie bezpieczeństwo? 

Bardzo proszę nie argumentować odpowiedzialnością za ludzi, dobrze? A dlaczego, wytłumaczę później.

Politycy z dziennikarzami pompują balon paniki, wbrew sugestiom ekspertów, którzy na wirusach jakby nie było znają się nieco lepiej. Mają swoje powody…  Ok. Więc liczą zmarłych, a siejąc nasiona strachu zupełnie nie biorą pod uwagę starego prawa, rządzącego Wszechświatem, które brzmi: „Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę”. Lęki tworzą panikę, panika chwieje podstawami światowej gospodarki, rozchwiana gospodarka może doprowadzić do rozchwiania ładu społecznego. Większość będzie zachowywać się coraz bardziej irracjonalnie.

Dzisiejsze apele o rozsądek, podszyte energią strachu, doprowadzą do wydostania się na powierzchnię ludzkich zachowań i dziejów tego wszystkiego, co pozamykane w podświadomości. Tym, co uwalania, jest paniczny strach. Mogą zacząć się zamieszki, które zdaniem „odpowiedzialnych polityków”, a jakże, trzeba będzie pacyfikować siłą.

Kto wie, jak rozwinie się sytuacja na rynku pracy i w sektorze spożywczym? Czy wszyscy będą mieli pracę, środki finansowe i pożywienie? A jeśli całkiem niepotrzebnie wzbudzany dziś wiatr paniki, doprowadzi do społecznych zamieszek albo wywoła burzę wojny, TO – KURDE – WTEDY BĘDZIE KTOŚ LICZYŁ ZABITYCH I PRZEJMOWAŁ SIĘ DEMOGRAFICZNĄ STATYSTYKĄ?

Czy naprawdę ciężko zobaczyć potencjalne skutki tego, co dziś jest tylko wiatrem? Najgorszym wrogiem ludzkości nie jest „wirus z koroną”, ale ludzie myślący, że będą potrafili utrzymać kontrole nad wiatrem, który dzisiaj sieją.

Więc jak? Czy my, słudzy Życia i Miłości, naprawdę również mamy siać ten watr?

Czym jest odpowiedzialność? Za każdym razem czymś innym! Przypatrzmy się słowu. Odpowiedzialność jest działaniem, będącym odpowiedzią na konkretną potrzebę, zaistniałą sytuację, itp. Naszą odpowiedzią, zgodną z naszą misją, jest działanie na rzecz wiary, aby ludzie radzili sobie z wszechobecnym lękiem. 

Dla mnie to oznacza, że z miłości do ludzi, dla zbawienia  których zostaliśmy posłani, w dniach, gdy większość sieje wiatr strachu, mocą swej wiary, niczym Eliasz, powinniśmy  sprowadzać w ludzkie serca, błękitne i spokojne niebo Bożej obecności.

W niespokojnym świecie, kto – jak nie Kościół – ma być oazą spokoju, ciszy i zaufania?  W dniach niepokoju i strachu kościelne budynki i zebrana w nich wspólnota musi być oazą zbawienia. Za to jesteśmy odpowiedzialni, a nie za wcielanie rządowych wytycznych.

Pewnie, że za to też! Jednak nasze działanie nie może być podszyte strachem. Nie wolno nam odwoływać się do argumentu odpowiedzialności, jeśli jej motywem jest strach. Naszą odpowiedzią na zaistniałą sytuację ma być wiara, a zatem takie działania duszpasterskie, które ją w ludziach umacniają, czyli praktyczna miłość.

Proszę, nie pozwólmy wirusowi zrzucić nam ze skroni koronę! Nie naszym powołaniem jest zwiększanie energii strachu. Róbmy co w naszej mocy, a do dyspozycji mamy Bożą moc, aby ludzie byli spokojni i ufający. Parafialne i kościelne budynki muszą być otwarte dla wszystkich, którzy w tych dniach chcą się schronić w przestrzeni i w duchu wiary. Skoro nie możemy uczyć w szkołach, wykorzystajmy darowany czas, aby nie tylko opowiadać Ewangelię, ale też pokazywać moc wiary i pewności, że się nie boimy!  

Osobiście mam w zwyczaju, ludzi izolowanych z powodu zakaźnych chorób, dotykać i obejmować. Kto zna mnie od dawna, wie, że na plebanię w Brennej przyjęliśmy i mieszkaliśmy kilka lat z chorym na gruźlicę, aby zimową porą nie umarł na ulicy. Byliśmy rodziną z małą Córeczką. Podobnie zachowuję się w szpitalach. Dlaczego miałbym się bać? Co mogę stracić? Przecież jestem zbawiony, więc mogę tylko zyskać!

Nie nawołuję, żeby ignorować zalecenia i rozporządzenia. Proszę, abyśmy byli dostępni dla wszystkich, którym potrzebna jest wspólnota i przestrzeń wiary. Jesteśmy, aby w mocy Bożej powstrzymywać ów wiatr, który za jakiś czas może stać się burzą, bo wtedy będzie za późno.

Ludzie zakażeni i izolowani są zanurzeni w otchłani strachu. Pierwszym i najważniejszym warunkiem procesu uzdrawiania jest doświadczenie miłości i pewność przywrócenia do wspólnoty. Gest dotknięcia i objęcia przez człowieka, który przychodzi w imieniu Bożym, jest najważniejszą czynnością terapeutyczną, przywracająca zdrowie i harmonię w ludzkiej duszy. Jest gestem niezachwianej wiary, który chorego zachęca do tej samej wiary.

W sensie społecznym, My i nasze wspólnoty, wraz z parafialnymi budynkami, powinniśmy być takim gestem, okazanym wszystkim, którzy się boją. Bądźmy oazą ciszy i zaufania, bo w nich tkwi moc i ujawnia się dar zbawienia.

Gdzie znajduje się nasza korona? Jeszcze na skroniach, czy leży już na ziemi?

Zakończę pytaniem: Kto wie, dlaczego Hioba spotkało nieszczęście? Nasze odpowiedzi najczęściej niewiele różnią się od rad, udzielnych Cierpiącemu przez przyjaciół. Racjonalizujemy, uzasadniamy. Bywa, że cytujemy końcowe wypowiedzi Hioba, a zwłaszcza słowa: „Tylko ze słyszenia wiedziałem o tobie, lecz teraz moje oko ujrzało cię” (Hi 42,5).

Tymczasem ów mądry Człowiek od początku wiedział, dlaczego cierpi. Szkoda, że nie chcemy go posłuchać! Zatem: „Bo westchnienia są moim pokarmem i jak woda płyną moje skargi. Bo to, czego się bałem, nawiedziło mnie, a to, przed czym drżałem, przyszło na mnie” (Hi 3,24n).

Spotyka nas dokładnie to, czego się boimy i przed czym chcemy schronić się w Bożych ramionach. Nie bierzemy pod uwagę, że Bóg chce, abyśmy lgnęli do Niego wiarą, a nie  lękiem; wdzięcznością, a nie narzekaniem. Im więcej w nas jest lęku przed czymś, tym pewniej nas to dosięgnie. A ponieważ nieustannie słyszę i czytam apele, odwołujące się do rozsądku, przypominam, że jedyną rozsądną decyzją, aktem, uczuciem, emocją i postawą jest wiara!

Prawdziwe myślenie i działanie jest wolne od strachu, troski i negatywnej aktywności jakiegokolwiek rodzaju. Musi wydobywać nas z ciemności kolektywnego umysłu mas. My, ludzie Boży, musimy przedstawiać argumenty przeciwne destrukcyjnym myślom masowego umysłu, dlatego bądźmy trzeźwi i czujni, żeby wszystkie nasze myśli, wyobrażenia i działania wywodziły się z praw duchowych, z energii wiary.

Wtedy sami stajemy się odporni i silni, a wirus nie może pozbawić nas korony!

Jeśli nie pokonamy strachu, strach pokona nas.