Jakby młodym winem upici – rozmyślanie na Zesłanie Ducha Świętego

A gdy nadszedł dzień Zielonych Świąt, byli wszyscy razem na jednym miejscu.I powstał nagle z nieba szum, jakby wiejącego gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, gdzie siedzieli. I ukazały się im języki jakby z ognia, które się rozdzieliły i usiadły na każdym z nich.I napełnieni zostali wszyscy Duchem Świętym, i zaczęli mówić innymi językami, tak jak im Duch poddawał. A przebywali w Jerozolimie Żydzi, mężowie nabożni, spośród wszystkich ludów, jakie są pod niebem; Gdy więc powstał ten szum, zgromadził się tłum i zatrwożył się, bo każdy słyszał ich mówiących w swoim języku.I zdumieli się, i dziwili, mówiąc: Czyż oto wszyscy ci, którzy mówią, nie są GalilejczykamiJakże więc to jest, że słyszymy, każdy z nas, swój własny język, w którym urodziliśmy się?Partowie i Medowie, i Elamici, i mieszkańcy Mezopotamii, Judei i Kapadocji, Pontu i Azji, Frygii i Pamfilii, Egiptu i części Libii, położonej obok Cyreny, i przychodnie rzymscy, Zarówno Żydzi jak prozelici, Kreteńczycy i Arabowie – słyszymy ich, jak w naszych językach głoszą wielkie dzieła Boże.Zdumieli się wtedy wszyscy i będąc w niepewności, mówili jeden do drugiego: Cóż to może znaczyć?Inni zaś drwiąc, mówili: Młodym winem się upili. Na to powstał Piotr wraz z jedenastoma, podniósł swój głos i przemówił do nich: Mężowie judzcy i wy wszyscy, którzy mieszkacie w Jerozolimie! Niech wam to będzie wiadome, dajcie też posłuch słowom moim.Albowiem ludzie ci nie są pijani, jak mniemacie, gdyż jest dopiero trzecia godzina dnia,Ale tutaj jest to, co było zapowiedziane przez proroka Joela:I stanie się w ostateczne dni, mówi Pan, że wyleję Ducha mego na wszelkie ciało I prorokować będą synowie wasi i córki wasze, I młodzieńcy wasi widzenia mieć będą, A starcy wasi śnić będą sny; Nawet i na sługi moje i służebnice moje Wyleję w owych dniach Ducha mego I prorokować będą i uczynię cuda w górze na niebie, I znaki na dole na ziemi, Krew i ogień, i kłęby dymu. Słońce przemieni się w ciemność, A księżyc w krew, Zanim przyjdzie dzień Pański wielki i wspaniały.Wszakże każdy, kto będzie wzywał imienia Pańskiego, zbawiony będzie” (Dz 2,1-21).

Jakież to cudowne doświadczenie, móc słuchać kogoś, kto zrozumiałym językiem przekazuje dobrą wiadomość, która całkowicie odmienia życie. Znasz to uczucie? Nagle jakby z horyzontu życia chmury znikły w jednej chwili, a w serce wlewa się fala radości.

Jeśli miarą wylania Ducha jest zdolność porozumiewania się zrozumiałym językiem i przekazywania dobrych wiadomości, które zmieniają życie, czy obficiej nie został wylany na autorów dobrej literatury albo np. ostatnio popularnych poradników psychologicznych, aniżeli na kościelnych mówców, którzy często posługują się absolutnie niezrozumiałym językiem?

Słuchasz ich, słowa jakby znasz, ale całkowicie nie rozumiesz, jaki mają związek z Twoim życiem, problemami, pytaniami. Nie komunikują Ci niczego, co radykalnie zmieniłoby Twoją życiową sytuację i uczyniło Cię lekkim i radosnym.

Tego muszą uczyć się wszyscy mówcy, jednak my, którzy mamy opowiadać o dobrym zakończeniu wszystkich ludzkich problemów i pomagać innym pozbyć się lęku, powinniśmy cechować się szczególną postawą, a mianowicie żyć i mówić, jakbyśmy upili się młodym winem. Zresztą nie ma co ukrywać, że ten rodzaj radosnego życia i budowania relacji cechuje każdego, na kogo Bóg wylał swego Ducha.

1. Duch języka  

Pomiędzy opowiadaniem o budowniczych wieży Babel i opowiadaniem o Zesłaniu Ducha Świętego można odczuć niepokojące napięcie. W świadectwie jednego i drugiego Bóg miesza języki. Zatem działanie Boga w obu narracjach jest takie samo i nawet skutki te same, tymczasem w doświadczeniu uczestniczących ludzi i w ludzkiej historii dzieje się coś absolutnie różnego. Dostrzegając to napięcie, bądźmy pokorni wobec nieograniczonych możliwości działania Boga, który zawsze kieruje się tym samym celem, a mianowicie zbawieniem ludzi, czyli naszą radością, pokojem i pomyślnością.

Nie potrafimy tak niuansować, dlatego bardzo często wydarzenia i doświadczenia, w których uczestniczymy, oceniamy wyłącznie po zewnętrznych i widzialnych okolicznościach, nie potrafiąc dostrzec, że skutki mogą być różne mimo pozornego podobieństwa.

W Babilonie pomieszanie języków uratowało ludzi przed śmiercią, która byłaby konsekwencją pychy. Na skutek technologicznego rozwoju doprowadzili bowiem cywilizację do momentu krytycznego, którym jest czynienie swojego imienia sławnym na całej ziemi. Energię wspólnego działania skumulowali do poziomu, zagrażającego życiu, co między innymi na pewno wydarzyło się za dni Noego albo w krainie Sodomy i Gomory.

Pycha zawsze prowadzi do śmierci. Wpierw pojawia się pierwszy poziom zła, którym jest pycha sama w sobie. Jeśli nie zostanie powściągnięta, wówczas energia pychy zaczyna kumulować się w postać pychy zbiorowej. Wtedy już zaczyna dziać się naprawdę źle, jednak to i tak nie oznacza jeszcze tego poziomu cierpień, zniszczenia i totalnej degrengolady człowieczeństwa, który jest dziełem zbiorowej pychy religijnej.

Gdy lud, zjednoczony wspólnym dziełem, postanawia działać dla swojej chwały, wnet musi wydarzyć się tragedia. Właśnie przeżywamy taki moment polskiej historii, którego katalizatorem jest tzw. pandemia wirusa, wymagający od nas zrozumienia, że jeśli dalej będziemy pompować balon pychy o charakterze narodowo-religijnym, wnet doprowadzimy do katastrofy, cierpienia, łez, bólu i śmieci.

Dożyliśmy niebezpiecznego poziomu pychy, tworzonej przez polityków i niektórych biskupów rzymskokatolickich, w którym jeden język ma nas uratować przed złym światem i niebezpieczeństwem skutków pandemii. Narracja z religijnym podtekstem zmierza do mentalnego odcięcia od reszty, zbudowania bezpiecznego muru i na koniec wysokiej wieży polskiej chwały.

Ponieważ Bóg kocha wszystkich ludzi, więc zanim sami zafundujemy sobie ostateczne nieszczęście pomiesza nam języki. Doprowadzi do sytuacji, w której dla naszego dobra przestaniemy budować wieżę chwały polskiego imienia, i pozbawi ziemi, którą ponoć zamieszkujemy na mocy wiecznego i nienaruszalnego prawa. 

Miłujący Bóg pomiesza nam języki, czym uratuje nas przed skutkami narodowo-religijnej pychy. Uniemożliwiając porozumienie i wspólne działanie,   rozbije zaślepioną wspólnotę, zmierzającą do śmierci. Chyba, że przemówi nam do wyobraźni opis zesłania Ducha i zamiast budować pyszną wieżę narodowej chwały z radością damy się obdarować Duchem Jezusa, w którym dobro wszystkich ludzi jest wartością najważniejszą. 

Gdy zstępuje Duch, zawsze dzieje się coś ważnego w sferze języka, czyli komunikacji i jej skutków. Co prawda zewnętrznie widać zawsze to samo, czyli to, że każdy zaczyna mówić innym językiem. Skutkiem tego w wewnętrznej sferze ducha ludzie pyszni i dbający o własną chwałę tracą zdolność tworzenia wspólnoty, zaś ludzie, oczekujący chwały Bożej, zaczynają się do siebie zbliżać i wzrastać w mądrości.

Posługując się uproszczonym obrazem można powiedzieć, że pysznym ludziom Duch języki zawiązuje, a pokornym rozwiązuje. W jednym i drugim wypadku dochodzi do zindywidualizowania wypowiedzi, tyle tylko że pyszni przestają się rozumieć, a oczekujący Bożej chwały rozumieją się coraz lepiej, ponieważ mówią nie dla swojej chwały, ale z miłością i empatią.

2. Język Ducha

Przed laty zrozumiałem, a było to doświadczenie wstrząsające i decydujące o dalszej drodze życia, że mówców można podzielić na trzy grupy.

Pierwsza grupa mówców kocha własny głos. No cóż, żałujmy ich słuchaczy, bo chrząkania, wycia, popisów oratorskich, mentorskiego tonu słuchać nie sposób.

Druga grupa mówców kocha treść swoich przemyśleń, czyli to, co ma do powiedzenia. No cóż, słuchaczy tych mówców żałujmy tym bardziej, ponieważ są poddawani inteligentnej indoktrynacji i mentalnemu programowaniu. Idea ponad wszystko.

Trzecia  grupa mówców kocha tych, do których mówi. Koniec żałowania, przecież chcemy być wśród nich. Niechże wreszcie na tej ziemi ktoś nas kocha, a nie udaje, popisuje się, manipuluje nami i nas wykorzystuje. Niechże wreszcie ktoś posługuje się słowami, których źródłem jest serce, czyli czysta miłość.

W Święto Zesłania Ducha Świętego przyswójmy sobie biblijną mądrość, że duch języka decyduje o tym czy język jest z ziemi, czy z nieba; z litery czy z Ducha; z pychy czy z pokory, dla ludzkiej chwały czy na chwałę Boga.

W efekcie Duch języka jest katalizatorem zmian, wiodących do nieszczęścia albo szczęścia. Warto więc słuchać mówców. To naprawdę tak nie działa, jakbyśmy naiwnie chcieli, że słowa zawsze znaczą to samo, ponieważ wspólnie są stworzone przez literę i ducha.

Gdy duch języka jest pyszny, litera działa jak sprawny zabójca ludzkiego ducha. Wtedy Duch Boga zawiązuje język mówcy, aby nie doszło do tragedii. Duch zawsze działa dla naszego dobra, więc gdy duch języka jest radosny i pełen miłości do słuchaczy, wówczas każda litera (głoska) służy zbawieniu i szczęśliwemu życiu. Takiej mowy chce się słuchać, ponieważ język mówcy jest rozwiązany, żeby mogła objawiać się Boża chwała w ludzkim życiu.

Słuchajmy zatem mówców i pamiętajmy, że absolutnie wszystkich dotyczy ta same reguła. Naprawdę nie tylko księży, bo także polityków, nauczycieli, naukowców, lekarzy, no i oczywiście życiowych partnerów. 

A już zwłaszcza Rodzice, uważajcie na to, jak mówicie. Przysłuchujcie się też swoim słowom i uczcie się zwracać do dzieci w duchu języka naszego Mistrza z Galilei. Słowa same nie decydują o porozumieniu i wspólnocie, ale ich duch, który ma być duchem radości, miłości i wolności. Nie dziwcie się, że dzieci zamykają się przed Wami i odcinają od rodzin, skoro duch Waszego języka służy Waszej chwale i w domyśle chwale rodziny. Dzieje się wtedy to samo nieszczęście, co w Babel.

Macie posługiwać się językiem Bożego Ducha, służącym Bożej chwale w ludzkim życiu. Błogosławionym efektem posługiwania się językiem Jezusa, bo tak można ów język nazwać, zawsze będzie wspólnota przyjaciół Jezusa, chwalących Boga wolnym, twórczym, i radosnym życiem.

Wydarza się prawdziwy cud. Każdy do każdego zwraca się zrozumiałym językiem, którym nie próbuje osiągnąć niczego dla swojej chwały, więc nikt nikogo się nie boi.

Rodzice, potraficie sobie wyobrazić Wasze dzieci, zachowujące się tak swobodnie i radośnie, jakby upiły się młodym winem, tylko dlatego, że rozmawiacie z nimi językiem Jezusa?

Księża, potraficie sobie wyobrazić słuchaczy, wychodzących z kościołów z taką radością, jakby na weselnej uroczystości upili się młody winem, lekko i radośnie pozdrawiających wszystkich ludzi dobrą wiadomością? Tylko, czy potraficie posługiwać się językiem Jezusa?

Politycy, naprawę chcecie katastrofy i cierpienia ludzi, którym służycie? Nie moglibyście wreszcie przestać używać języka budowniczych wieży Babel i pokornie poprosić o dar języka Mistrza z Galilei, którym zwłaszcza w Polsce z aktorską wprawą wycieracie sobie buzie, ale w Jego duchu mówić nie chcecie?

Najwyższy czas, abyśmy pozwolili Bogu napoić się winem Ducha i zaczęli zwracać się do siebie językiem miłości.

Amen.

Nadzieja

Czy nadzieja rzeczywiście jest matką głupich?

Tradycyjna interpretacja, rodem ze starożytnej Grecji, umieszczająca nadzieję wśród różnego rodzaju zła, zesłanego przez Zeusa na ziemię, nie musi być jedyną. Na dobrą sprawę można założyć, że to właśnie nadzieja, której nie udało się wydostać ze zbyt szybko zamkniętej puszki, mogła być rodzajem lekarstwa, czymś w rodzaju surowicy na jad zła, uwolnionego przez Pandorę.

A gdyby miało się okazać, że warianty mitu z innych kultur o ciekawskiej Kobiecie, umożliwiającej działanie złu, rzucają ciekawe światło na relację Hezjoda, czy nie byłoby warto poświęcić im chwili uwagi?

Zanim zajmiemy się Ewą z Ogrodu Życia, powszechnie zwanego rajem, przypomnijmy sobie starą narrację, służącą kobiecej inicjacji, zachowaną pod tytułem Sinobrody. Bohaterką jest młoda Małżonka bardzo dwuznacznego Mężczyzny, uwodzącego szarmanckim zachowaniem i bogactwem,  jednocześnie wydającego się być okrutnikiem, zabijającym kolejne żony, które odważyły się zajrzeć do tajemniczego pomieszczenia. Odkrywały w nim szkielety swoich poprzedniczek, czyli w istocie prawdę o sobie. Do odnalezienia tajemnicy Sinobrody sam zachęca swoje żony, rozbudzając w nich ciekawość informacją o kluczu, którego pod żadnym pozorem nie wolno im użyć, po czym wyjeżdża z zamku. 

Ostatecznie okazuje się, że Sinobrody nie jest okrutnikiem, któremu zależy na kolejnych trupach. Odwrotnie, młodą Małżonkę prowokuje do użycia właściwego klucza do właściwych drzwi, dzięki czemu ma szansę na skonfrontowanie się ze swoją kobiecą przeszłością i pełne zintegrowanie animy z animusem, czemu w opowiadaniu odpowiada śmierć Sinobrodego, zadana mu przez jej braci.

Klucz jest symbolem najważniejszego pytania, otwierającego drogę do spełnionego życia, co prawda przez doświadczenie traumatyczne, ale przecież jednocześnie terapeutyczne i wyzwalające. To jest pytanie o samego siebie. Bez wniknięcia w ciemność wypartych części osobowości i poznania ukrywanych tajemnic przeszłości odpowiedź jest niemożliwa, zatem trauma konfrontacji ze złem i ciemną stroną egzystencji jest zapowiedzią odnowy, poprawy losu i szczęśliwego, spełnionego życia.

Skoro w jednym pomieszczeniu, umieszczonym przez narratora w piwnicy zamku, czyli w sferze podświadomości, jednocześnie znajduje się tragiczna przeszłość Małżonki Sinobrodego oraz wstęp do najlepszej przyszłości, więc możemy założyć, że odkryliśmy elementy pozytywnej interpretacji pozornie negatywnej opowieści o puszce Pandory.

Rozstrzygające mimo wszystko może być biblijne opowiadanie o Ewie, której spodobał się owoc z drzewa poznania dobra i zła. Przy uważnej lekturze opowiadania można dostrzec, że drzewo poznania jest tożsame z drzewem życia, a to, jaką rolę pełni, zależy wyłącznie od wyboru Ewy. Czy skutki wyboru, dokonanego przez Ewę, są na pewno tylko jednoznacznie złe, jak utrzymuje tradycyjna interpretacja, odpowiedzialna za kształtowanie powszechnych wyobrażeń?

Oceniając sytuację po zerwaniu owocu, Bóg zapowiada, że męski potomek Ewy zgniecie głowę węża! Czyżbyśmy mieli do czynienia z dokładnie tym samym motywem, jak w wypadku opowiadania o Sinobrodym? Animus Ewy zwycięży kuszącą animę, a w konsekwencji pobyt poza Ogrodem Życia nie oznacza egzystencji przeklętej, ale błogosławioną. Dlaczego? Gdyby Ewa z Adamem pozostali w Ogrodzie i zjedli owoc życia, pozostaliby na zawsze wrogami Stwórcy, czyli samych siebie i swojego życia. Dzięki tzw. wygnaniu pozostają śmiertelni, więc powrócą do Źródła. Zjadając owoc z drzewa poznania dobra i zła, Ewa z Adamem budzą się do świadomego życia, podobnie jak Małżonka Sinobrodego.

Biblijny odpowiednik greckiego opowiadania o puszce Pandory przekonuje, że na dnie każdego doświadczenia, przykryte różnymi odmianami pozornego zła, ostatecznie zawsze znajduje się leczące dobro. Puszka musi zostać otwarta, żeby człowiek dotarł do prawdy, ukrytej w tajemniczym pomieszczeniu, skrywającym tajemnice przeszłości. Okazuje się, że nie ma takiego zła, które samo w sobie nie byłoby jednocześnie kluczem do najwyższego dobra; choroby, która nie byłaby kluczem do zdrowia; nieszczęścia, które nie byłoby kluczem do szczęśliwego życia. Dlatego o nadziei na pewno można powiedzieć, że nie jest matką głupców, za którą powszechnie uchodzi.

Nadzieja jest tchnieniem życia, czymś w rodzaju oddechu duszy, bez którego życie byłoby niemożliwe. Mimo wszystko jej zła reputacja musi zastanawiać. Rozwiązania dylematu nie znajdziemy w jej istocie. Szukać trzeba w ludzkich oczekiwaniach, ponieważ to one czynią z nadziei przyczynę rozczarowań i cierpień. Naiwna nadzieja, że marzenia spełnią się w najdrobniejszych szczegółach, zaspokajając pożądliwe EGO, rzeczywiście jest matką głupców. To jest ten rodzaj nadziei, która sądzi, że po otwarciu drzwi, jeśli użyje się odpowiedniego klucza, oczom ukaże się skarbiec pełen złota. Doprawdy żywienie takiego przekonania jest przejawem naiwnej głupoty.

Po otwarciu drzwi wpierw trzeba wykonać pracę z piwniczną prawdą zamku Sinobrodego, złem puszki Pandory, doświadczeniami pustyni po wypędzeniu z Ogrodu Życia. Dopiero przepracowanie tej lekcji, spojrzenie prawdzie w oczy i zgoda na samego siebie, zapowiadają pomyślne, spełnione i szczęśliwe życie. Zachłysnąć się prawdziwym życiem można po ustaniu oczekiwań, skrojonych na miarę dotychczasowego życia i doświadczeń. Dusza nabiera oddechu, gdy kalkulacje umysłu okazują się być zalewie szkieletem przeszłości. 

Prawdziwa nadzieja jest przeświadczona o dobrym zakończeniu każdego doświadczenia, chociaż nie oczekuje konkretnego efektu. Staje się sobą z chwilą wyrażenia zgody na rozwiązanie, nie będące jedynie marną kopią przeszłości, ale zaskakującą realizacją, której trudno było się spodziewać. Siłą sprawczą nadziei jest to, że otwiera na radykalną nowość, której wartością i cechą jest zachwycająca inność, przełamująca dotychczasowy schemat życia. Jej najważniejszym elementem jest ufna pewność, że zawsze dzieje się to, co najlepsze. Kolejnym jest zachwyt otrzymanym darem.

Jeśli nadzieja uwalnia człowieka od przeszłości i jej matryc życia, czyniąc go bezwarunkowo oczekującym na to, co nadchodzi jako najlepsze dobro, wtedy jest czystą energią życia, spokojnie płynącą do celu. Cokolwiek o niej nie myśleć i jakkolwiek jej nie definiować, jedno nie podlega dyskusji, a mianowicie, że nadzieja jest nieodzownym warunkiem wolności. Bez niej człowiek pozostaje niewolnikiem przeszłości albo tylko z lekka odnowionej ekstrapolacji przeszłych wzorców na przyszłość.

Niebezpiecznym brzegiem jej energii, ku któremu naprawdę nie warto się zbliżać, są nazbyt uszczegółowione i przez to naiwne oczekiwania. W równym stopniu uderza w niego rozmarzona Pani domu, która podczas egzotycznej podróży zachwyciła się kolorem morza i z nadzieją szuka tego samego błękitu we wzorniku farb, jak i religijny fundamentalista, który przenosi na Boga swoją frustrację, złość, zawiść i nienawiść, oczekując potępienia ludzi, których nie potrafi kochać. Tymczasem czego oko nie widziało i czego ucho nie słyszało, a jest nieporównywalnie piękniejsze i lepsze od obecnych warunków życia, to otrzymują ludzie uwolnieni przez nadzieję.

Przeciwnym brzegiem, równie niebezpiecznym, jest uznanie nadziei za zło i niepotrzebną przyczynę cierpienia. Kto w ten sposób traktuje nadzieję, sam pozbawia się życiodajnego oddechu i traci duszę. W beznadziei życia doświadcza depresji i chorób. Tymczasem siła nadziei nie ujawnia się w doświadczeniu ciężkiej choroby, ale w zdrowym, uśmiechniętym i spełnionym życiu.   

Przypowieść o winie

Królestwo Niebios podobne jest do wina.  

Wygrzane w słońcu, wykarmione żyzną ziemią, owoce winorośli są zapowiedzią radosnych spotkań w gronie zadowolonych ludzi. Wpierw jednak prasa musi wycisnąć moszcz, który zamieni się w wino. I gdy już chciałoby się sięgnąć po rozweselającą serce krew ziemi, trzeba jeszcze cierpliwie poczekać. Wino potrzebuje ciszy. Nie ruszane klaruje się, szumowina osiada na dnie, pojawia się długo wyczekiwana szlachetność. 

Tak jest w Królestwie Niebios, które jest miejscem ciszy. Bezustannie potrząsana dusza w szumowinach świata gubi drogę i nie zyskuje szlachetności.   

Wciąż w drodze, co tydzień z nowym kalendarium zadań niezbędnych, co kwadrans przeglądający prywatną i służbową pocztę, z żalem myślący o piętrzącym się za drzwiami stosem książek do przeczytania, ostatkiem sił tuż przed świtem przeglądasz wiadomości, nad którymi zasypiasz.

Dwie godziny później ptaki radośnie witają nowy dzień, o którym niczego nie wiesz, ponieważ dopiero zacząłeś noc za spuszczonymi żaluzjami. Gdy one spokojnie odpoczywają przy nakarmionych pisklętach, zrywasz się jak wariat z łóżka, jak zawsze o kwadrans za późno, i znowu gnasz. Wybiegając z domu nie zapominałeś o poczcie, ale o śniadaniu tak. W drodze nie zapominasz o przejrzeniu trzech portali z wiadomościami ze świata, ale o modlitwie tak.

Wciąż dokonujesz jakiś wyborów. Nie zapominaj, że ich konsekwencje bierzesz w gratisie. Dziwisz się szumowi w głowie i bałaganowi dnia?

Liczysz na wino i życiowy luksus, wciąż marzysz o życiu jak z bajki, ale spać kładziesz się o pięć godzin za późno, trzy godziny za krótko spisz, godzinę za późno wstajesz, pięćdziesiąt razy w ciągu dnia niepotrzebnie przeglądasz pocztę i bez kilkukrotnego czytania wiadomości nie potrafisz funkcjonować.

Zastanów się, czy zachowujesz się jak król czy jak żebrak? Czy żyjąc w ten sposób masz szansę stać się winem, godnym królewskiego stołu, bo na razie pracujesz na bycie najtańszą siarą dla wiejskich pijaczków za sklepem.

Uspokój się. Ofiaruj sobie królewski dar ciszy. Bądź winem, które się klaruje. Jeśli szumowina nie opadnie nigdy nie dostrzeżesz swojej drogi. Będziesz przedzierał się przez życie, jak przez mgłę, z dnia na dzień bardziej zmęczony i zagubiony. Naucz się spać w zdrowych godzinach, jeść w spokoju, ruszać z godnością, modlić z radością. Nie bądź częścią szumowiny świata, zbierając jak odkurzacz wszystkie informacje do niczego i nie przekazuj ich potem niepotrzebnie innym. Zapomnij o poczcie w telefonie. Przypomnij sobie o ławce za domem, pod błękitnym niebem.

W Królestwie Niebios nie ma miejsca na szumowiny. Nic, co jest szumem i zanieczyszczeniem, nie jest godne królewskiej uczty. Ciszą wyborów, zachowań, zainteresowań, po prostu bycia, wyklaruj perspektywę. W ciszy staniesz się winem, wznoszonym w toaście zbawienia. 

Gdzie są świece gotowe do świecenia?

Nowa sytuacja, z jaką od ostatniej wojny światowej nie mieliśmy do czynienia, unaoczniła, że metody i tematy katechetyczne, a także praktyka udzielania chrztu, konfirmowania i bierzmowania, kompletnie się nie sprawdzają. Podporządkowane są kościelnym statystykom, ale nie duchowemu rozwojowi i wyłanianiu chrześcijańskich elit.

Rozmowy po moim wczorajszym wpisie kolejny raz przekonały mnie, że sprowadziliśmy wielowymiarowość i bogactwo kościelnego życia do jednej płaszczyzny. Wyglądamy jak leżąca na ziemi kartka papieru, a powinniśmy przypominać trójwymiarową bryłę origami. 

Kościoła nie wolno sprawdzać do poziomu religijnej matrycy, stabilizującej ład i porządek społeczny. Dziedzictwo Konstantyna Wielkiego wciąż uniemożliwia nam dostrzeganie w  Kościele duchowego projektu, który ma dynamizować ludzką egzystencję i wyzwalać duchowy rozwój ludzkości. 

Pisałem o tym kilkakrotnie, więc teraz tylko naprędce kilka słów.

Całkowicie zaniechaliśmy metodę Jezusa, praktykowaną przez pierwsze pokolenia uczniów. Jej podstawą jest założenie, że populację trzeba podzielić na trzy grupy. Polega na informowaniu o zbawieniu wszystkich bez wyjątku, przy okazji ucząc mądrego, zdrowego i wolnego życia. To jest podstawa społecznej piramidy.

Kolejny poziom, środkowy, tworzą ludzie, rozwijający się duchowo w tym sensie, że świadomie poznają siebie. Pytają i szukają swoich darów, wypatrują drogi powołania i nie boją się konsekwencji wyborów, które często są nietrafione. Jednak dzięki takiej pracy z ogniem życia krystalizuje się grupa uczniów, znających siebie. Rozpoznając życiowe powołanie do służby w dziele zbawienia, idą w miejsca i wykonują zadania, do których po prostu zostali stworzeni. Ta droga rozwoju i ten wysiłek w poznawaniu siebie, a zwłaszcza rozterki i załamania, które pojawiają się jako konsekwencja tej pracy i popełnianych błędów, trzeba delikatnie buforować i moderować. Do tego jest potrzebna praca duszpasterska i katechetyczna na innym poziomie, aniżeli podstawowym.

Należy ją wykonywać w ramach przygotowania do konfirmacji albo bierzmowania. Wiek, w którym przeprowadzamy te rytuały inicjujące, jest za wczesny. Niczego spektakularnego nie osiągamy. To po pierwsze, a po drugie to nie może być praca powszechna, ta bowiem dotyczy podstawowej grupy uczniów Pańskich. Na tym etapie należy przygotowywać do chrztu ogniem tych, którzy świadomie chcą płonąć. Dzięki temu mielibyśmy szansę wyłaniania z podstawy, uczniów zaangażowanych. Tymczasem praktyka konfirmacyjna jest skrojona na potrzeby kościelnej statystyki i jest zaledwie lekkim wzmocnieniem pracy duszpasterskiej i katechetycznej z podstawą społecznej piramidy, zamiast tworzeniem warstwy środkowej. W świadectwie ewangelii odpowiada jej grupa uczniów, którzy otrzymali od Jezusa charyzmat uzdrawiania.

Mając wykrystalizowany trzon aktywnego Kościoła, można wybierać najlepszych, elitę w sensie ścisłym, której Jezus powierzył moc wypędzania demonów. Łatwo się domyśleć, że to ludzie, którym poświęca się najwięcej uwagi, czasu i wprowadza w tajemnice duchowego życia, o których ludzie podstawy nie chcą słyszeć i nie muszą.

My zaś chcielibyśmy mieć podstawę rozwiniętą i aktywną, niczym duchowa elita, a to jest niewykonalne i po prostu naiwne. W efekcie nie tworzymy elity, a w pracy duszpasterskiej zatrzymaliśmy się na poziomie podstawy, której nie potrafimy podciągnąć nawet do poziomu duchowego życia uczniów, świadomych siebie i otrzymanych charyzmatów.

Oczywiście organizowanie tej struktury wymaga rekonstrukcji Kościoła, nowej definicji katechizacji i sakramentów, ale przed wszystkim zobaczenia, że zasadza się na fundamentalnej pracy z lękiem. Nie można od wszystkich wymagać, aby zdobyli się na zaufanie, cechujące elitę, wypędzającą demony. Z drugiej strony nie wolno nam wszystkich traktować w sposób podstawowy, jak mama chroniąca w piwnicy swoje dzieci, które podczas wojny boją się lotniczego nalotu.

To jest przecież oczywiste, ale my problem wypieramy, co mierzi mnie coraz bardziej teraz, w okresie tzw. pandemii. Dlatego napisałem wczoraj o Kościele, jako sercu ludzkości. Doświadczam niezrozumienia, ponieważ współczesny Kościół z założenia oddziałuje tylko na podstawę, posługując się metodami, odpowiednimi dla niej. Dlatego zarzuca mi się, że nie liczę się z lękiem, lekceważę zdrowie i życie ludzi, obrażam kolegów.

Nie obrażam. Szanuję, o czym świadczy to, że im sugeruję. Gdybym ich lekceważył, nie pisałbym do nich. Próbuję tylko „obudzić śpiocha”. 

Wczoraj też nie krytykowałem ostrożności w organizowaniu nabożeństw. I od początku pandemii nie napisałem na ten temat jednego zdania negatywnego, ponieważ nie wolno nam „szarpać” za uszy ludzi słabej wiary, którzy poczuliby się źle. Organizacyjnie Kościół musi uwzględniać najsłabszych, ale jednocześnie, zwłaszcza w przekazywaniu dobrej informacji o Bożym zbawieniu, musi wiarę budować.

Nie da się budować wiary słowami, że Bóg nas kocha i gdy przetrwamy pandemię to znowu będziemy, jak dawniej tworzyć parafialne i liturgiczne życie. Nie przetrwamy pandemii – o tym wie każdy. Wirus tak po prostu nie znika. Z jednej strony służby medyczne nauczą się nas leczyć, z drugiej strony my – księża i Kościół – jesteśmy od poszerzania ludzkich serc. Chodzi o wiarę, która umożliwi wszystkim życie w nowych warunkach, czyli życie wraz z wirusem.

Lęk to uniemożliwia. Zaufanie tak.

Dobra informacja o zbawieniu musi być umacnianiem zaufania, duszpastersko musi być codzienną pracą, dzięki której najsłabsi w wierze zaczną samodzielnie stawiać kroki. Jeśli po naszym działaniu i w naszych słowach od trzech miesięcy słyszą przekaz osnuty na wątku, którym jest strach i jakaś mityczna wiara w to, że kiedyś znowu będzie bezpiecznie, to przepraszam, ale to jest wypieranie prawdy, a nie życie w prawdzie.

A poza tym, co w tym czasie robimy albo czego nie robimy z wiarą ludzi duchowo rozwiniętych, których powinniśmy wykorzystywać w tych dniach? Na temat wirusa od strony medycznej i biologicznej wiemy już na tyle dużo, że jest czas odważniej wyprowadzać ludzi z ich lęków.

No niestety, ale są powołania, w których Bogu potrzebni są ludzkie rozwinięci duchowo, a więc między innymi też odważniejsi i zdolni do duchowego widzenia rzeczy, które większość widzi cieleśnie. Między innymi są to pracownicy służby zdrowia i Kościoła. Proszę więc nie sugerować, że traktuję Kolegów źle. Po prostu nie traktuję ich jak ludzi małej wiary.

Wszystkich powciskaliśmy do domów i czekamy na zniknięcie potwora.

A kuku Panie kruku!

Potwór sam nie zniknie.

Do zwyciężenia potwora Chrystus ma nas, swoją elitę na ziemi!

Gdzie są świece, gotowe do świecenia i spalania się?

Kościół sercem ludzkości

Sądziłem naiwny, że miną może dwa miesiące i Kościoły się obudzą; że moi Koledzy zaczną konfrontować obecną sytuację z biblijnymi tekstami i zobaczą groteskę, w której uczestniczą.

Mija trzeci miesiąc i właściwie jest coraz gorzej, bo dostrzegam proces akomodacji, oswojenia, akceptacji.

Na miłość Najwyższego:

– gdy analizujecie listy do Siedmiu Kościołów, umiecie sobie wyobrazić treść ósmego, skierowanego do nas?

– gdy czytacie o serafach, które oczyściły Izraela na pustyni z lęku i grzechu, to o czym myślicie?

– gdy jesteście świadkami uzdrowień, dokonywanych przez Mistrza, ogłaszając triumf ludzkiej wiary, to nie czujecie się zawstydzeni? 

– w jaki sposób interpretujecie ludziom wypowiedzi Mistrza, z pomiędzy których przypomnę jedną: „O cokolwiek byście prosili Ojca w imieniu moim, da wam. Dotąd o nic nie prosiliście w imieniu moim; proście, a weźmiecie, aby radość wasza była zupełna” (J 16,23n)?  

Pojawiło się słowo klucz, wręcz nowa zasada hermeneutyczna, która ma wszystko rozwiązać i wytłumaczyć: odpowiedzialność. Tylko nieśmiało przypominam, że w hermeneutyce jest pewna kolejność, o której często piszę, a mianowicie, że wpierw następuje interpretacja tekstu. Interpretacja tekstu staje się interpretacją egzystencji. Wpierw tkaninę życia trzeba wyprać w tekście. Skutkiem jest pojawienie się tekstury, czyli poznanie siebie. Nie okłamujmy siebie oraz ludzi, że życie tłumaczy tekst, bo wówczas tekst przestaje być święty i natchniony, co powtarzamy niczym mantrę, tylko w praktyce nie stosujemy, ale tekst tłumaczy życie. Odpowiedzialności zatem nie wolno nam traktować jako pojęcia interpretującego religijne teksty. 

Niestety tak się stało, dzieje i nasila. Żeby przetrwać w politycznym żywiole władzy i społecznego znaczenia Kościoły dostosowują interpretację tekstów do sytuacji. Ósmy list do Kościołów właściwie już powstał. Pozostaje pytanie o nagłówek i adresata.

Czy jestem zawiedziony? Nie jestem zawiedziony. Nie dałem się też rozczarować, ponieważ zawczasu odczarowałem młodzieńcze ideały, wyniesione z rodzinnego domu pastorskiego, w którym Kościół jawił mi się nową Jerozolimą w niebiańskim Syjonie.

Od lat widziałem, co się dzieje, mówiłem, pisałem, prosiłem. Teraz naocznie wyszło szydło z worka.

Wiąż kocham Kościół, bo kocham Mistrza z Galilei, który jest moim Panem. Kocham Kościół zdolny do życia i odkrywania prawdy w duchu Jezusa Chrystusa, będący czystym i autentycznym doświadczeniem duchowym. Kościół  podnoszący człowieka z prochu, przywracający życiu godność, uzdrawiający ludzkie traumy. Kościół, który nie martwi się sobą, bo martwi się światem. Kościół, który tkaninę ludzkich dziejów i aktualnych wydarzeń odważnie i jednocześnie uważnie pierze w czystym źródle wody, którym jest Jezus z Galilei. 

Kocham Kościół, który odpowiedzialnością nie interpretuje tekstów biblijnych, ale nimi nadaje odpowiedzialności najwartościowsze znaczenie, bo w duchu Jezusa. Może przykład? Użyję takiego, którym spróbuję przy okazji przekonać, że naprawdę uczestniczymy w grotesce.

Odkąd pamiętam wielu chrześcijan powtarza, że Jezusa z Galilei nie sposób naśladować, bo przecież On jest Bogiem. Argument przypomina kulę śnieżną, wystrzeloną z wyrzutni rakietowej, bo gdyby Jezus nie był jednym z nas, normalnym człowiekiem, objawienie Bożej chwały w Jego osobie nie miałoby najmniejszego znaczenia i sensu. Jezus jest Mistrzem, uczącym życia w tym samym duchu, w którym mógł powiedzieć: „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30). Z niedowiarkami od lat kruszyłem kopie o to, że życie w duchu Jezusa, popularnie zwane naśladowaniem, nie tyle jest możliwe, ile wręcz jest warunkiem duchowego rozwoju.

I czego dożyłem? Ni z tego ni z owego tzw. pandemia wirusa pierwszy raz w życiu zmusiła mnie przyznać, że naśladowanie Jezusa jest nie tylko niemożliwe, co wręcz powinno być zabronione, bo jest dalece nieodpowiedzialne J.

Nie wiem, czy pisać, że mrugnąłem okiem? Jeśli ktokolwiek tym wtrąceniem poczuł się obrażony,  bo przecież to jest oczywiste, przepraszam.

Czytam w kościelnych dokumentach, słyszę w wypowiedziach biskupów i kolegów, że odpowiedzialność każe nam uczynić wszystko, co jest możliwe, żeby z naszego powodu nikt nie zaraził się wirusem.

Nie przeczę, że argument mnie przekonuje. Wiem, że mam uważać i nie zarażać innych. Tylko, czy na pewno to jest wszystko, co mam uczynić? Będąc uczniem Mistrza z Galilei zostałem powołany do bycia źródłem miłości. Póki rządzi lęk, czy miłość jest możliwa? Jak pomóc bliźnim w ich lęku, skoro miłość została podporządkowana rozporządzeniom, które dyktuje lęk?

Przestaję kumać. Groteska, czy nie?

To jednak nie jest wszystko. Pytam: Jezus był odpowiedzialny czy nie był? Muszę znać odpowiedź, ponieważ odpowiedzialność stała się w Kościele kluczem, którym interpretuje się biblijne teksty, a ja chcę wiedzieć, jak mam naśladować Jezusa. Zapewne wielu uczniów Mistrza też. 

Jezus na przykład dotykał chorych na trąd, wówczas nieuleczalną i śmiertelną chorobę. To jest pierwszy powód, dla którego dziś zostałby uznany za nieodpowiedzialnego. Dezynfekował potem swoje dłonie? Jeśli był odpowiedzialny, musiał i koniec kropka. Dyskusji nie ma. Jeśli nie dezynfekował, tym bardziej musielibyśmy uznać, że był skrajnie nieodpowiedzialny. Należałoby się  wręcz zastanowić, czy w ogóle kochał ludzi, skoro narażał ich na chorobę. To właściwie jest nie do udowodnienia, że po każdym dotknięciu trędowatego dezynfekował dłonie. Przeciwna teza podobnie.

Pozostajemy bezradni? Nie całkiem. Znamy bowiem Jego przyzwyczajenia i poglądy na temat mycia rąk przed posiłkami i o dziwo okazuje się, że czyściochem nie był, przynajmniej z punktu widzenia standardów higienicznych, które ówcześnie miały genezę religijną. Zatem religijni ludzie tamtych czasów z Jezusem mieli nie lada problem. Gdy pościł dbał o włosy, żeby były estetyczne i zdrowe, a przed posiłkiem pozwalał nie myć rąk. Był odpowiedzialny czy nie? Może w ogóle zahaczał o narcyzm?

Okazuje się, że my także mamy problem z Jezusem i to wcale niemały, bowiem ze względu na współczesną interpretację odpowiedzialności, praktykowaną w dobie tzw. pandemii również przez Kościoły, Mistrz z Galilei w ogóle nie był odpowiedzialny.

Pogubiłem się. Czy tylko ja?

Czyli Jezusa nie tylko nie da się naśladować, jak sądzą niektórzy, ale nawet nie wolno, bo to byłoby skrajnie nieodpowiedzialnym zachowaniem.

Groteska, czy nie?

I teraz spokojnie mi odpowiedzcie Koledzy, w jakim miejscu jesteście z interpretacją tekstów? Pozwalacie im przemawiać do siebie? Pozwalacie im pokazywać Waszą wewnętrzną teksturę, to znaczy interpretować genezę Waszych lęków, zahamowań, wypartych kompleksów, aby w efekcie dać się Duchowi zmienić i wyzwolić? Co o Jezusie, Mistrzu nas wszystkich, mówicie ludziom?

Stało się nieszczęście. Kategoria odpowiedzialności, przykrojona w dodatku na miarę ludzkich lęków, ma wszystko wytłumaczyć i załatwić.

Po pierwsze odpowiedzialności nie wolno traktować jako sprytnej przykrywki własnego lęku przed skutkami działań, które mogą obrócić się przeciwko nam. Jezus poniósł pełną odpowiedzialność.

Po drugie odpowiedzialność nie oznacza zachowywania przepisów i rytuałów, ponieważ jest świadomym (odpowiednim) działaniem, będącym odpowiedzią na pytanie albo zapotrzebowanie, zgłoszone przez życie. Jezus, gdy uważał to za stosowne, zachowywał zwyczaje, ale potrafił też zdecydowanie im się sprzeciwiać, jeśli były przyczyną ludzkich lęków i chorób.

Po trzecie odpowiedzialność stoi w służbie miłości, a nie lęku. Co prawda są w niej aktywne oba bieguny, bo bywa, że odpowiedzialne zachowanie uwzględnia czyjś lęk, mimo wszystko ostatecznie każde świadome działanie, wynikające z miłości, musi być darem wolności na niewolę i zaufania na lęk. Odpowiedzialne zachowanie uwzględnia lęk, ale go nie wzmacnia. Może warto przypomnieć modlitewną walkę Jezusa w nocy, przed pojmaniem?

Ponieważ kocham Kościół, nie zgadzam się na Kościół, który biblijne teksty, a w efekcie naśladowanie Jezusa i ludzkie życie, podporządkował lękowi.

Nie rozumiem, jakim cudem mamy pomagać ludziom pracować z ich lękami, skoro:

– odpowiedzialność została sprowadzona do wykonywania rozporządzeń, wynikających z lęku;

– tekstami biblijnymi nie interpretujemy życia i nie pozwalamy im kształtować odpowiedzialnych zachowań na miarę Jezusa;

– pandemiczna groteska, w której uczestniczymy, doprowadziła nas do sytuacji, w której naśladowanie Jezusa jest dowodem braku odpowiedzialności. 

Gdzie podziała się miłość?

Miłość jako lekarstwo na paniczny strach.

Miłość jako jedyna kategoria, której możemy używać do interpretowania tekstów, sprawiających egzegetyczne problemy.

Treścią ósmego Listu do Kościołów jest to wszystko, co teraz wyprawiamy w duszpasterskim wymiarze, a jest konsekwencją interpretowania biblijnych tekstów w taki sposób, żeby wyniki pasowały do światowych wyobrażeń, politycznych działań i medycznych zaleceń. To, co się teraz dzieje, przypomina  psychiczny korkociąg, z którego wielu ludzi, rodzin, domów nie wyjdzie przez dziesięciolecia, może pokolenia, aż roztrzaskają się o ziemię. Ratunku będą szukać u psychologów i psychiatrów.

Po co Kościół? Po co księża? Po co instytucja, która nie pomaga zrozumieć życia, sytuacji, świata, ani wyjść z lęku?

Wiem, że moja argumentacja w wielu miejscach ma słabe flanki. Na blogu nie mogę umieszczać długich, nudnych tekstów. Dlatego z różnych stron można do mnie strzelać. Czytających proszę, spróbujcie zrozumieć intencję. Nie chodzi o wojnę na argumenty, bo to jest stracony czas, oddany pod władzę sprytnego umysłu.

Chodzi o serce. Chodzi o Kościół, który ma być czułym, delikatnym, dobrym, łagodnym sercem ludzkości, pomagającym wyjść z lęku i dbającym o miłość.

Proszę wszystkich, którzy podobnie czują i myślą, gromadźmy się razem w duchową świątynię, serce ludzkości.  

Słowo staje się ciałem – rozmyślanie na 24 maja

Oto idą dni – mówi Pan – że zawrę z domem izraelskim i z domem judzkim nowe przymierze. Nie takie przymierze, jakie zawarłem z ich ojcami w dniu, gdy ich ująłem za rękę, aby ich wyprowadzić z ziemi egipskiej, które to przymierze oni zerwali, chociaż Ja byłem ich Panem – mówi Pan, lecz takie przymierze zawrę z domem izraelskim po tych dniach, mówi Pan: Złożę mój zakon w ich wnętrzu i wypiszę go na ich sercu. Ja będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem. I już nie będą siebie nawzajem pouczać, mówiąc: Poznajcie Pana! Gdyż wszyscy oni znać mnie będą, od najmłodszego do najstarszego z nich – mówi Pan – Odpuszczę bowiem ich winę, a ich grzechu nigdy nie wspomnę”.     Jr 31,31-34  

Studentom teologii mówię: Co z tego, że poznacie technologię interpretacji biblijnych tekstów, jeśli zapisane w nich słowa nie będą dla was Słowem Boga, stwarzającym was na nowo? Gdy rozbierzecie każdy fragment na drobne elementy, będziecie znać całą historię, intencję powstania, cokolwiek, co przynależy do dziejów tej wyjątkowej literatury, czy pomożecie tym człowiekowi, który nie radzi sobie z lękami, jęczy z bólu, wita ze śmiercią, rozpacza po stracie pracy? Jeśli tylko tym chcecie się zajmować, pomimo tego, że powinniście robić to najlepiej, jak to jest możliwe, jesteście niewolnikami litery, bojącymi wzbić się na orlich skrzydłach wysoko ponad szczegóły tekstu, aby zachwycić się pięknem tkaniny życia, utkanej przez Ducha.

Musicie nauczyć się pracować, jak Wiedźma, która swoje ubrania pierze w rzece życia, aby na nowo zobaczyć splot. Musicie umieć odróżniać wątek i osnowę, bo ludzkiemu życiu trzeba przywracać wartość i godność. Najpierw w tekście musicie wyprać tkaninę własnego życia. Gdy poczujecie kontakt z mądrością i nauczycie się patrzeć na człowieka od środka, gdzie on sam boi się zaglądać; gdy będziecie pewni, że każdym słowem prostujecie go, podnosicie, leczycie, pomagacie się uśmiechnąć, dopiero wtedy macie prawo uważać, że zinterpretowaliście tekst, jak chce tego Mistrz z Galilei.

Musicie nauczyć się pracować, jak szaman. Podróżując na lekkich tchnieniach Ducha musicie unieść się ponad tekst w niebieski, górny świat, aby poznać przyczynę bólu i łez na ziemi, chorób i cierpienia. Szybujcie wysoko. Nie bójcie się syntezować, pamiętając o szczegółach. Nie bójcie się Ducha, który porwie was ponad siódme niebo. Tego wszystkiego dowiecie się z tekstu, jeśli kurczowo nie będziecie trzymać się litery. Dopiero wtedy możecie powrócić do ludzi, aby ich uzdrowić, uszczęśliwić, uczynić ich życie weselną ucztą. Interpretując biblijne teksty, musie czuć odpowiedzialność za pojedynczego człowieka i za ludzką wspólnotę. Jeśli boicie się tej podróży, nie mówcie nic o swoim powołaniu, nie nazywajcie się prorokami, nie próbujcie udawać, że się znacie. 

Po prostu Słowo musi stawać się ciałem i tylko to się liczy. Nigdy nic bardziej się nie liczyło. Tak było w czasach Mojżesza, Jeremiasza i w grocie narodzenia Jezusa. To każdego dnia musi dziać się w gabinecie człowieka, który czuje się powołany do interpretacji biblijnych tekstów.

1. Jezus jest Słowem, które odświętnia smutny świat

Wtedy Słowo opuszcza kamienne tablice i przestaje być skamieliną historii Izraela, pod ciężarem której kamienieją ludzkie serca, zmuszane do niesienia ciężarów ponad siły. Pojawiają się pierwsze oznaki wiosny. Ludzie, gdziekolwiek żyją na błękitnej planecie, prostują się, podnoszą głowy i zaczynają uśmiechać. Wtedy Słowo znika z białych kart Biblii i przestaje straszyć bielą grobów, do których słuchaczy swoimi interpretacjami wrzucają hipokryci i obłudnicy, udający Bożych i duchowych ludzi. 

Słowo tak długo jest nieznośnym ciężarem, sprowadzającym w ludzkie życie smutek i cierpienie, jak długo trzeba po nie sięgać do księgi, w konsekwencji przypominać sobie jego treść i przystosowywać życie do jego znaczenia. Wtedy pozostaje kamienną tablicą, codziennym ciężarem, który pomimo szczerej miłości do Boga i autentycznego pragnienia, żeby pozostać Bogu wiernym, mimo wszystko po jakimś czasie chce się zrzucić, ponieważ pozbawia oddechu, pogody ducha, lekkości bycia.

Świetnie to widać po tzw. pobożnych, którzy Biblii nie wypuszczają z rąk i na podorędziu zawsze mają jakiś jej fragment, odpowiedni niemal na każdą okazję. Odnalezienie w nich lekkości, radości, uśmiechu, graniczy z cudem. Często im są pobożniejsi, to jest niosący większy ciężar Słowa na swoich barkach, tym bardziej chorują i cierpią. Nie znajdziesz ich wśród tańczących, biesiadujących, w zadowoleniu i z przyjemnością spożywających swój chleb. Do tego stopnia są zmęczeni pobożnością, to znaczy noszeniem ciężaru Słowa, że każdego napotkanego gotowi są obdzielić jego częścią. Tak rozprzestrzenia się pomiędzy ludźmi prawdziwy wirus nieszczęścia, religia Słowa, wyrytego na kamieniach i zapisanego na papirusowych kartach, która prędzej czy później sprowadza zmęczenie, chorobę i śmierć.

Dopiero, gdy Słowo staje się ciałem, o czym pisze Jeremiasz: „Złożę mój zakon w ich wnętrzu i wypiszę go na ich sercu. Ja będę ich Bogiem, a oni będą moim ludem. I już nie będą siebie nawzajem pouczać, mówiąc: Poznajcie Pana!” ciężar nie do uniesienia zamienia się w odświętna szatę, a kamienne stągwie, przechowujące religijne obowiązki, zostają napełnione winem radości i wesela, jak w Kanie Galilejskiej.

Jeremiesz pisał o Jezusie, czyli o Słowie, które stało się ciałem. Słowie, które nie potrzebuje kamiennej tabliczki ani papirusowej karty, aby działać, stwarzać na nowo, zmieniać, odświętniać smutny świat. Jednak jego prorocka perspektywa jest szersza i dosięga każdego z nas. W duchu Jezusa jest bowiem nie tylko możliwe, ale wręcz pozostaje znakiem nowego przymierza, które Bóg zawarł z każdym człowiekiem, zapisanie Słowa w sercu.

W duchu Jezusa jest możliwe działanie Słowa, które nie potrzebuje księgi, żeby odświętnić ludzkie życie. W duchu Jezusa jest możliwe duchowe doświadczenie lekkości i radości bycia, przypominające weselną ucztę. W duchu Jezusa jest możliwe chrześcijaństwo bez księgi.

2. Ucieleśnione Słowo jest Miłością  

Gdy biblijny tekst stanie się teksturą Twego wnętrza, dzięki któremu poznasz  wszystkie skarby swojego JESTEM, dopiero wtedy poczujesz się religijnym człowiekiem. Religia, ale nie udawana, która pozostaje ciężarem nie do uniesienia, tylko ta prawdziwa, będąca doświadczeniem gry, śpiewu i tańca, zaczyna się z chwilą, w której Słowo staje się Twoim ciałem, Twoją osobą, Twoim życiem.

Jeśli Słowo pozostaje wątkiem codzienności, wówczas działanie jest tylko osnową. Tkanina życia jest mocna, kolorowa, zachwycająca. Jak długo Słowo jest zewnętrzne i musisz po nie sięgać, żeby dostosowywać do niego życie, tak długo Twoje działanie jest wątkiem, a Słowo tylko osnową. Tkanina życia rozchodzi się, drze na kawałki, powstają dziury.

Cud zawsze wydarza się w ten sam sposób: Rodzi się Miłość! Odtąd nie są potrzebne prawa, reguły, zasady i normy, zapisane na kartach Biblii. Pewnie, że możesz z niej korzystać, a nawet powinieneś, jednak przestaje być zewnętrznym probierzem. W Twoim sercu jej słowa stają się jednym Słowem, tym najważniejszym, które pomaga, leczy i uszczęśliwia, zbawia po prostu. Stają się wiecznym Słowem Miłości.

Wtedy przestajesz mówić, bo po co, skoro kochasz? Odtąd żyjesz z miłości, miłością i dla miłości. Twoje życie i codzienne działania stają się Twoim słowem, Twoim świadectwem. Wcielone Słowo Miłości uczyniło Cię swoimi ustami i przemawia bez słów.

Nie zapominaj, że prawdziwa Miłość nie potrzebuje słów!

Pamiętaj, że Boża Miłość najpełniej objawiła swoją chwałę na krzyżu Jezusa, w momencie Jego śmierci, gdy zamilkł.

Gdy usta milkną, serce staje się poetą i z tkaniny cichego życia zaczyna tworzyć najpiękniejszy tekst o zbawionym, udanym, uśmiechniętym życiu.

Stajesz się czerwoną różą, podarowaną światu.

Amen.

Chrzest

Ideały greckiej Sparty, powielone w nowoczesnej formie przez Fryderyka Wielkiego, który dzięki temu na dwa stulecia utrwalił Pruską siłę i dominację w środkowej Europie, przeniknęły i całkowicie skaziły nowożytne szkolnictwo. Polegają one na rozwijaniu społecznych strategii, w których człowiek używany jest niczym maszyna. Ma reagować, broń Boże odpowiedzialnie i sumiennie działać. W ten sposób wpierw Spartanie, potem Prusacy, wreszcie sami próbujemy realizować masowe strategie przetrwania i sprawiedliwości, w których kluczowe role odgrywają sprawni urzędnicy administracji publicznej oraz posłuszni wojskowi, niczym cyborgi wypełniający rozkazy. Szkoła, policja i wojsko, aby nas przemóc i jednocześnie nauczyć, w jaki sposób przemóc bliźniego, z posłuszeństwa uczyniły największą cnotę.

Jakże żałosny i w skutkach tragiczny jest ów aksjomat, nad którym nie chce dyskutować nawet teologia, a swoim autorytetem wspierają Kościoły, przekonane, że lęk przed Bogiem jest najlepszą metodą wychowawczą. Egzystencja tymczasem, wsparta Ewangelią Jezusa, zna inną logikę, a mianowicie zwolnienia z przymusu i przemocy.

Dlaczego nie doceniamy prawdziwej siły ludzkiej godności i wolności, której źródłem jest miłość? Dlaczego nie widzimy, że prawdziwa przemiana kultury i ludzkich struktur nie opiera się na przemocy, a podlega dobrowolności? Pozwólmy sobie na wyciągnięcie wniosku z ewangelicznego opowiadania o pojmaniu Jezusa, z którego wynika, że wolna miłość jest mocniejsza od siły przemocy. Przecież żołnierze, którzy przyszli związać Jezusa, padli przed Nim na twarz, gdy przedstawił im się jako wolne i kochające TO JA JESTEM.

Wyobraźnia wielu rodziców i księży, także zawodowe powołanie nauczycieli, wojskowych i urzędników, są deformowane kultem przemocy. Szkoda, że to wciąż się dzieje, ponieważ jak długo kolejne pokolenia mężczyzn i kobiet będą podniecały się swoją siłą i władzą, tak długo nie ma co liczyć na świat pełen uśmiechniętych, sytych, zdrowych, twórczych i kochających ludzi.

A przecież mogłoby być pięknie i zupełnie inaczej. Nie musielibyśmy leczyć sparaliżowane lękiem i pozbawione wiary w siebie ludzkie żyjątka, gdybyśmy Bogu pozwolili manifestować swoją chwałę w życiu Jego Córek i Synów. Wystarczyłoby mentalnie powrócić do Haranu, z którego pochodził Abraham, i zrozumieć, że ta sama historia dzieje się każdorazowo podczas chrztu.

Kult przemocy powinien był pozostać wraz z Terachem, ojcem Abrahama, w Haranie, ponieważ związany jest z bogiem o imieniu Moloch, któremu ojcowie poświęcali w ofierze własne dzieci. Moloch jest bogiem śmierci, tymczasem Abraham został powołany przez Boga o imieniu JESTEM, stwarzającego i pielęgnującego życie. Otrzymawszy wolność, i będąc wyzwolonym z kultu przemocy, miał Izaakowi i kolejnym pokoleniom przekazać prawo do życia. Jednak opowiadanie o próbie zabicia Izaaka na górze Moria uświadamia, jak ciężko wydostać się z przeklętego kręgu wyobrażeń i schematycznych zachowań, które są zwykłymi reakcjami zamiast świadomym działaniem. 

Działający według starego schematu, opartego na kulcie przemocy, Abraham omal nie zabił syna i gdyby nie interwencja Anioła Pańskiego tragicznie skończyłaby się historia rodziny, która miała zmienić dzieje ludzkości. A wszystko z tak zwanych pobożnych pobudek, powołujących się na rzekomą Bożą wolę. Szczęśliwie Izaak przeżył, ponieważ to samo prawo miłości i życia, zwalniające z przymusu i przemocy, które Abrahamowi pozwoliło opuścić namiot ojca, uratowało Izaaka.

Ponieważ chrześcijaństwo nie jest religią w sensie ścisłym, ale doświadczeniem duchowym i projektem cywilizacyjnym, więc w naszym świecie nie ma najmniejszego usprawiedliwienia dla prawa przymusu i przemocy! Rodzicu, zanim uderzysz dziecko, zastanów się, któremu Bogu wierzysz i służysz, Molochowi czy Bogu o imieniu JESTEM? Podobne pytanie postaw sobie zanim narzucisz dziecku rozwiązanie jakiegokolwiek życiowego dylematu, które tkwi w Twojej woli, wyobrażeniach i pragnieniach. Któremu Bogu służysz?

Kultu przemocy nie można uzasadniać wolą Boga, który jest Życiem i Miłością, za to egzekwowanie prawa przymusu i przemocy zawsze kończy się cierpieniem, łzami, bólem, brakiem wiary w siebie, kompleksem, a na końcu śmiercią. Czy związek, usankcjonowany prawnie w Urzędzie Stanu Cywilnego bądź w Kościele, naprawdę daje małżonkom prawo do późniejszego, regularnego dręczenia się? Małżonku, zanim siłą cokolwiek wyegzekwujesz od partnera, do czego Twoim zdaniem masz prawo, odpowiedz sobie na pytanie, któremu Bogu służysz?

Co takiego dzieje się, że odkąd ludzie zostają związani tzw. węzłem małżeńskim, miłość wielu par, oczywiście nie wszystkich, jakby wyparowywała? Można założyć, że w większości wypadków małżeńskie związki zawierają ludzie, którzy o prawdziwej miłości niczego nie wiedzą i jej w sobie nie mają, bądź z powodów merkantylnych. Ale równie dobrze można założyć, że coś niedobrego zaczyna dziać się z miłością w chwili związania, zobowiązania, ślubowania. Jakby przestawała płynąć, pulsować. Jakby jej energia przestawała dopływać do serca, a kotłowała się gdzieś pod przeponą, bo miejsce przyjaźni, serdeczności, czułości, delikatności, wzajemnej troski i wyrozumiałości zajmuje z czasem twarde egzekwowanie potrzeb materialnych i seksualnych.

Czy małżeństwo, które w zamyśle powinno ludzi spajać we wspólnotę, aby było im łatwiej i radośniej, w rzeczywistości nie stało się węzłem, który odcina ich serca od miłosnej energii?

Małżeństwo jako energetyczny supeł – radzę zapamiętać i przemyśleć. Bo jakże wielu kwitnących i lekko stąpających po ziemi ludzi, tryskających energią i pełnych pomysłów na życie, po zawarciu związku małżeńskiego z roku na rok staje się coraz bardziej ociężałych, smutnych i bezwolnych.  

Chociaż piszę o chrzcie, zasygnalizowałem problem z funkcjonowaniem małżeństwa, ponieważ potrzebowałem przykładu. Zdaję sobie sprawę, że to, co mam do napisania na temat praktyki chrztu, wielu zdenerwuje, może zwłaszcza moich kolegów? Przejdźmy zatem do chrztu.

Praktyka udzielania chrztu zdradza, że sankcjonując nią prawo przymusu i przemocy jako skuteczniejsze od prawa miłości, które zawdzięczamy Bogu o imieniu JESTEM, Kościoły wciąż pozostają pod przemożnym urokiem Molocha. Powtarzamy bowiem stare wzorce i z pokolenia w pokolenie utrwalamy te same traumy, żłobimy w ludzkich sercach te same rany i wychowujemy ludzi, sparaliżowanych lękiem, zamiast wolne w działaniu Boże Dzieci. Przy czym zupełnie nie przemawia nam do wyobraźni ani nie zmienia naszego stosunku do prawa przymusu i przemocy fakt, że sami zostaliśmy ochrzczeni i dobrowolnie dajemy chrzcić nasze dzieci.

W powszechnym przekonaniu i nauczaniu chrzest jest świętem Kościoła i rodziny. Jakoś najmniej samego chrzczonego? Wszyscy się cieszą, że ochrzczony właśnie stał się członkiem grupy społecznej. Więc pytam, czy z racji urodzenia nie był?

Czyli, że co? Że został wchłonięty i odtąd może cieszyć się akceptacją Kościoła i rodziny? Przecież nie od dziś wiadomo, że to jest najważniejszy i w istocie najtragiczniejszy w skutkach powód braku wiary w samego siebie i w własne siły, także pewności siebie, czyli tak naprawdę wszystkiego, co prowadzi do samopotępienia, braku samoakceptacji, a często wręcz nienawiści siebie i życia.

Poza tym teologiczne znaczenie chrztu polega na śmierci starego Adama, czyli istoty ludzkiej, żyjącej przeszłością, lgnącej do mentalnych, emocjonalnych, duchowych i etycznych wzorców, którymi kierowały się poprzednie pokolenia, od Boga oddzielone swoim lękiem. Śmierć starego Adama to śmierć iluzji, że powielaniem schematów można cokolwiek pożytecznego zrobić z własnym życiem.

Woda chrztu jest obrazem krainy umarłych, z której wychodzi nowy Adam, istota ożywiona duchem Chrystusa. Nowy Adam nie ucieka w przeszłość, czyli w grzech, ale oczekuje spełnienia obietnicy zbawienia, więc z napięciem wypatruje przyszłości. Jest wyzwolony prawdą, bo odkrył Boży obraz w sobie, dlatego nie powiela starych wzorców. Działa samodzielnie na miarę swojego powołania, talentów, tęsknoty. Nie jest zanurzony w umyśle mas, które go poprzedzały, ale wynurzony. Wydobyty z podświadomości przez Chrystusa kroczy po wodzie, co jest obrazem świadomego życia i działania. To wcale nie oznacza, że gdy ulega swoim lękom, natychmiast znowu nie zaczyna tonąć.

Nowy Adam jest człowiekiem ufności i miłości, które utrzymują go na powierzchni dziejów, jego własnej historii życia i pozwalają samodzielnie stawiać kroki. Dlatego codziennie: 

– wychodzi z przeszłości i kroczy ku przyszłości;

– wychodzi z rodzinnego domu, aby założyć własny;

– wychodzi z lęku i uczy się zaufania;

– wychodzi z mentalnej potrzeby bycia chronionym i karmionym przez mamę, aby spotkać się z własną siłą;

– wychodzi spod władzy ojca, który składa dzieci w ofierze posłuszeństwa, aby samemu nauczyć się posłuszeństwa Bogu;

– wychodzi z zadomowienia, aby uczyć się życia na pustyni życia;

– wychodzi z utożsamiania się z grupą, jej tradycją, zwyczajami, wzorcami, aby szukać siebie;

– wychodzi, będąc brzydkim kaczątkiem, aby przez wszystkie doświadczenia zimy dożyć wiosny i stać się pięknym łabędziem.

Co z tym wszystkim robi kościelna wspólnota? Z jednej strony ogłasza triumf Boga nad grzechem człowieka i ubiera ochrzczonego w białe szaty nowego Adama, z drugiej strony zapobiegliwie komunikuje, że odtąd  obowiązuje go kościelny obyczaj, tradycja, dogmatyczna interpretacja tekstów biblijnych, czyli tkaniny życia.

W swej najgłębszej istocie chrzest jest dokładnie tym samym, co powołanie Abrahama. Nie tyle wyrażeniem zgody na opuszczenie rodziny, co jest między innymi obrazem mentalnego rozstania się z tradycyjnymi wzorcami kulturowymi i religijnymi, ile wręcz przymuszeniem do wyjścia. Bóg o imieniu JESTEM składa obietnicę powodzenia i spełnienia pragnień, związanych z życiem. 

Błogosławieństwo Abrahama, które Jezus z Galilei przekazał nie tylko dorosłym, ale także małych dzieciom, jest najważniejszą treścią obietnicy chrztu, udzielanego przez Kościół. Chrzest jest Bożym powołaniem do wyjścia i słowem obietnicy, rozwiązującym wszystkie węzły zależności, zobowiązań i ślubów z przeszłości. Więc jakim prawem, albo dla jakich celów, Kościół wykorzystuje chrzest do zawiązania węzła, uzależniając ochrzczonego od kontrolowanej przez siebie rodziny? 

Dać ochrzcić własne dziecko oznacza zrzec się wobec niego prawa własności i prawa do decydowania o jego życiu. Przed zanurzeniem w wodzie (względnie polaniem wodą) Ksiądz zabiera rodzicom dziecko, aby oddać im już nie ich, ale Bożą Córkę i Bożego Syna. Dotąd to było ich dziecko, odtąd nazwane Bożym imieniem otrzymuje prawo do bycia sobą, życia na miarę swej istoty i rozwijania własnego powołania. Chrzest oznacza, że ustaje rodzicielskie i jakiekolwiek inne prawo przymusu i przemocy. Ochrzczony zostaje powierzony biologicznym rodzicom na wychowanie, które pod żadnym pozorem nie może polegać na wykonywaniu woli Molocha! JESTEM stoi bowiem odtąd po stronie swojego Dziecka i chroni je przed wyniszczającymi oczekiwaniami i żądaniami ludzkich stereotypów, apoteozujących prawo silniejszego.

Uświadommy sobie wreszcie, że chrzest jest doświadczeniem duchowym, inicjującym w świadome, odpowiedzialne i samodzielne życie, którego przesłaniem jest zbawienie, czyli również poprawa jakości życia. Chrzest ze swojej istoty ma znaczenie terapeutyczne, inaczej nie miałby sensu. Również historyczny Jezus, który ogłaszał zbawienie i nauczał mądrości, powszechnie słynął jako terapeuta, rozwiązujący mentalne, emocjonalne i duchowe węzły.

Do terapeutycznych celów chrztu między innymi można zaliczyć:

– oddzielenie od rodziny i zabezpieczenie przed matczynym zawłaszczeniem oraz ojcowskim roszczeniem do decydowania;

– usamodzielnienie, aby człowiek nie czuł się zależny od struktur, instytucji  i pomocy innych;

– zapewnienie o Bożym błogosławieństwie, które jest jedynym oparciem i gwarancją bezpieczeństwa;

– wyprowadzenie z symbolicznego żywiołu wody, czyli z energii tzw. gadzich, zimnych emocji, którymi są: lęk, bezsilność, rozpacz, żal, smutek, zazdrość, niepewność, nienawiść, chciwość, chęć zemsty; 

–  zmotywowanie człowieka do tego, aby nie tylko chciał, ale też realizował, czyli podejmował samodzielne kroki ku przyszłości, zamiast tkwił w starych wzorcach mentalnych i emocjonalnych; 

– podniesienie bezsilnego człowieka z łóżka, w którym chciałby przetrwać życie z przysłowiową kołdrą na głowie; chodzi o to, że życiowa energia ludzi, którym nie udało się wyjść z wody, utknęła pod przeponą i nie napełnia serca ciepłymi emocjami, więc często wpadają w depresję;

– odwrócenie od przeszłości i osadzenie w TERAZ; chodzi o to, że tzw. ludzie wody pożądliwie pragną tych samych przyjemności, znanych im z przeszłości, więc często mają problemy z uzależnieniami; bywają otyli, zwłaszcza od przepony w dół; miewają problemy z krążeniem, trawieniem i natlenieniem.

Niestety chrzest wodą stał się węzłem życiowej energii. Skutek jest mniej więcej ten sam, jak po zawiązaniu życiowej energii węzłem małżeńskim. Kolejne pokolenia kwitnących i lekko stąpających po ziemi ludzi, tryskających energią i pełnych pomysłów na życie, z roku na rok stają się ociężałe, obolałe, chore, smutne i bezwolne. 

Chrzest został przykazany Kościołowi, aby rozwiązywał nim wszystkie węzły, w jakich tkwią Boże Dzieci, tymczasem Kościół z lęku o swoją przyszłość oraz instytucjonalną integralność, wykorzystuje go do tworzenia energetycznego węzła, czym od siebie uzależnia. W efekcie zamiast przeżywać niepowtarzalną przygodę życia sam na sam z żywym Bogiem, większość Bożych Dzieci umiera z lęku przed konsekwencjami samodzielnego życia.

Gdzie podziała się najlepsza część Bożej obietnicy chrztu, która brzmi: Nie bój się, bo jestem z Tobą i będą cię strzegł wszędzie, dokądkolwiek pójdziesz?  

Wiara

Wiarę samą w sobie byłoby trudno zakwalifikować jako emocję. Co prawda zdecydowana większość z obserwowanych przez nas emocji, które chcemy mądrze wykorzystywać jako źródło sprzyjającej życiu energii, dalece wykracza poza granice tej kategorii, będąc bez wątpienia także uczuciami, życiowymi postawami czy przekonaniami, niemniej tylko ze względu na jedną ze swoich właściwości wiarę można uznać za emocję. Jest nią zaufanie. Zresztą bardzo często zdarza się nam definiować wiarę właśnie w ten sposób, czym ograniczamy jej znaczenie.

Skoro zdecydowałem się umieścić ją pomiędzy emocjami, spróbujmy przyjrzeć się czemuś, co współcześnie budzi wiele kontrowersji, nieporozumień, a bywa wręcz z niesmakiem odrzucane, ze względu na ów emocjonalny trzon, którym jest ufność.

Najważniejsze intuicje jak zwykle przechowuje i ujawnia język. Na początek posłuchajmy relacji, trochę z przymrużeniem oka, kogoś, kto jest zaskoczony reakcją na swoje zachowanie:  „Naprawdę, wierzyć się nie chce, że coś takiego mogło mi się przytrafić. Zrobiłem to w najlepszej wierze, a oni zainteresowali się mną. Dajesz wiarę, że im się spodobałem? Tylko mnie z tego powodu nie odsądzaj od czci i wiary”. Prawda, że używając słowa wiara możemy wiele opisać i wyrazić?

Podmiotowo wiara jest aktem, decyzją i wolą działania, aby zdobyć coś na wierchu, czyli na szczycie. Jest więc energią, świadomie wydatkowaną każdego dnia, dzięki której nie tyle zbliżamy się do nieba, co raczej osiągamy cel. Nagrodą jest piękny widok i zdecydowanie rozleglejszy horyzont, aniżeli widziany z doliny. Wiara ma więc coś wspólnego z decyzją i działaniem, ale też z doświadczeniem estetycznym i religijnym.

A sam wierzący, czy jest człowiekiem ślepym, jak utrzymują twardzi zwolennicy zmysłów i racjonalnych dowodów, czy mimo wszystko wiedzącym, bo widzącym? Może jednak widzącym, chociaż inaczej, bo przy użyciu czegoś w rodzaju wewnętrznego oka? Wiedzący czyli widzący jest wiedziony jakimś przeczuciem, intuicją, rodzajem wewnętrznej mądrości, w której być może byłoby trzeba rozpoznać wiarę?

Wiara ma też ewidentnie związek z wiernością. Kto wie, czy najwierniejsza nie jest właśnie wiara? Czy tylko ta, uwewnętrzniona, której się przyglądamy, czy może również wiara uzewnętrzniona? Przecież stara wiara, sprzed wielu lat, jeszcze ze szkolnych czasów, zawsze może na siebie liczyć. No właśnie, wiara rzadko kojarzy się z wiernością, a szkoda, bo prawdopodobnie jej najwartościowsze znaczenie i skutki najlepiej widać na przykładzie tego związku. Co prawda emocją wierność nie jest na pewno, mimo wszystko ciężko wyobrazić sobie zaufanie, czyli emocję w sensie właściwym, bez wierności, która jest konstytutywną cechą związku, relacji, umowy, przymierza.

Na koniec wyciągnijmy wnioski z czasownikowej formy wierzenie, której znaczenie jest ewidentnie ambiwalentne. Z jednej strony wierzenie kojarzymy z przebywaniem w miejscu, zapewniającym bezpieczeństwo. Na przykład w sensie religijnym wiara jest powierzeniem się Bogu, czyli oddaniem w opiekę. Bóg, który jest mocny i wierny, nogom zapewnia oparcie, a sercu spokój. To stabilizuje, wycisza i zabezpiecza. W tekstach religijnych Bóg wielokrotnie został nazwany twierdzą i warownym grodem. 

Najpewniejszą częścią twierdzy, czyli bezpiecznego miejsca, oczywiście jest wieża. Jej szczyt łączy estetyczną funkcję wierchu z egzystencjalną pewnością, że nie może stać się nic złego. A jednak wieża niepokoi. Dlaczego? Bo jeśli uwzględnić, że w dawnych miastach bądź warowniach brama, umożliwiająca opuszczenie bezpiecznej przestrzeni, była integralną częścią wieży, czy wówczas wierzenie jednocześnie nie staje się rodzajem wyjścia poza mury przez bramę w wieży, czyli poza bezpieczną przestrzeń?

Wierzenie jako bezpieczne wyjście na zewnątrz. Myślę, że warto tę definicję zapamiętać, bo nie znajdzie się jej ani w słownikach, ani w poradnikach duchowości, a trafia w sedno wiary. Na dobrą sprawę opisuje źródłowy nurt życiowej energii, którą warto właściwie wykorzystywać, żeby do celu dotrzeć żywym, zdrowym, spełnionym i szczęśliwym. 

Można to nazwać inaczej, a mianowicie, że wiara usprawiedliwia. O co chodzi? Jaki związek wiara może mieć ze sprawiedliwością? Ze sprawiedliwością bierną, pojmowaną jako zachowywanie prawa, związku rzeczywiście nie ma żadnego. Jednak już ze sprawiedliwością czynną taki związek ma i to przesądzający o życiowym powodzeniu. Chodzi mianowicie o zasygnalizowane wyżej wychodzenie na zewnątrz.

Sprawiedliwy człowiek czyni jedynie to, co w danej chwili ma do uczynienia, a co wynika z życiowej konieczności. Sprawiedliwość nie polega na zachowywaniu prawa, ale na wierności samemu sobie, swojemu powołaniu, a jeszcze inaczej na wierności swojej duszy, która na błękitnej planecie ma do przebycia wyznaczoną drogę i przeżycie konkretnych doświadczeń.

Przemieszczanie się tą drogą i przeżywanie na niej kolejnych doświadczeń zawsze jest wierzeniem, to znaczy wychodzeniem przez bramę w wieży, opuszczaniem strefy komfortu, wychodzeniem na zewnątrz bezpiecznej rodziny, narodu, kultury, mentalnych wzorców i religijnych rytuałów.

Wiara jest codzienną decyzją, że poczucia bezpieczeństwa nie uzależnia się od przynależności do wspólnoty, która opiekuje się za cenę wolności, ponieważ oczekuje postępowania zgodnego z jej tradycją. Wiara jest pewnością, że można bezpiecznie wyjść na zewnątrz, chociaż pozostawia się za sobą wszystko, co do tej pory stabilizowało życie i do pewnego stopnia rzeczywiście jest bezpieczne. Wierzący decyduje się zatem na nieprzewidywalność drogi i szczerość poszukiwania jej celu, ale przede wszystkim na totalną samotność. Człowiek wiary to samotny wilk, dziki człowiek, podróżnik z przekrwionymi oczami, czujny tropiciel, którego uwadze nie mogą ujść najdrobniejsze ślady życia, ponieważ wiodą go do celu podróży.

Aby zdecydować się na samotność, trzeźwość umysłu i czujność w stawianiu każdego kolejnego kroku trzeba zaufać życiu i drodze, ale przede wszystkim samemu sobie. To jest klucz. Wiara, która jest życiową postawą, potrzebuje zaufania, jak tlenu. Bez ufności wiara staje się niebezpieczna, bo ślepnie. Dzięki zaufaniu jest wiernością, to znaczy zachowywaniem przymierza, które zawarło się z życiem, drogą i kolejnymi doświadczeniami.  

Wiara oznacza wierność samemu sobie. Kto nie wierzy w siebie, nigdy nie zdecyduje się na bezpieczne wyjście na zewnątrz, ku przyszłości, ale za wszelką cenę będzie szukał schronienia wewnątrz starego świata, czyli w przeszłości. Nigdy nie nauczy się świadomego działania, które jest czynieniem sprawiedliwości. Będzie jedynie reagował według starych wzorców, jak go nauczono i czego się po nim oczekuje. Nigdy nie zyska nowej twarzy, która tak naprawdę będzie jego własną twarzą. Trochę dziką i wysmaganą wiatrem, co prawda z oczami nabiegłymi krwią, ale jednocześnie pełnymi miłości.

Emocja ufności czyni z wiary codzienną postawę, dzięki której życie jest prawdziwe, pachnące, płonące, po prostu autentyczne. Wiara nie byłaby sobą, gdyby  nie była świadomą rezygnacją z wszystkiego, co daje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego świadoma wiara zastępuje pytania stawiane wróżkom, kartom, Kronice Akaszy, itp. Jest po prostu postawieniem wszystkiego na jednej karcie, czyli na absolutnej pewności, że wydarzy się to wszystko, czego się spodziewam. W pokonywaniu drogi nic nie może mnie determinować ani osłabiać woli życia.

Wiara aktywuje zatem wszystkie predyspozycje, potencjały, zdolności i możliwości człowieka. Każde ustępstwo z totalnej bezkompromisowości jej nurtu na rzecz cumowania przy bezpiecznym brzegu jest zapowiedzią nieszczęścia. Brzegami, do których naprawdę nie warto się zbliżać, jest zerwanie przymierza z własnym życiem, a w zamian zawarcie z jakąkolwiek wspólnotą, oraz bezpieczna strefa komfortu, którą w zamian za wolność oferuje przeszłość. Tej ceny nie warto płacić.

Prawdziwego, czułego i spokojnego bezpieczeństwa można doświadczyć jedynie wtedy, gdy jest się całkowicie zanurzonym w dziejącym się życiu, bo ono przecież chciało nas na ziemi, kocha bezgranicznie i troskliwe się nami opiekuje.

Przypowieść o święcie

Królestwo Niebios podobne jest do święta.  

Powszedni dzień jest pełen obowiązków i zadań, które trzeba wykonać, ponieważ nieustannie ktoś czeka. Dzieci na śniadanie, pracodawca na nowy projekt, małżonek na wspólny spacer, rodzice na pomoc, przyjaciele na odwiedziny. A przede wszystkim konto w banku na kolejny zastrzyk gotówki i ekonomia świata na ciężką pracę.

W powszedni dzień trzeba walczyć, stale czemuś albo komuś mówić „nie”, aby nie zapomnieć, nie zawieść, nie spóźnić się, zawsze być na czas, dostosowując się do oczekiwań innych.

Święto oznacza ulgę i odpoczynek. W ten dzień z niczym nie trzeba walczyć ani dokonywać wyborów. Wszystkiemu można mówić „tak” i z wszystkiego czerpać  radość życia. Święto nie zna zaprzeczenia. Właśnie od tego jest świętem, aby wszytko było można afirmować i poczuć błogość.

Święto jest lekkie i radosne.

Na długo przed świętem obmyślasz wiele szczegółów świętowania, od wystroju domu, przez potrawy, po sposób, w jaki spędzisz czas. Zawczasu kupujesz świąteczną garderobę i prezenty dla najbliższych. Cieszysz się świętowaniem.

Pomyśl, jak bardzo różnią się emocje powszedniego dnia od emocji, które tworzysz w sobie jedynie myślami o zbliżającym się święcie. Dlaczego nie miałbyś tak lekko i radośnie czuć się każdego dnia?

Lubisz świętować, ponieważ święto znosi wysiłek, przymus, obowiązek i konieczność dokonywania wyborów, które decydują o przeżyciu. Świętując po prostu jesteś sobą i żyjesz. Wtedy nie ma w Tobie codziennej walki pomiędzy „nie” i „tak”.  W świąteczny czas wszystko jest na „tak” albo nie jest świętowaniem. 

Wyciągnij wniosek. Co sprawia, że na co dzień czujesz się zmęczony, przygnieciony, jakby przygwożdżony do cierpienia? Przyczyną naprawdę nie są obowiązki, ale konieczność dokonywania wyborów, a zwłaszcza to, że wciąż czemuś albo komuś mówisz „nie”. Jeśli więc chcesz zmienić jakość życia i nauczyć się codziennego świętowania, lekkiego i radosnego, przestań stwarzać napięcie wewnętrzną walką przeciwko temu, czemu mówisz „nie”.

Męczysz się dokonywaniem wyborów, a życiowym ciężarem jest przekonanie, że musisz z czegoś zrezygnować, aby mieć coś innego. Codziennie jesteś na froncie, walczysz jak żołnierz, który marzy o przepustce i powrocie do domu.

Spojrzyj na życie inaczej. Przestań wybierać pomiędzy tym, do czego dajesz sobie prawo, a tym, czego sobie odmawiasz, żeby przeżyć. Naucz się świętować, to znaczy wszystko radośnie akceptuj

Królestwo Niebios podobne jest do święta. Doświadczysz lekkości i radości świętowania, gdy bez spięcia i walki nauczysz się mówić „tak”. Na przykład nauczono Cię, że musisz światu powiedzieć „nie”, aby Bogu móc powiedzieć „tak”. Walczysz więc ze światem, aby być bliżej Boga, tymczasem On przychodzi do Ciebie w świecie, który stworzył dla Ciebie. Odrzucając dar, odrzucasz Darczyńcę.

Nauczono Cię też, że musisz ciężko pracować, aby przeżyć, więc codziennym radościom mówisz „nie”, czekając na święto. A przecież bez nich tkanina Twego życia będzie smutna i ciemna. To one sprawiają, że każdy dzień jest świętem.

Królestwo Niebios to lekka i piękna akceptacja. Jak możesz narzekać i być nieszczęśliwy, mówiąc „tak”?  Gdy nauczysz się akceptować, wszystko będzie takie, jakie powinno być. Nie będziesz wewnętrznie rozczłonkowany, rozbity na kawałki, rozdwojony na „nie” i „tak”. Nie będziesz chorował, ani czuł się przygnieciony.

Królestw Niebios jest harmonią wszystkiego, jest totalną całością.  

W modlitwie potrzebujesz siebie – rozmyślanie na 17 maja

A gdy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy, gdyż oni lubią modlić się, stojąc w synagogach i na rogach ulic, aby pokazać się ludziom; zaprawdę powiadam wam: Otrzymali zapłatę swoją.Ale ty,gdy się modlisz, wejdź do komory swojej, a zamknąwszy drzwi za sobą, módl się do Ojca swego, który jest w ukryciu, a Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odpłaci tobie. A modląc się, nie bądźcie wielomówni jak poganie; albowiem oni mniemają, że dla swej wielomówności będą wysłuchani.Nie bądźcie do nich podobni, gdyż wie Bóg, Ojciec wasz, czego potrzebujecie, przedtem zanim go poprosicie. A wy tak się módlcie: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, Święć się imię twoje,Przyjdź Królestwo twoje, Bądź wola twoja, jak w niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj,I odpuść nam nasze winy, jak i my odpuszczamy naszym winowajcom; I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego; Albowiem twoje jest Królestwo i moc, i chwała na wieki wieków. Amen. Bojeśli odpuścicie ludziom ich przewinienia, odpuści i wam Ojciec wasz niebieski. A jeśli nie odpuścicie ludziom, i Ojciec wasz nie odpuści wam przewinień waszych”.                                             Mt 6,5-15

Gdy paraliżuje Cię lęk i życie wydaje się bezsensowne, potrzebujesz Źródła Miłości, Rodzica, który Cię stworzył, aby umocnił Twoją wiarę. 

Gdy nie wiesz, jak się zachować i czemu poświęcić swoje życie, potrzebujesz Jezusa, Mistrza z Galilei, aby pomógł Ci odnaleźć drogę.

Gdy czujesz się głupi i słaby względem zadań i doświadczeń, którym musisz podołać, potrzebujesz Ducha, abyś podejmował najwłaściwsze decyzje.

Gdy się modlisz potrzebujesz siebie!

1. EGO nie może się modlić

Wiem, że ostatnie zdanie wielu oburzyło, bo zabrzmiało, jak fałszywa nuta w duchowej muzyce, którą uznali za harmonię. Więc wpierw celowo przypomniałem, do czego potrzebujemy pomocy, jak nas dobrze nauczono słowami pieśni: „Ach, potrzebuję Cię, łaskawy Panie mój. Twe imię skałą mą, w nim jest pociechy zdrój. O Panie, drogi Panie, potrzebuję Ciebie, ja muszę mieć Cię zawsze, błogosław mi!” (ŚE 715,1). I zanim przestaniesz czytać, oburzony fanaberiami Uglorza, proszę, daj mi szansę przekonać Cię, że od Ciebie też coś zależy. Doprawdy więcej, niż możesz sądzić w pierwszej, odruchowej myśli, buntującej się przeciwko sugestii, że w modlitwie potrzebujesz siebie.

Modlitwa jest aktem wiary, wyznaniem miłości i czynem nadziei. Modląc się, stajesz naprzeciw Boga i tworzysz relację. W modlitwie potrzebujesz siebie, ponieważ w niej świadomie szukasz Boga, który daje Ci wszystko, co jest dla Ciebie najlepsze, zanim sobie sam uświadomisz, czego pragniesz. W modlitwie potrzebujesz siebie, aby otrzymać wszystko bez Twojego udziału.

Zrozum, gdy nie ma tego, który chce otrzymać, nie może być daru, więc w modlitwie musisz być całym sobą, totalnie świadomym swej bezradności i niemocy. I to jest jedyny warunek otrzymania daru. W modlitwie najbardziej potrzebujesz siebie, ponieważ od Ciebie nic nie zależy, nawet modlitwa. Musisz po prostu być, bezwarunkowo otwartym na dar.

Jezus uczy takiej modlitwy, w której nie ma EGO. Modlitwy, obywającej się bez słów i będącej spotkaniem sam na sam ze Źródłem Miłości. Jezus uczy modlitwy, w której nie jest potrzebne Twoje działanie, bo przeszkadza Bogu, ale jesteś potrzebny Ty, świadomy i czujny; cały Ty w swej głupocie, słabości, bezradności radzenia sobie z życiem: „Ale ty,gdy się modlisz, wejdź do komory swojej, a zamknąwszy drzwi za sobą, módl się do Ojca swego, który jest w ukryciu, a Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odpłaci tobie. A modląc się, nie bądźcie wielomówni jak poganie; albowiem oni mniemają, że dla swej wielomówności będą wysłuchani.

Najskuteczniej unieważnia i zaprzecza modlitwie ludzkie EGO. To jest religijny paradoks, z którym muszą zmierzyć się ludzie duchowi. Im więcej w modlitwie jest zadowolenia i pewności, że uczyniło się wszystko, jak należało, a zatem pozostaje oczekiwanie na efekty, tym pewniej nic się nie wydarzy i niczego nie otrzyma.

Twórcą dobra jest Bóg. Gdy EGO myśli i mówi: Ja się modlę. Ja się modlę więcej, niż inni. Ja się modlę tak, że to widać. Ja wiem, jak się modlić. Ja potrafię się modlić, wówczas adresatem i podmiotem modlitwy bynajmniej nie jest Bóg, ale ludzkie EGO. Nie może wydarzyć się nic dobrego. Najważniejszym warunkiem skutecznej modlitwy jest obecność świadomego swej bezradności ludzkiego JESTEM, całkowicie ufającemu Bogu, a nie EGO, które jest pewne swej wiedzy i modlitewnej umiejętności.  

EGO jest do tego stopnia harde, pyszne i bezczelne, że jest nie tylko przekonane o mądrości, ale też mocy, czyli o modlitewnej skuteczności. Dlatego Jezus przestrzega przed pogańską wielosłownością, czyli pewnością, że Boga można przegadać, przycisnąć do muru i zmusić do działania samymi słowami. „Tak i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono, mówcie: Sługami nieużytecznymi jesteśmy, bo co winniśmy byli uczynić, uczyniliśmy” (Łk 17,10). Tym, co w modlitwie polecono nam uczynić, jest świadome i czujne przebywanie w obecności Boga. Niczego więcej nie potrzeba, bo jak zawsze i we wszystkim poza wiarą nie mamy niczego, czym moglibyśmy sobie pomóc.

EGO tworzy religię, obyczaj, pobożność, rytuał, który sam w sobie ma zapewnić skutek. Zwłaszcza w praktykach religijnych widać, że EGO samo siebie czyni bogiem, czyli sprawcą i dawcą. EGO niczego nie wie o zaufaniu, więc gdy się modli, nie jest potrzebna świadomość prawdziwego JESTEM. Wystarczy być w miejscu, w którym powinno się być w oznaczonym czasie (świętowanie niedzieli, obchodzenie świat, udział w nabożeństwach), i uczestniczyć w odpowiednich rytuałach (sakramenty, modlitwy, wyuczone formuły modlitewne), aby czuć się bezpiecznie i mieć pewność osiąganych skutków. To jest religijny świat EGO, któremu Jezus stanowczo się sprzeciwia.

2. JESTEM samo w sobie już jest modlitwą

Wyzwoleniem z nieświadomego rytualizmu i egoistycznej pobożności jest duchowość, której źródłem jest bycie prawdziwym JESTEM w obecności Boga. EGO kreuje nieprawdziwe obrazy, zafałszowuje, poprawia, maskuje, udaje, klajstruje zniszczony obraz. EGO niczego i nikomu nie odpuszcza, bo nie popuszcza. Żyje dzięki mądrości i mocy, więc dlaczego innym miałoby odpuszczać przewinienia? Byłoby to oznaką słabości i głupoty

JESTEM cieszy się wszystkim i za wszystko dziękuje, więc nie ma problemu z akceptacją życiowych zdarzeń i ludzkimi zachowaniami. Zawsze jest bezbronne, prawdziwe, czyste, delikatne. Niczego nie udaje. Ufając, oddaje się Bogu i otrzymuje siebie na nowo. JESTEM żyje z miłości, więc nie modli się w tak sam sposób, jak EGO, a nawet samo w sobie już jest modlitwą.

Niczego nie umie, na niczym się nie zna, nie czuje się silne i mądre. Po prostu jest w obecności Boga i czuje się bezpiecznie. Nie ma niczego do stracenia, więc niczego nie musi pilnować. Wie, że samo nic nie osiągnie, więc nie musi o nic prosić. Jej naturalnym odruchem jest akceptacja życia, wdzięczność wszystkim za wszystko i przyjmowanie.

Takie życie samo w sobie jest modlitwą, a poza tym w sferze duchowej niczego więcej nie potrzeba. I to jest powód, dla którego we wstępie napisałem, że w modlitwie nie potrzebujesz niczego więcej, tylko samego siebie. Zawsze czystego, prawdziwego, totalnie zdanego na Boga.

Niczego sobie nie przypisuj. Wszystko przyjmuj z radością. Naucz tak się modlić, jakbyś w ogóle się nie modlił. Naucz się tak modlić, żeby to było niczym nie uwarunkowane przebywanie w obecności Boga, który doskonale wie, czego potrzebujesz i obficie Ci to wszystko daje, jeśli tylko potrafisz odbierać. Naucz się tak żyć, jakbyś w ogóle nie żył. Życie przecież jest darem, które od Ciebie nie zależy, więc przestań stroszyć piórka, walczyć, zdobywać, starać się, udowadniać. Przyjmij dar i daj się dalej obdarowywać.

W modlitwie potrzebujesz siebie, żeby Bóg miał kogo obdarowywać. Amen.