Odwet

Odwet nie jest emocją. Jest zemstą i metodą na wyrównanie krzywdy, czyli tęsknotą za sprawiedliwością. Odwet to odpłata pięknym za nadobne. W słowie słychać ten sam rdzeń, który znamy z prawa sprzeciwu, czyli weta. Tyle, że w odwecie weto domyślnie pojawia się dwukrotnie (od-wet czyli wet za wet). Jak można to zinterpretować? Wet za wet to sprzeciw za sprzeciw. To dwa przeciw sobie, a więc dwie energie sobie przeciwne, w stanie nieprzyjaźni, niepokoju, zawziętości i wojny. Dlatego odwet, chociaż chwilowo poprawia samopoczucie dzięki odczuwaniu satysfakcji, ostatecznie oznacza stratę, cierpienie i śmierć.

Odwet nie poprawiałby samopoczucia, gdyby nie był związany z uruchamiającą go energią, więc chociaż sam w sobie jest zachowaniem, a nie emocją, mimo wszystko służy emocji, która – o dziwo – nie ma nazwy. Bo jeśli nazwiemy ją zemstą, to ponownie mamy do czynienia bardziej z czynem aniżeli emocją. Trzeba więc ją stworzyć, łącząc ze sobą zemstę z nazwą energii, bez której życie byłoby niemożliwe, czyli pragnieniem, ale w wersji negatywnej, złej i destrukcyjnej, którą jest żądza.

Dopiero żądza zemsty jest emocją w ścisłym sensie, która stoi za odwetem, odpłatą, zemstą, czyli prymitywnymi próbami porządkowania świata według sprawiedliwych reguł. Żądza zemsty, prawdopodobnie najbardziej z wszystkich emocji. jest związana z pojmowaniem i odczuwaniem sprawiedliwości. Problem polega na tym, że odwet działa poprzez zgodę na stratę, cierpienie i wojnę, więc na poziomie śmierci, tymczasem sprawiedliwość ma służyć życiu. Tylko pod tym warunkiem godna jest swojej nazwy. Niestety praktykowanie sprawiedliwości wyobrażamy sobie jako ważenie, czyli wyrównywanie energii: za zły czyn kara, za dobry nagroda. To jest uproszczony i najbardziej prymitywny z wszystkich możliwych sposób interpretowania prawa karmy, nieobcy wielu tradycjom religijnym.

Owszem, sprawiedliwość jest wyrównywaniem energii, jednak na diametralnie innym, wyższym poziomie. Nie pomiędzy ludźmi i na poziomie egzystencji, nawet powtarzanych inkarnacji, ale pomiędzy płynącym strumieniem energii a jej Źródłem, czyli pomiędzy stworzeniem a Stwórcą. Płynąca, czyli materialnie manifestująca się energia, traci swoją moc, ustaje, spowalnia, co z jednej strony oznacza uspokojenie i uszczęśliwienie, jednak z drugiej grozi tym, że nie dotrze do ujścia. Dlatego rzeka życia jest nieustannie zasilana przez Źródło. W ten sposób działa karma, a nie jako prymitywna zasada odpłaty, przybierająca często karykaturalną postać odwetu.

Ten sam model pojmowania sprawiedliwości odnajdujemy w tekstach biblijnych, a jej ostatecznym wyrażeniem i realizacją jest chrześcijański symbol zbawienia, jako powrotu do Źródła. Stwórca podtrzymuje stworzenie mocą swej miłości. Życie istnieje więc dzięki sprawiedliwemu Bogu, który nie odpłaca, ale zasila, wzmacnia, podtrzymuje, ratuje od śmierci. Biblijny Bóg sprawiedliwości nie jest odwetowcem, ale ratownikiem, czyli zbawicielem. Dlatego nikt, kto zadaje cierpienie i śmierć, nawet orzekając w majestacie prawa, albo wszczyna burdy i wojny, nie ma podstawy ani argumentów, aby powoływać się na sprawiedliwość.

Każdy rodzaj działania o charakterze przekleństwa, sprzeciwu, zemsty, czyli osłabiający, a często nawet wyniszczający życie, jest jawną niesprawiedliwością, więc nie ma związku ani z chrześcijańskim pojmowaniem zbawienia, ani ze wschodnią  koncepcją karmy. Jedynie ludzie nieposkromionej żądzy, chciwi i egoistyczni, żyjący w strachu, zawstydzeni i pogrążeni w poczuciu winy, mogą sobie wyobrażać, że sprawiedliwe prawo karmy, bądź sprawiedliwy Bóg Biblii, działają według prymitywnej zasady odpłaty i odwetu.

Żądzę zemsty cechuje silna dynamika EGO, które chce przetrwać za wszelką cenę, bez skrupułów, hamulców i umiaru, więc już wzniesienie się na poziom prawa odwetu, przysłowiowo zwanego prawem oka za oko, w jego mniemaniu jest nie lada humanitarnym wyczynem. Dopiero czyste, prawdziwe, pulsujące miłością JESTEM potrafi dostrzec, że odwetem rządzi śmierć i cierpienie, a życie zaczyna pulsować na poziomie odpuszczenia i wybaczenia.

Słowa: „Ojcze, odpuść im, bo nie widzą, co czynią” (Łk 23,34) powszechnie znane jako modlitwa Mistrza z Galilei, wypowiedziana po ukrzyżowaniu, przekonuje, że możliwe jest rozwiązanie wszystkich więzów, którymi ludzie wiążą się na ziemi i tym samym odejście duszy w miejsce, z którego przyszła.

„Boże, rozwiąż nas, zwolnij z wszystkich ślubów i zobowiązań, którymi powiązaliśmy się, aby przeżyć na ziemi, a są tylko urojeniem oraz iluzją EGO” – tak mogłaby brzmieć modlitwa każdego, kto nie radzi sobie z żądzą zemsty, ponieważ na poziomie emocjonalnym odwet jest takim właśnie energetycznym węzłem. Siłowym odbieraniem tego, co straciło się na rzecz kogoś innego. Na najbardziej nieświadomym i prymitywnym poziomie rzeczywiście można w ten sposób wyrównywać stany energii, ale to jest poziom EGO, które miłość zatrzymuje w sobie, nie pozwalając jej płynąć do innych ludzi. Odwet jest energetycznym węzłem, uniemożliwiającym przepływ miłości. Blokadę tworzy EGO, które boi się braku życiowej energii i zadaje śmierć, aby samemu przeżyć.   

Dlatego radzę spokojnie ocenić, czy prawo odwetu, kojarzone przez nas z wojną, polityką, zemstą i nieprzyjaźnią, nie działa równie skutecznie, chociaż na poziomie nieuświadomionym, w relacjach partnerskich i małżeńskich? Być może wówczas zrozumiemy ów paradoks, który polega na tym, że ludzie deklarujący wzajemną miłość na co dzień, w swych związkach, bywają dla siebie największymi wrogami. Prawdą jest, że żyć bez siebie nie potrafią, ale czy dlatego, że wzajemnie obdarzają się miłością? A co, jeśli bardziej kochają samych siebie i z lęku przed brakiem życiowej energii wzajemnie zakleszczają się i związują energetycznymi węzłami? W istocie żyć bez siebie nie potrafią i traktują się wzajemnie jako źródła energii, której nie mają w sobie, ponieważ nie uwolnili się spod władzy EGO. W ten sposób małżeńskie i partnerskie wojny trwają bez końca, a pozornie kochający się ludzie wzajemnie się wyniszczają, pozbawiając się zdrowia i szczęścia. 

Zdaję sobie sprawę, że w tej chwili poruszę najbardziej wrażliwe struny ludzkiej psychiki, ale też rozerwę na strzępy pozornie dobre, cnotliwe i pobożne wzorce kulturowe i religijne, jednak zapewne wyrazem największej i czystej, czyli bezwarunkowej miłości, w niejednym wypadku byłoby odważne odejście od partnera bądź małżonka ze słowami: „Ponieważ Cię kocham, odchodzę”. Doprawdy nie dla zachcianki, nie z powodu żądzy czy znudzenia.

Kierowani bezwarunkową miłością zawsze dajemy siebie, niczego nie oczekując w zamian. Jeśli trwamy w związku, ponieważ boimy się, że w życiu sami sobie nie  poradzimy, i dlatego od drugiej osoby oczekujemy pomocy i uzupełnienia własnego braku, wówczas działa prawo odpłaty (coś za coś), ale nie miłość. W takim wypadku warto zapytać się, czy partner na pewno jest ze mną szczęśliwy? Czy na pewno go nie wykorzystuję? Czy nie związałem go z sobą, ponieważ jest mi potrzebny?

Jeśli kochasz, obdarzaj partnera miłością bezwarunkową, darz szacunkiem, wspieraj we wszystkim i cierpliwie znoś jego słabości, bo w ten sposób działa dobra i czysta miłość, ale nie sądź, że jest Ci cokolwiek dłużny i zobowiązany. Nie oczekuj, że w zamian będzie uzupełniał Twoje braki, chyba że traktujesz swój związek jako umowę handlową. Tylko, czy Twój partner o tym wie i zgodził się na to?

Odwet, czyli żądza wyrównania poziomu energii, ma też pozytywną stronę. Uświadamia bowiem, że z jakiegoś powodu nie umiemy wybaczać i odpuszczać. Zwłaszcza drugie pojęcie jest istotne w wewnętrznej pracy, którą do wykonania ma nasza psychika. Nie odpuszczamy, ponieważ kurczowo trzymamy się wszystkiego, do czego naszym zdaniem mamy prawo, co nam się należy i bez czego nie wyobrażamy sobie dalszego życia. Nie odpuszczamy z powodu lęku. Żądza odwetu jest więc ostrzeżeniem, że nie potrafimy odpuszczać. Jednocześnie pokazuje, z czym boimy się rozstać.

Decyzja, że odpuszczamy, zależy od nas. A po jakimś czasie zaczyna do nas docierać, że staliśmy się lżejsi, radośniejsi, czystsi, zdrowsi i szczęśliwsi.

Smutek

Gdy odczuwamy jakąkolwiek, silną emocję, mamy wrażenie, że nią jesteśmy. Identyfikujemy się z nią do tego stopnia, że myślami i zachowaniami spajamy się z nią. Jakbyśmy w nią wsiąkali. Potwierdza to i utrwala codzienny język, skoro mówimy, że jesteśmy radośni, zagniewani, rozczarowani albo smutni. A przecież byłoby dla nas dużo lepiej, gdybyśmy nauczyli się mówić, że po prostu czujemy radość, gniew, rozczarowanie albo smutek!

Prawdą jest, że smutek ma wpływ na nasze myśli, wybory i działania. Jednak może to znaczyć, że jesteśmy wobec niego bezradni i bezbronni. Tymczasem smutek jest tylko nazwą, nadaną płynącym z naszego ciała sygnałom, dzięki którym możemy podejmować właściwe decyzje i poprawiać jakość życia, jeśli nie będą automatycznie wpływać na psychosomatyczne samopoczucie. Dlatego w naszym interesie leży, żeby nasza świadomość wzrosła do poziomu, na którym smutek przestaniemy przeżywać automatycznie. Rzecz oczywiście dotyczy każdej emocji.

Zapytajmy zatem najpierw, czym smutek jest, a następnie, czy naprawdę jest taki zły, za jaki uchodzi? Być może nie musimy doświadczać go tylko negatywnie?

Smutku można doświadczać w różnej intensywności, od delikatnej melancholii, przez zdołowanie, aż po rozpacz, czy desperację. Charakterystyczne dla smutku jest skupienie całej energii i uwagi na sobie, co umożliwia analizę sytuacji, jej powody, konsekwencje, ewentualne niepowodzenia i straty, aby następnym razem skuteczniej zadbać o własne potrzeby i zrealizować cele. Smutek sprzyja zatem konstruktywnej autoanalizie. Czasem uzmysławia nam za wysokie oczekiwania wobec życia, wyidealizowane wyobrażenia, czyli najzwyczajniej w świecie urealnia nas, co nas uzdrawia i umiejscawia w bardziej odpowiednim dla nas miejscu. Smutek pojawia się także wtedy, gdy ponosimy porażkę w przedsięwzięciu, z którym wiązaliśmy nadzieję na poprawę życiowej sytuacji, oraz kiedy pozornie wszystko jest w porządku, lecz otaczająca rzeczywistość nie daje nam zadowolenia ani satysfakcji.

Poza tym odczuwamy smutek, gdy nie ma nikogo, kogo moglibyśmy uczynić winnym. W takich sytuacjach musimy pogodzić się ze stratą bez oczekiwania naprawy bądź zadośćuczynienia. To tłumaczy, dlaczego niektórzy z nas, przeżywając traumę po śmierci ukochanej osoby, winią ją za jej własną śmierć, odejście i porzucenie żyjących. Tym sposobem przekształcają energię żałoby i smutku w energię złości. Nieświadomie próbują jak najszybciej pozbyć się smutku, nie przyjmując jego dobroczynnego działania, czym wyrządzają sobie krzywdę. Nie przeżyty smutek utrwala się bowiem w postaci żalu do życia i objawia licznymi chorobami, najczęściej płuc i nerek, które co prawda nie są siedliskiem smutku, ale mimo wszystko w mniejszym bądź większym stopniu są miejscem przeżywania emocji, doświadczanych negatywnie, tzw. zimnych. Przeciwnym biegunem jest serce, siedlisko emocji ciepłych. Emocje wychładzające i unieruchamiające, gaszące ogień serca, są odpowiedzialne za większość zgonów, spowodowanych chorobami nerek.

Bywa, że to, co nas spotkało, bardzo boli i wydaje się nie do zniesienia. Tłumiąc emocje zyskujemy jakby dodatkowy czas, aby sobie z tym poradzić. Dlatego w trakcie pogrzebów najbliższa rodzina często trzyma się lepiej aniżeli przyjaciele i dalsi krewni. To jest obronne działanie umysłu, pomocne i funkcjonalne, ale tylko na krótką metę. Ostatecznie smutek musi zostać przeżyty, ponieważ pomaga oczyścić ciało z energii stresu, a po jakimś czasie dostrzec nowe możliwości i rozwiązania.

Warto pamiętać, że smutek często jest obronną reakcją organizmu na psychiczne i cielesne przeciążenia, czyli także choroby. Wtedy ostrzega przed niebezpieczeństwem. W takich sytuacjach powinien inspirować do zwolnienia tempa, zadbania o zdrowie, przyjrzenia się potrzebom, które domagają się zaspokojenia. Świadomie przeżywany smutek dostarcza wielu cennych informacji, jednak czy je zauważymy, właściwie zinterpretujemy, a na końcu podejmiemy odpowiednie działania, zależy wyłącznie od nas.

Z powodów kulturowych traktujemy smutek jako wyraz słabości i sygnał, że z nami coś jest nie tak. Zapominamy, że może być cenną informacją, a nie przeszkodą w realizowaniu celów. Gdy więc pojawia się niespodziewanie, zupełnie bez ostrzeżenia, wchodźmy w niego najbardziej świadomie, jak tylko to jest możliwe. Nie chodzi o celebrowanie smutku. Doprawdy nie powinien stać się naszym znakiem firmowym. Zaakceptujmy po prostu fakt, że z jakiegoś powodu się pojawił i wejdźmy weń bez obawy, aby go pytać, co jest jego przyczyną i co w związku z nią chce nam powiedzieć?

Nie łudźmy się, że w wyniku treningu bądź terapii nauczymy się panować nad emocjami i reakcjami na nie. Nadmierne dyscyplinowanie emocji zwykle kończy się represją i opresją, czyli ich całkowitym zastygnięciem w ciele, a to z opanowaniem ma niewiele wspólnego. To oczywiście dotyczy również emocji smutku. Problemem jest tłumienie smutku bez końca. Łatwo to poznać po zapewnieniach, powtarzanych niczym mantra, że wszystko jest w porządku; że nic się nie stało; że nas to nie rusza, a tymczasem jest odwrotnie. Nie pomaga również fakt, że w niektórych domach i społecznościach w ogóle nie wypada przyznawać się do smutku. Przecież chłopaki nie płaczą, itp., zamiast: to nic złego, że czujesz się smutny, pobądź sobie z tym smutkiem. Niestety im głębiej zamrażamy smutek w ciele, tym mocniej próbuje wydostać się na powierzchnię, przez co negatywnie wpływa na codzienne funkcjonowanie i zdrowie, a w przyszłości może sprowadzić depresję.

Szkoda, że współczesna kultura negatywnie ocenia smutek. Inspirowani nią, żyjemy iluzją nieśmiertelności, konieczności odnoszenia sukcesów, stale rosnącej wydajności, wreszcie świetnego samopoczucia. Dla osoby odczuwającej smutek byłoby trzeba mieć czas i empatię, może coś jej ofiarować, w czymś pomóc, więc jej smutek jest problemem. Poza tym smutny człowiek nie zajmuje się konsumowaniem nowych produktów i usług, nie bierze kredytu. Dla gospodarki jest nieprzydatny. Smutek akceptowany jest wyłącznie jako towar, którym jest smutny film, smutna piosenka, smutna opowieść, bo smutny konsument już niekoniecznie. Więc nie dziwmy się, że współczesny człowiek, przeżywając smutek, ma poczucie winy i nieadekwatności. Wmawia sobie, że powinien pozbyć się go tak szybko, jak to jest możliwe, nawet za cenę uzależniania od środków odurzających.

Kultura, przypudrowana sukcesem, zapomniała o ważnej, duchowej mądrości, znanej ludzkości od tysięcy lat, a mianowicie, że odczuwanie radości ma związek z umiejętnie przeżywanym smutkiem. Ten kontrast czyni psychiczne życie harmonijnym. Przy czym nie idzie o to, aby popadać z jednej skrajności w drugą, ponieważ wówczas życiowa energia ustaje i meandruje, a my nie jesteśmy ani zdrowi, ani uspokojeni. Warto rozwijać w sobie otwartość na to, czego doświadczamy i co faktycznie dzieje się z nami. Mieć świadomość smutku i jego znaczenia, aby w odpowiednim czasie móc się radować. To właśnie smutek jest emocjonalną informacją, wysyłaną przez duszę za pośrednictwem energii, odczuwanej w ciele, że coś jest nie tak i warto to zmienić.

Być może relacja, w której jesteśmy, rozwija się w złym kierunku; praca, której poświęcamy wiele energii i czasu, nadmiernie nas pochłania i powinna być zrównoważona dłuższym czasem regeneracji, albo wręcz nie jest dla nas odpowiednia. Być może balans między czasem pracy a resztą czasu jest zachwiany, więc odczuwany smutek nie zniknie tak po prostu bez wprowadzenia realnych zmian. Ignorowanie ostrzegawczego smutku nigdy nie kończy się radością. Niestety według tego systemowego błędu naszej kultury żyje coraz więcej młodych ludzi. Boją się smutku i uciekają przed nim, ponieważ chcą żyć na haju radości. Nie rozumieją, że szczęśliwi są ludzie, świadomie odczuwający smutek, ponieważ w swoim czasie doświadczają pociechy i radości.

Kto unika smutku, ten żyje w strachu przed tym, co sprowadza smutek w jego życie, więc jak może doświadczyć radości? Kto z kolei przyjmuje smutek, konfrontuje się z jego przyczynami, więc wprowadza zmiany, które prędzej czy później rozradują jego serce. 

Apatia

Każdemu może przytrafić się gorszy dzień. Jeśli jednak od dłuższego czasu nie masz na nic ochoty i nie reagujesz na bodźce, płynące z otoczenia, być może wpadłeś w apatię. Niby nic groźnego, a jednak warto, abyś przyjrzał się tej emocji i zapytał się, czy wszedłeś w nią świadomie, aby stać się mniej wrażliwym, bo nie radzisz sobie z chaosem informacji, produktów, możliwości, wyborów i pokus, czy przyszła sama, nie wiadomo skąd, i oplotła Cię kokonem bezradności?

Z apatią mamy ten problem, że w kulturze i pobożności bynajmniej nie jest jednoznacznie negatywna. Przecież dla stoików, sceptyków bądź cyników jest pożądanym stanem umysłu, w którym człowiekowi nie przeszkadzają pasje i namiętności. Niektóre aspekty apatii są też pozytywnie ocenianie i przeżywane w chrześcijańskiej pobożności, zwłaszcza pokutnej i pasyjnej. Zgoła innego zdania są terapeuci, leczący depresję, skoro apatia ze stresem zostały przez nich uznane za jej najoczywistsze objawy. 

Apatia jest pojęciem, pochodzenia greckiego, zbudowanym z przedrostka a, w tym przypadku oznaczającego brak, oraz słowa pathos, tego samego, które tworzy pojęcie antypatii. Przypomnijmy sobie, że jego podstawowe znaczenia, zależące od kontekstu, to doświadczenie, cierpienie, uczucie, namiętność. Apatia jest więc emocją, w której nie człowiek nie chce cierpieć, doświadczać życia, odczuwać, przeżywać namiętności. Pozornie to nie najgorsze rozwiązanie w świecie, pełnym różnorodnych namiętności i pokus. Mimo wszystko warto zastanowić się nad tym, czy potrafimy przez dłuższy czas utrzymywać ów stan umysłu i emocji na odpowiednio bezpiecznym poziomie, żeby nie wychłodzić się aż do zaniku pragnień i radości?

Bo, jeśli wbrew życiowym potrzebom, którymi są: zdrowie, przynależność społeczna i źródło utrzymania, ograniczyliśmy aktywność i codzienne obowiązki do niezbędnego minimum, to zapewne nie mamy do czynienia z cnotą, ale zagrożeniem dobrostanu i życia. Jeśli działania, zwykle będące źródłem przyjemności, rozrywki i relaksu, zupełnie wypadły z kręgu naszych zainteresowań, czy to jeszcze leży w naszym interesie? Raczej nie, ponieważ kolejnymi etapami pogłębiającej się apatii będą: obniżenie nastroju, skłonność do odczuwania smutku i przygnębienia, niemożliwość doświadczania radości, nadmierna senność, chroniczne zmęczenie, związane z kłopotami w zasypianiu i nocnym wybudzaniem się, osłabienie koncentracji, wycofanie się z relacji społecznych i aktywności fizycznej.

Wreszcie na końcu zdradzieckie macki apatii doprowadzają człowieka do stanu, w którym niczego nie odczuwa i sprawia wrażenie emocjonalnie otępiałego. W takim przypadku jest już utrudnione normalne funkcjonowanie. Dlatego osoby, dotknięte apatią, często mają problemy w pracy, w szkole, w rodzinie, a także przy wielu czynnościach i obowiązkach, które dotąd nie sprawiały najmniejszych kłopotów.

Apatię zazwyczaj można poznać po tym, że miejsce świadomych zachowań zajmują na początku niewinne i w niczym nie podejrzane automatyzmy. Po jakimś czasie stają się ewidentnie niebezpieczne, ponieważ spożywanie posiłków, rozmowy z bliskimi albo codzienne czynności osoba w stanie apatii wykonuje niemal bezrefleksyjnie. Można odnieść wrażenie, że żyje na autopilocie. Dlatego apatia na tyle mocno ogranicza świadomość, iż na jej poziomie energetycznym naoczna jest bieda, rozpacz i beznadzieja.

W apatii ludziom wydaje się, że cały świat sprzysiągł się przeciwko nim, a przyszłości, której nie potrafią sobie wyobrazić, po prostu się boją. Żyją w poczuciu bezradności, hołdując powszechnemu na tym poziomie świadomości przekonaniu, że wszystko zależy od pecha bądź szczęścia, więc nie starają się i nie podejmują wysiłków, aby odmienić swój los. W efekcie na wszystko brakuje im środków, a z biegiem czasu także energii. Niczym woda, która w coraz niższych temperaturach staje się lodem, wychładzają się do tego stopnia, że po jakimś czasie, jeśli nie są energetycznie zasilani przez osoby albo instytucje opieki, wchodzą w stan pasywnego samobójstwa. Co prawda nie jest to eutanazja czynna, mimo wszystko na skutek rezygnacji z życia doświadczają takiej kumulacji chorób i nieszczęść, że zamarzają na zawsze.

Ten poziom życiowej energii jest charakterystyczny dla ludzi bezdomnych i wypchniętych na margines społeczny. Ale nie tylko, bo także przewlekle chorych, więc izolowanych od domu i najbliższych, mieszkańców domów opieki  czy samotnych osób w podeszłym wieku. Specjalną grupę tworzą dorośli, z wielkimi możliwościami twórczego i satysfakcjonującego działania, którzy nie zdołali odciąć się od toksycznych rodziców i nawet po ich śmierci pędzą bezsilne i nieciekawe życie. Nie potrafią pozbyć się poczucia, że są nieudani, najgorsi, niepotrzebni, przegrani. Ich apatia jest konsekwencją totalnego braku wiary w siebie.

Sama w sobie apatia jest emocją, której poziom energii bliski jest poziomowi lęku, winy i wstydu. To nieuświadomiony, wstępny etap umierania, przez ogół nie kojarzony ze śmiercią, dlatego źle diagnozowany. Zamiast stosować radykalne metody, ratujące życie, przywracające zdolność reagowania na bodźce, czyli czucie nawet za cenę psychicznego bólu, rozczulamy się nad niedolą pogrążonych w apatii, zachowując się wobec nich nazbyt delikatnie i empatycznie. W ten sposób stwarzamy w nich fałszywe poczucie ciepła, charakterystyczne dla śmierci przez wyziębienie.

Nie ulega kwestii, że pomimo negatywnego balastu energia apatii posiada również potencjał pozytywny, przydatny zwłaszcza w świecie nadmiaru informacji, produktów i pokus. Filozoficzna intuicja nie jest pozbawiona racji, tym bardziej że jest poświadczona przez tradycje religijne i praktykowana przez duchowo rozwinięte jednostki. Póki apatia służy powściąganiu EGO, jest dobrym narzędziem przy podejmowaniu decyzji. Dzięki niej unikamy tego, co prędzej czy później z powodu chciwości i pychy sprowadza na nas nieszczęście i cierpienie. Jednak trzeba z niej korzystać bardzo ostrożnie. Musi pozostawać narzędziem mentalnym, którym dystansujemy się do nadmiaru bodźców z otoczenia i propozycji, podsuwanych przez świat. Pozostając w apatii mentalnej mamy szansę wybierania tego, co jest naprawdę potrzebne naszemu JESTEM, a nie jest tylko zachcianką EGO. W żadnym wypadku nie może wniknąć w ciało, w którym staje się emocjonalnym wzorcem, spowalniającym i zagęszczającym życiową energię.

Zazdrość

Zazdrość wydaje się innym określeniem zawiści. Skoro używamy dwóch słów, więc prawdopodobnie pod względem energetycznym także się różnią. Co prawda można komuś zazdrościć na przykład samochodu albo stanowiska, i wówczas zazdrość staje się bliska zawiści, niemniej w wąskim znaczeniu tego słowa i w emocjonalnym doświadczeniu zazdrość dotyczy relacji i przede wszystkim odnosi się do miłości.

O ile zawiść jest wyrachowana, jakby chłodna, o tyle zazdrość jest spontaniczna, wyraźnie gorętsza. Burzy krew, w serce wbija zadrę. Co prawda najczęściej pojawia się całkiem niepotrzebnie, jako imaginacja i fantazja nieposkromionego umysłu, jednak w skutkach bywa tragiczna, niejednokrotnie prowokując do przemocy i zbrodni. Energia zawiści jest związana z posiadaniem i poczuciem materialnego sukcesu, więc jest odczuwalna pod splotem słonecznym. Natomiast energia zazdrości działa w domenie serca. Pierwsza jest energią wodną, druga ognistą. Pierwsza wycofuje z relacji z obiektem zawiści, tymczasem druga dąży do konfrontacji z osobą, o którą jesteśmy zazdrośni. Dla tych różnic warto używać obu pojęć, zachowując świadomość, że ich energia działa inaczej. Dzięki temu możemy je właściwie odczuwać, nazywać, przeżywać i na koniec wykorzystywać.

Czy zazdrość bywa chorobliwa, jak czasem mawiamy? A może jest chorobą w właściwym sensie? Skoro zdarza się o kimś usłyszeć, że zzieleniał z zazdrości, albo o małżonku, że umiera z zazdrości, za prawidłową należałoby uznać odpowiedź na drugie pytanie. Energia zazdrości jest chorobą miłości, a w związku z tym jest przyczyną wielu schorzeń, które mogą skończyć się nawet śmiercią.

Chorobę miłości diagnozuje się w niezwykle prosty sposób. Zdrowa miłość niczego się nie boi, ani niczym nie martwi, więc nie pilnuje i nie ogranicza. Miłość uskrzydla, podnosi, czyni lekkim i podniebnym. Jednak sama w sobie jest tylko jednym skrzydłem, tymczasem do lotu potrzebne są dwa. Drugim jest wolność. Gdy miłość dba o wolność, wówczas powstaje odpowiedzialność, będąca najlepszym wskaźnikiem duchowego zdrowia. Natomiast, jeśli miłość nie obdarowuje wolnością, wówczas jest zdegenerowana i patogenna. W takim środowisku rozwija się zgorzel (gorzel = gorzeć = płonąć) duszy, którym jest zazdrość. Wtedy człowiek zamiast rozkwitać z miłości płonie z zazdrości.

O ile zawiść jest złym okiem i pozornie jakby wyostrzała wzrok, bo coś stale kłuje w oczy, o tyle w zazdrości ślepniemy. To jest niezwykle ciekawe, że w potocznym języku ślepniemy zarówno w miłości, jak i w zazdrości. Ślepa miłość jest określeniem fazy relacji, w której jesteśmy wpatrzeni w obiekt miłości i nie dostrzegamy znamion prawdy o człowieku. Z kolei ślepa zazdrość opisuje moment, w którym wydaje się, że wreszcie zobaczyliśmy prawdę o ukochanym człowieku, więc wszędzie dostrzegamy argumenty na poparcie swojego rozczarowania. Dlatego zazdrość najlepiej charakteryzują towarzyszące jej podejrzenia. Podejrzenie to słowo klucz do zrozumienia ślepej zazdrości. Nie widzę na pewno, jednak wyobraźnia podpowiada mi obrazy, które burzą spokój i niszczą zaufanie.

Nie ulega wątpliwości, że nie raz i nie dwa podejrzenia bywają słuszne i wychodzi przysłowiowe szydło z worka. Wiadomo wtedy, że intuicja dobrze wykonała swoją pracę. To, w jaki sposób radzimy sobie z taką sytuacją, zależy od wielu czynników, począwszy od hierarchii wartości, poprzez potrzebę bezpieczeństwa, po sposób rozumienia i przeżywania miłości. Mimo wszystko w tej chwili nie obchodzi nas rozczarowujący konflikt oraz rozwiązanie, ale czysta emocja, więc tylko jej poświęcimy dalszą uwagę.

Uzasadniona zazdrość jest zbawienna dla oczyszczenia relacji i zadbania o własne potrzeby. Bywa, że dzięki niej odkrywamy prawdę, partner przestaje oszukiwać i musi podjąć ostateczną decyzję, co może podnieść związek na wyższy poziom relacji, nacechowany uczciwością i wzajemnym szacunkiem. Bywa, że odczutej i przeżytej zazdrości zawdzięczamy szacunek do siebie i zaczynamy  bardziej dbać o własną godność i potrzeby.

Zdarzają się sytuacje, w których zazdrość nie jest czczą fantazją, co nie powinno przesłaniać faktu, że najczęściej jest ślepa i żywi się wyobrażeniami, zamiast faktami. Kto pragnie swoje emocje odczuwać świadomie i mentalnie wykorzystywać ich energię do zarządzania życiowymi zmianami, zalany zazdrością powinien samemu sobie zadać pytanie: Dlaczego zazdroszczę, skoro moje podejrzenia nie są poparte faktami? Odpowiedzi prawdopodobnie będzie tyle, ilu zazdrośników zechce zmierzyć się z pytaniem, aczkolwiek na pewno da się je przyporządkowywać do kilku ogólnych modeli. Dla przykładu przyjrzyjmy się dwom.

Źródło kobiecej zazdrości najczęściej bywa różne od męskiej. Kobieca zazdrość ma związek z zaborczą miłością i nierealistycznymi pragnieniami typu: „Mój mężczyzna powinien kochać tylko mnie; ma być tylko dla mnie; nie może zwracać uwagi na inne kobiety; ma być wpatrzony we mnie i tylko mnie podziwiać”. Co wówczas kobieta może zrobić ze swoją zazdrością? Zrozumieć, że stoi za nią wielka tęsknota. Uświadomienie sobie prawdziwego przedmiotu tęsknoty ułatwia jej odczucie i wykorzystanie energii zazdrości w sposób konstruktywny.

Zazdrość o partnera najczęściej zaślepia kobiety, które jako dziewczynki nie doświadczyły ojcowskiej miłości albo wcześnie go straciły na skutek śmierci bądź rozstania rodziców. Odtąd tęsknią za męską energią, którą chciałyby mieć tylko dla siebie. Dlatego zapytanie samej siebie, za czym tęsknię, odczuwając zazdrość o partnera, jest kamieniem milowym w samopoznaniu i duchowym rozwoju. Odpowiedź bez wątpienia będzie zachętą do większego zaufania partnerowi, jednak przede wszystkim do odnalezienia w sobie męskiej energii, na której kobieta chciałby się oprzeć i poczuć bezpiecznie. Panie najczęściej nie są zazdrosne o relacje partnera z innymi kobietami oraz ich spojrzenia, ale o to, że wraz z jego odejściem straciłyby dostęp do źródła męskiej energii, której nie znajdują w sobie. Wbrew pozorom klasyczne zazdrośnice wcale nie są agresywne i pewne siebie. Są psychicznie kruche i boją się zranienia, z którym sobie nie radzą. 

W wypadku mężczyzn zazdrość miewa inne podłoże. Mężczyźni nie cierpią być gorsi, drudzy, przegrani. Wciąż rywalizują i porównują ze sobą, więc ich zazdrość jest wyrazem niepewności siebie. Boją się, że partnerka pozna, poczuje, zobaczy piękniejszego, lepiej zbudowanego, bardziej męskiego, któremu wychodzi w łóżku i w biznesie, elokwentnego oraz zabawnego. Także w ich wypadku uświadomiona zazdrość zachęca do zapytania samego siebie, czego w sobie nie cenię, czego się wstydzę, czym gardzę? Męska zazdrość najczęściej kryje lęk, że partnerka znajdzie u innego mężczyzny coś, co jest przyczyną jego kompleksu.

Wniosek jest następujący, że jak zazdrosne panie powinny zadbać o męską energię w sobie, tak zazdrośni panowie popracować nad pewnością siebie, a zazdrość – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – nie tyle rozpuści się i zniknie, co okaże pozytywnym i przydatnym bodźcem do samopoznania i samorozwoju.

Zawiść

Nieopanowana zawiść przeradza się w nienawiść, więc chociaż na początku wydaje się niegroźna, ostatecznie jej skutki mogą być tak tragiczne, jak w biblijnym opowiadaniu o Kainie i Ablu. Wszak nie doszłoby do bratobójstwa, gdyby nie zawiść.

Zawiść i nienawiść sugerują niewłaściwy sposób patrzenia (widzenia). Przypominam z części, poświęconej nienawiści, że umieszczając coś na pierwszym planie, czyli mając to stale na widoku, prędzej czy później zaczynamy to nienawidzić (nie na widoku = nienawiść). Żeby uchronić się przed tą emocją i jej skutkami warto niczego nie ubóstwiać, nie trzymać na pierwszym planie, nie zwracać na to uwagi, nie porównywać się. Jeśli bowiem coś, co jest mało istotne i nieważne, zajmie miejsce tego, co jest istotne i ważne, czyli znajdzie się na pierwszym planie (na widoku), wówczas na pewno stanie się przedmiotem nienawiści.

Tymczasem zawiść jest emocją złego oka. Przyczyną zawiści jest ciągłe porównywanie się z innymi ludźmi, co w skrajnych przypadkach kończy się pasywną bezsilnością albo aktywną nienawiścią. Z powodu zawiści marnujemy życiową energię, ponieważ zamiast zajmować się sobą, poznawać się i rozwijać, podglądamy innych, porównujemy się z nimi i oceniamy.

Zawiść jest w dużej mierze produktem ubocznym powielanych od pokoleń wzorów wychowawczych i religijnych. Motywowano nas, a teraz sami próbujemy motywować dzieci do nauki, wysiłku i rozwoju nie przez odnajdywanie i rozwijanie własnej indywidualności, niepowtarzalności i piękna, ale pokazując osiągnięcia innych. Podobnie jest z religijnym doświadczeniem wielu ludzi. Nie mając pewności zbawienia rywalizują między sobą w zyskaniu przychylności i uznania Boga, którego ostatecznego werdyktu nie są na tyle pewni, aby przestać się bać i zacząć cieszyć szczęśliwym życiem.

Emocja zawiści ma dużo wspólnego z zawiedzeniem. Zawieść się na kimś, to częsta przygrywka do zawiści. W zawiedzeniu chodzi zaś o to, że jakaś wieść (wiadomość) okazała się nieprawdziwa. Co to za wieść? Postać, życie, praca, sukcesy, pozycja społeczna jest wiadomością o człowieku. Podglądamy go i najczęściej dostrzegamy wyłącznie pozytywne aspekty jest życiowej opowieści. Nie chcemy widzieć negatywnych, ponieważ nie pasują nam do wyimaginowanej i nieprawdziwej koncepcji, według której wszyscy są mądrzejsi, zdrowsi, piękniejsi, bardziej zaradni od nas, no i w końcu mają więcej szczęścia. Zamiast zadbać o siebie i rozwijać własną niepowtarzalność próbujemy skraść im sukces, naśladując ich wygląd, zachowania, wykształcenie, karierę, itp., ale to nie może się udać. W efekcie jesteśmy zawiedzeni skradzionym łupem i dlatego pojawia się w nas zawiść, że im się udało, a nam – chociaż wszystko robiliśmy dokładnie tak samo – niestety nie.  

Kierowani zawiścią odczuwamy niezadowolenie z życia i własnych osiągnięć. Uwagę skupiamy na innych, zamiast skupić się na samopoznaniu i samorealizacji, a gdy z energią zawiści chcemy zrobić porządek, wówczas najczęściej ją tłumimy, co skutkuje pogardą dla samego siebie. W efekcie zatruwamy duszę i niszczymy witalne siły. Zatem, co możemy zrobić? Oczywiście zawsze to samo, czyli wpierw zrozumieć, że energia zawiści ma też biegun pozytywny, a następnie zacząć świadomie wykorzystywać ją w zarządzaniu życiowymi zmianami.

Zawiść nie powinna być złym okiem, wlepionym w innych, ale dobrym okiem, którym oglądam samego siebie. Przecież, ilekroć zawistnie patrzę na coś lub kogoś, tylekroć dowiaduję się, których potrzeb nie zaspokajam albo za czym tęsknię, co w życiu zaniedbuję i co powinienem zmienić. To jest właśnie ten sposób widzenia, który ma związek z wiadomością. Muszę koniecznie siebie widzieć w prawdzie, abym nie zawiódł się samym sobą.

Gdy uzmysłowię sobie wszystkie cechy, zdolności i osiągnięcia, na które u innych patrzę zawistnie, mogę zdać sobie sprawę, że moje oczekiwania w istocie są nierealne. Po pierwsze otrzymałem inne i nastał najwyższy czas, aby zacząć je rozwijać oraz wykorzystywać, a po drugie, gdybym uosabiał wszystko, o czym zawistnie myślę, prawdopodobnie stałbym się psychopatą, poskładanym z takiego konglomeratu cech i zdolności, które zebrane w jedno stanowiłyby demoniczny zestaw.

Nie wypieraj nienawiści. Przyznaj się do niej, aby odebrać jej władzę nad sobą. Tym sposobem nawiążesz kontakt ze swoim JESTEM, które poprowadzi Cię ścieżką życiowego sukcesu, nieporównywalnego z satysfakcją innych ludzi. Nie kradnij innym ich sukcesu, ale uczciwie zapracuj na własny, rozwijając swoją  niepowtarzalność, indywidualność i piękno. Gdy wreszcie zauważysz, jak wieloma cudownymi talentami zostałeś obdarowany, wtedy życzliwiej zaczniesz traktować zdolności i osiągnięcia innych ludzi. I zamiast zatruwać się zawiścią, po prostu nie zawiedziesz się sobą. Kain nie zabije Abla, a historia ludzkości w Twoim życiu przybierze nieoczekiwanie pozytywny obrót. 

Zaufanie

Ufność czyni człowieka lekkim i przeźroczystym. Dzięki zaufaniu nie ma w nim niczego ciężkiego, co podlegałoby prawu grawitacji, to znaczy przyciągania do ziemi i jej problemów, a także ciemnego, brudnego, co zwracałoby na siebie uwagę. Ufający człowiek staje się po prostu niewidoczny. Nie ma w nim potrzeby pokazywania się na pierwszych stronach gazet, przypominania o swoich zasługach, opowiadania o problemach ani epatowania cierpieniem i nieszczęściem.

Ufność jest energią prawa łaski i miłości, silniejszego od prawa grawitacji. Dzięki niemu, stąpając po ziemi, jakby się jej nie dotykało. Pracując, jakby się odpoczywało. Modląc się, jakby w ogóle nie wywierało się nacisku i nie oczekiwało. Dlatego życie przestaje męczyć, zdrowie dopisuje i przechodzi się w odmienny stan świadomości. Zmienia się także stan skupienia. Ciężki, materialny, dociążony obawami i troskami, transformuje w lekki, duchowy, uskrzydlony radością i pokojem.

Wystarcza jeden, jedyny wykrzyknik, notabene używany nie tylko przez Polaków, aby zrozumieć działanie energii zaufania. Uf…. i natychmiast wszystko staje się piękniejsze i lżejsze. „Uff, nie jest źle”; „Uff, kamień spadł mi z serca”. A że uf jest częścią słowa ufność, więc wszystko jasne. Doprawdy wystarczy zamienić uf na ufność, żeby zrozumieć tę emocję: „Ufam, nie jest źle”; „Ufam, kamień spadł mi z serca”. Skoro nie jest źle i ciężar spadł z serca, jakże nie wyjść z więzienia codziennych trosk i materialnych obaw, aby usadowić się na duchowej chmurce i poczuć się wolnym? 

Wszyscy znajdujemy się w polu działania prawa grawitacji i prawa łaski. Energia obaw i trosk przysysając do ziemi jednocześnie wysysa z nas życie i zdrowie. Inaczej działa prawo łaski. Ono nie wysysa życia, ponieważ wytwarza coś w rodzaju podciśnienia, dzięki czemu energia obaw i trosk nie przykleja nas do okoliczności życia na ziemi, ale pociągnięta ku górze staje się duchową energią radości i pokoju. Kluczowy jest poziom serca, które musi zadziałać jak pompa podciśnieniowa. Poprawa jakości życia, zwłaszcza naturalna zdolność organizmu do samouzdrawiania, pojawia się wraz z zaufaniem. Serce, napełnione zaufaniem, przypomina unoszący się ku niebu balon, pełen helu.

Zaufanie nie ma nic wspólnego z rozumem i dowodami, ekonomią i bezpieczeństwem. Najzacieklejszym przeciwnikiem ufności jest EGO, karmiące się naszymi lękiem. Jak długo czujemy się przyciągani do ziemi prawem grawitacji, tak długo EGO zasłania niebieskie niebo nad nami i pogodę ducha w nas. Zrobi wszystko, żeby uniemożliwić prawu łaski oderwanie nas od ziemi. Dlatego dociąża nas obawami i troskami, które mają cielesne i zdrowotne konsekwencje, począwszy od kamieni w woreczku żółciowym, przez kamicę nerkową, zwapnione tętnice, stwardniałe żyły, po serce zawalone ciężarami (serce po zawale) i mentalne ciężary umysłu, kończące się udarem.

EGO działa jak biegun w magnesie. Spolaryzowane dodatnio bezwzględnie przyciąga nas do ziemi. Jak długo poświęcamy mu uwagę, tak długo prawo grawitacji wysysa z nas życie i zdrowie. Absolutnie niczego nie zmienia fakt, że próbujemy z nim walczyć, skoro wciąż znajduje się w polu naszego zainteresowania! Dopiero po zaniku EGO ustaje prawo grawitacji. Co więc zrobić z EGO, aby poczuć się lżej, zdrowiej, radośniej i spokojniej? To proste. Przestać się nim zajmować, czyli walczyć z nim. Ono jest urojone, więc nie jest prawdziwe. Wystarczy zająć się tym, co jest rzeczywiste i w czym ukryta jest prawda o nas, życiu i przyszłości.

Mieszkaniem prawdy jest serce. Na odkrycie czeka w nim prawdziwe JESTEM, któremu powinniśmy ufać wbrew bredniom i majakom EGO. Im bardziej ufamy naszemu JESTEM, tym EGO staje się słabsze i powoli zaczyna znikać, a my stajemy się coraz lżejsi, zdrowsi, szczęśliwsi. Aż wreszcie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, odkrywamy, że obawy i troski ziemi nie mają już na nas żadnego wpływu. Stąpając po ziemi, jakbyśmy jej nie dotykali. Pracując, jakbyśmy odpoczywali. Modląc się, jakbyśmy nie wywierali nacisku i nie oczekiwali, jednocześnie otrzymując wszystko w odpowiednim czasie i w postaci dla nas zawsze najlepszej.

Ostatecznie zaufanie jest pewnością, że Źródło dba o Ciebie najlepiej i zabezpiecza Twe ziemskie potrzeby. Działając prawem łaski zmienia Cię. W zaufaniu uczysz się, że Twoje rzeczywiste potrzeby zdecydowanie różnią się od wyimaginowanych zachcianek, których źródłem jest EGO. Dlatego ufność jest emocją, dzięki której sercem potrafisz osądzać, czy pragniesz tego, czego chce krzyczące, niespokojne, wystraszone i zatrwożone EGO, czy potrzebuje ciche, spokojne, kochające o radosne JESTEM.

Zaufanie ułatwia obserwację zasadniczej różnicy pomiędzy chcę potrzebuję. I chociaż racjonalistom, twardo stąpającym po ziemi, czyli mocno przyciągniętym do niej prawem grawitacji, wydaje się, że zaufanie jest nieracjonalne, jest idealnie na odwrót. Ufając Źródłu, któremu zawdzięczamy obfitość życiowych dóbr, możemy precyzyjnie i racjonalnie odróżniać urojone zachcianki od rzeczywistych potrzeb. Tyle tylko, że rozróżnienia dokonuje serce z pomocą rozumu, a nie rozum, tłamszący serce.

Dzięki zaufaniu rozkwitamy duchowo. Stajemy się prawdziwi, rozświetleni światłem Źródła. Przestajemy skupiać uwagę ludzi na swoich potrzebach i bólach. Zaczynamy dostrzegać potrzeby i bóle innych. W zaufaniu stajemy się mocni i godni zaufania. Wprowadzamy w świat uzdrawiającą ciszę i porządkujący spokój.

Zaskoczenie

Wśród emocji są takie, które wykorzystując cały potencjał energii nadają jej właściwy kierunek i czynią życiowe doświadczenie świętym i niebiańskim oraz takie, które z kolei można nazwać startowymi. Gdyby nie one energia byłaby uśpiona, a w najlepszym wypadku służyła tylko przeżyciu kolejnego dnia bez aspiracji i duchowych poruszeń. Do emocji upiększających i uszczęśliwiających można zaliczyć radość i pokój, do startowych bez wątpienia zaskoczenie.

Emocja zaskoczenia działa niczym rozrusznik silnika, bez którego samochód pozostaje bezużyteczny. Jak rozrusznik, tak zaskoczenie potrzebuje minimalnej porcji energii, aby wyrwać człowieka z letargu i bezruchu. Dlatego umierającego, który stracił zainteresowanie życiem, już nie uratuje, jednak pogrążonego w głębokiej depresji wciąż może poruszyć. Przy czym bywa jak podczas srogiej zimy, że energii pozostało w akumulatorze na ostatnią próbę uruchomienia silnika, więc jeśli się nie powiedzie, auto nie ruszy.

Zaskoczenie jest emocją nagłego poruszenia. Jej dynamika jest skokowa. Człowiek czuje się szarpnięty, sprowokowany, bywa, że także w negatywnym sensie maksymalnie zdenerwowany. Odczuwa wówczas to wszystko, co w j. polskim udaje się wyrazić wieloma słowami, niecierpliwie czekającymi w kolejce, aby wyrwać się z ust z pomocą głoski „W”, działającej niczym wyrzutnia emocji.

Nic nie szkodzi. Zaskoczenie często bywa ostatnią szansą poruszenia człowieka, zwłaszcza gdy ewidentnie traci ochotę na dalsze życie. Wobec czego ostatecznie każdy rodzaj wzbudzenia energii jest dla niego dobry. Nie można się też dziwić temu, że w sytuacjach krańcowych, gdy ludzkie życie jest naprawdę zagrożone, negatywne zaskoczenie jest skuteczniejsze od pozytywnego, bo skoro człowiek zrezygnował z pozytywnych wartości życia, czy jakikolwiek pozytyw może nim jeszcze wstrząsnąć? Pozytywna argumentacja najbliższych członków rodziny i duszpasterzy, przybierających pozę dobrodusznego przyjaciela albo babci z koszykiem pełnym słodkości, jedynie mdli, tym bardziej przybliżając nieszczęście. Prowokacja, która polega na wzmocnieniu negatywu i przyznaniu racji człowiekowi, argumentującemu przeciwko sobie i swojemu życiu, jest dużo skuteczniejsza, ponieważ zaskakuje słowami i działaniami odwrotnymi do spodziewanych. Aby wykorzystać ostatnią szansę na uruchomienie woli życia trzeba być skutecznym, a nie pobożnym czy moralnym.

Zaskoczenie sprawia, że niespodziewanie doświadczamy zdumienia. Przestajemy dumać o czymś, a zaczynamy w tym uczestniczyć. Tracimy dystans, bo niespodzianka nas pochłonęła, jakby nagle zatrybił mechanizm życia. Zaskoczenie zawsze jest niespodzianką, prezentem od Źródła, którego się nie spodziewamy. W ten sposób Źródło wpierw odblokowuje zamknięty dopływ życia i miłości, aby następnie wypełnić nas sobą. Zaczynamy wówczas mieć wrażenie, jakby nawadniała nas, ożywiajała i napędzała, niczym koło młyńskie, energia twórczego działania. Tymczasem w większości wypadków boimy się zaskakujących zwrotów sytuacji, spotkań i wydarzeń. Ulegamy iluzji, że naszemu życiu służy przewidywalność, powtarzalność i satysfakcja wartownika, trzymającego pod kluczem życiowe niewypały. Obawiamy się, że wybuch mógłby do tego stopnia radykalnie odmienić życiową sytuację, że musielibyśmy zaczynać od nowa. Z kolei w tej postawie zasychamy i powoli umieramy.

Na szczęście zdarzają się Boże niespodzianki i anielskie dotknięcia, którym zawdzięczamy chwile niewypowiedzianej błogości bądź czasem wtargnięcia niepokojącej tajemnicy w pozornie oczywiste i przemyślane życie, pojmowane jako liniowy ciąg przyczyn oraz skutków, odhaczanych na kolejnych kartach kalendarza. Zaskoczenie nie pochodzi bowiem z liniowego porządku świata, ale z uniwersalnego pola światła, życia i miłości, w którym wszystko już jest, tylko my do tego momentu nie byliśmy tego świadomi.  

Zdumieni okażmy wtedy wdzięczność za kolejną szansę przewartościowania życia. Bo jeśli coś nas zaskakuje, na pewno zawsze jest dobre, chociażby na początku wydawało się nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.

Zadziwienie

Dzieci nie mają problemu z zadziwieniem. Każdego dnia wielokrotnie dziwią się wyglądem i działaniem świata wokół nich. W niewinnej ignorancji są gotowe przyjmować rzeczy i zjawiska takimi, jakie są, a nie według racjonalnych założeń i uprzedzeń. Największym wrogiem zadziwienia jest racjonalne myślenie i bożyszcze wszystkich świętych współczesnego świata, którym jest zdrowy rozsądek. Tak zwani zdroworozsądkowi niczemu się nie dziwią, więc niczego nie widzą. Wierzą w to, że są mądrzy, skoro posługują się rozumem, oraz nie ulegają emocjonalnym wpływom i manipulacjom, ponieważ na chłodno, z dystansem, podejmują decyzje i rozpoczynają działania.

Zadziwienie jest silną emocją, którą pod wpływem edukacji i wychowywania w kulcie racjonalności głęboko zamrażamy pod warstwami emocji wtórnych. Jedną z nich, która niemal zawsze towarzyszy stłumionej zdolności zadziwienia, jest apatia. Inną bywa obojętność. Dopiero pod nimi ukryta jest energia zadziwienia, zaś efektem jest zanik pasji życia i tworzenia, niezdolność do odczuwania radości.

Odkryciu nieprawdopodobnego potencjału energii zadziwienia posłuży nam śląskie słowo, oznaczające czynność patrzenia. Śląskie dziwać się wyraża dwakroć więcej od zwykłego patrzeć. Nawet przyglądanie się zdecydowanie przegrywa z dziwaniem. Patrzenie kojarzy się z używaniem zmysłu wzroku. Oglądanie oczami uruchamia elektryczny impuls i uaktywnia rozum – tylko tyle. Dziwanie się najpierw jest zachętą, aby spojrzeć inaczej, jakby z poza zasłony, którą rozwieszają cielesne oczy i rozum. Nie patrz tak, aby zobaczyć to, czego się spodziewasz. Nie patrz tak, aby utwierdzić się w swoich przekonaniach, ponieważ szkoda na to czasu. Skoro już to widziałaś, po co oglądasz kolejny raz? Więc patrz zawsze w taki sposób, jakbyś otworzył oczy pierwszy raz w życiu, jak niemowlę, i wszystko było dla Ciebie całkiem nowe i zaskakujące. Bądź absolutnym ignorantem. Nie wmawiaj sobie, że znasz i wiesz. Fascynuj się wszystkim, na co patrzysz. Oniemiej ze zdziwienia. A mówiąc dosadnie, bądź niewinny.

Dopiero poziom niewinności gwarantuje, że człowiek nie marnuje życia na zbieranie dowodów, którymi wpierw chce przekonać siebie, następnie świat, że ma wiedzę, potrafi zrobić i jest wart zaufania. W ten sposób EGO buduje wokół siebie coraz twardszą twierdzę samozadowolenia i pychy, w której próbuje przetrwać w świecie ciągłych zmian, w którym każdy wschód słońca jest inny, a pomiędzy bilionami śnieżynek nie ma dwóch takich samych.

Ponad niewinnością zawsze unosi się stęchły upiór zdrowego rozsądku i racjonalnego myślenia, który nie dostrzega piękna, koncentrując się na użyteczności, co w innym wariancie oznacza, że cielesne potrzeby są najważniejsze, więc poświęca się dla nich duchowe poruszenia. Tylko niewinne dziecko, w którym EGO nie zdążyło się jeszcze rozgościć, jest odpowiednim przykładem człowieka zadziwionego pięknem świata i życia.

Zadziwienie jest tak potężną dawką energii, że spokojnie byłoby można mówić o emocjonalnym sztosie, który wyzwala z potrzeby zarządzania oraz kontrolowania. Dzięki temu człowiek doświadcza świata nierzeczywistego i nieoczywistego. Zaczyna dostrzegać spoza zasłony cielesnych oczu i rozumu, czyli zmysłem duchowym, który niektórzy nazywają trzecim okiem. Jednak jestem przekonany, że zadziwienie jest czymś innym, a może nawet większym, od dostrzegania duchowego w materialnym.

Zadziwienie jest poznawczym szokiem, że to, co wydawało się zwyczajne, jest nadzwyczajne; co powszednie, jest niecodzienne; co szare, jest kolorowe; co opisane definicją, jest tak duchowo żywotne, że aż niedefiniowalne. co przewidywane, jest nieprzewidywalne; wreszcie że to, co być może jest przeżywane i oglądane wielokrotnie, w istocie za każdym razem jest czymś absolutnie nowym.

Dzięki zadziwieniu życie staje się warte świadomego przeżywania każdej chwili, zaś kolejne doświadczenia okazują się bezcennymi lekcjami. Nie tylko filozofia zaczyna się zadziwieniem, zmuszającym do myślenia. Energetyczny sztos, co rusz wzmagający w nas ciekawość kolejnej tajemnicy, nie pozwala zatrzymać się w drodze, przestać interesować się życiem i poznawać, więc zapobiega nudzie. Sztos zadziwienia jest początkiem prawdziwego szczęścia, co w języku religijnym nazywa się zbawieniem. Tajemnica boskości jest nie tylko transcendentna i daleka. Jest też immanentna, czyli uwewnętrzniona w nas, naszym życiu i świecie.

Cielesnym zmysłem wzroku i rozumem, analizującym dane, płynące z materialnego i zewnętrznego świata, immanentnej boskości nie sposób ani zobaczyć, ani zrozumieć. Dlatego ludźmi najszczęśliwszymi, czyli błogosławionymi, są ci, którzy nie patrzą, ale dziwają się. W dziecięcej niewinności odzyskali bowiem cudowną zdolność zadziwiania i gdzie wszyscy widzą śmierć, mozół i okrucieństwo, oni widzą życie, lekkość i miłosierdzie. 

Cudów nie da się oglądać. Cuda są widoczne zza zasłony oczu, w sztosie zadziwienia. Dlatego zadziwieni żyją zdrowiej i dłużej, ponieważ doświadczają tego, o czym pozostali jedynie marzą albo o co proszą w modlitwach. Nie ma w nich lęku, skoro widzą świat, w którym wszystko jest piękne, dobre i prawdziwe. Zdrowy rozsądek boi się nieszczęścia i nieustannie drży o zdrowie, co szczególnie kłuje w oczy w dobie tzw. pandemii. Zadziwienie tymczasem doświadcza szczęścia i nie boi się cierpienia. Zatem, czy rozsądek może być zdrowy? W żadnym wypadku. Rozsądek zawsze jest chory. Zdrowe jest zadziwienie.

Naprawdę warto przestać ufać oczom, aby zobaczyć cud.

Wrogość

Czy na pewno trzeba mieć wroga, aby odczuwać wrogość? Raczej niekoniecznie.  Bez większego problemu można przecież wskazać dużą grupę ludzi nastawionych wrogo do wszystkich i wszystkiego, z którymi nikt nie prowadzi wojny, ani nie życzy im źle. Wrogość jest emocją wyimaginowanego przeciwnika i ciągłego zagrożenia. Porusza i wyniszcza tych spośród nas, którzy żyją według destrukcyjnego wzorca mentalnego, niestety powszechnego w polskim społeczeństwie, w którym świat spolaryzowany jest na czerń i biel, dobro i zło. Ów wzór obowiązuje nawet w narracji narodowej i odciska destrukcyjne piętno na sposobie prowadzenia polityki.

Wrogość nie potrzebuje zewnętrznego wroga, ponieważ żywi się wewnętrznym nieprzyjacielem, którym jest wyparta i potępiona cząstka nas samych. Niestety od tysięcy lat kolejne pokolenia popełniają ten sam błąd wychowawczy, polegający na tym, że rodzice nie pytają o niepowtarzalność oraz piękno duszy, która urodziła się na ziemi, ale od pierwszych chwil programują swoje dziecko według obowiązującego wzorca kulturowego i religijnego, czyli też społecznego, na spolegliwego obywatela i osobę, gotową do poświęceń, wyrzeczeń i rezygnacji z wolności.

Na marginesie dodam, że osoba kojarzy się nam z kimś osobnym, więc jakby upodmiotowionym. Tymczasem to pojęcie ma związek z maską, którą grający na scenie grecki aktor zakładał na twarz, więc oznacza nieprawdziwą twarz, czyli życiową rolę do odegrania, do której w procesie wychowywania jesteśmy wdrażani i programowani.

Przychodzimy na świat jako wolne, czyste i rozświetlone dusze. Od pierwszego dnia dowiadujemy się jednak, że część naszego niepowtarzalnego i jednorazowego piękna jest brzydka, ponieważ nie pasuje do roli, którą jako niewolnicy powinniśmy odegrać w teatrze życia na ziemskiej scenie. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok jesteśmy bardziej przekonani, że widocznie tak jest, skoro kochający nas rodzice, a potem życzący nam wszystkiego najlepszego nauczyciele, wychowawcy, religijni przywódcy i politycy powtarzają nam wciąż, że część naszej duszy jest dobra, jasna i piękna, a część zła, ciemna i brzydka. 

Z biegiem czasu już nie potrafimy na siebie patrzeć ani traktować się inaczej, ponieważ filtr został skutecznie nałożony. Konsekwencją jest wyparcie tego wszystkiego, co podobno jest złe i brzydkie, czyli uczynienie niewidocznym w codziennej powierzchowności. Jednak to, czego nie widać, istnieje nadal i usilnie chce wydostać się na zewnątrz. Im bardziej ukryta część z nas chce się manifestować, tym więcej życiowej energii i zainteresowania musimy poświęcić na ukrywanie części samych siebie.

Przekleństwo wrogości zaczyna się zawsze w ten sam sposób. Stajemy się wrogami wyimaginowanego nieprzyjaciela w nas, który w istocie jest cząstką nas samych. Walcząc z częścią siebie na własne nieszczęście stajemy się wrogami samych siebie, a własną energię marnujemy na tłumienie wypartych elementów duszy, zamiast wykorzystywać ją do twórczego, otwartego i radosnego wydawania owoców życia.

Prawdziwa wrogość jest energią, którą wykorzystujemy przeciwko sobie zamiast dla siebie. A że ciężko być szczęśliwym, traktując się wrogo, więc prędzej czy później muszą pojawić się choroby, zwane autoagresywnymi. Już nawet konwencjonalna medycyna Zachodu doskonale zdaje sobie sprawę, że przyczyną zdecydowanej większości chorób, a nie tylko kilku wybranych, jest wrogość, którą odczuwamy do samych siebie, co prawda często nieświadomie. Gdybyśmy zaniechali edukacyjnego programowania dzieci do bycia przewidywalnymi obywatelami i posłusznymi niewolnikami, wyuczonymi do odgrywania społecznych ról, nie byłoby w nas wypartych, a potem tłumionych aspektów i dóbr, z którymi przyszliśmy na świat.

Skończyłyby się kompensowane kompleksy, paraliżujące lęki, zazdrość, niewolnicza praca dla zapewnienia sobie minimalnego poczucia bezpieczeństwa, a na samym końcu waśnie i wojny. Ostatnia myśl może wydać się pobożnym życzeniem i lekkomyślną ideą. Mimo wszystko radzę, żeby pochopnie nie ulegać racjonalnym argumentom EGO, które dba o swoją rację stanu, czyli prawo do bycia ważnym, a jest nim ciągła walka. Gdy ustanie wewnętrzna walka z tym, co wyparte i tłumione, a następnie walka z życiem, przyrodą i ludźmi, EGO przestanie być potrzebne. Ono potrzebuje ciągłej wojny, ponieważ nie jest miłością, życiem i światłem.

Gdy więc w nas zniknie wrogość do samych siebie, przestaną jednocześnie istnieć zewnętrzni wrogowie. Jest bowiem tylko jeden powód, dla którego odczuwamy wrogość do innych ludzi. Ten mianowicie, że do wszystkich, którzy nas przypominają, ponieważ wyparli i stłumili dokładnie te same elementy psychiki, co my, czujemy ten sam rodzaj emocji, który kierujemy przeciwko sobie. Denerwują nas, niepokoją i wydają się być naszymi wrogami, ponieważ niczym w zwierciadle widzimy w nich siebie. Gdy wewnętrzna wrogość zniknie, na zewnątrz nie będzie zwierciadlanego odbicia.

Owszem, zobaczymy wokół siebie uśmiechniętych i szczęśliwych ludzi, odbijających wizerunek szczęściarza, mieszkającego w nas.

Wstyd

Bez względu, czy pod uwagę weźmiemy starą wiedzę o centrach energetycznych, które w tekstach religijnych nazywane są czakrami, naczyniami albo chlebami, czy uwzględnimy na przykład współczesną mapę świadomości, autorstwa psychiatry, Davida Hawkinsa, emocję wstydu rozpoznamy jako najgorszy rodzaj energii, bliższy śmierci niźli życiu.

Według wschodniej koncepcji energetycznych pierścieni wstyd przyporządkowany jest energii splotu słonecznego. W życiowym doświadczeniu wielu ludzi wstyd stanowi niewzruszoną zaporę, której nie potrafią pokonać, aby zacząć cieszyć się życiem, kochać siebie  i czerpać satysfakcję z własnej twórczości. Splot słoneczny, odpowiedzialny w ciele za przepływ energii, pod wpływem wstydu blokuje energię pod przeponą. Tymczasem energia powinna swobodnie płynąć w górę, przez serce i gardło ku głowie.

Wstyd sprawia, że człowiek, uwięziony w cielesnych  namiętnościach, nie prostuje się, nie wierzy w siebie i nie rozwija się duchowo. Tym samym cierpi, ponieważ nie potrafi wydostać się z cielesnych potrzeb, a że nie rozwija się duchowo, więc nie jest samodzielny i twórczy. W konsekwencji nie zaspokaja potrzeb cielesnych, które karykaturalnie się zwielokrotniają. O takim człowieku można powiedzieć, że wpadł w tzw. błędne koło, które energetycznie zależy od wstydu. Energia życia zamiast płynąc ku górze wiruje wkoło pod pępkiem, wyniszczając człowieka cieleśnie i psychicznie.

Na tym mniej więcej polega paradoks wstydu, że im bardziej chcemy pozbyć się wstydu albo wydostać z tego, czego się wstydzimy, tym głębiej i mocniej jesteśmy od tego uzależnieni. Wówczas jedynym sposobem na przetrwanie wydaje się zabetonowanie wstydu, które polega na zepchnięciu go do nieświadomości, co dla ciała oznacza niestety kolejne cierpienia. Emocjonalnie wychładzamy się bowiem aż do stanu całkowitego zamrożenia, jak w baśni o brzydkim kaczątku. Dlatego z biegiem czasu jesteśmy coraz mniej ruchliwi, brakuje nam ambicji i pasji działania, stajemy się roszczeniowi i oschli dla innych.

Nieczułość dla innych jest niezbitym świadectwem braku czułości dla siebie, a to znowu jest pewnym sygnałem, że energia wstydu nie została wykorzystana we właściwy sposób. Dlatego wstyd bardzo często staje się psychicznym narzędziem okrucieństwa. Z kolei opanowany odruch zemsty bywa rekompensowany perfekcjonizmem, pracoholizmem i sztywnością poglądów oraz zachowań, co kończy się chorobami kośćca i narządów ruchu, którym zawdzięczamy mobilność, ruchliwość i zdolność zapewniania sobie życiowych potrzeb.

Można ulec złudzeniu, że pozbycie się wstydu jest najwłaściwszą metodą na aktywowanie życiowych sił i wewnętrzny rozwój psychiki. Otóż nie. Co prawda wg D. Hawkinsa energia wstydu jest bliska energii umierającego człowieka, więc aby ożyć należałoby czym prędzej przestać samemu się karać i wszystkimi sposobami zacząć wspierać życie, przede wszystkim akceptacją i bezwarunkowym wybaczaniem, niemniej – o czym staramy się zawsze pamiętać – jak każda energia, również wstyd posiada biegun pozytywny. Owszem, można zrezygnować z odczuwania wstydu, aby wydostać się z przeklętego kręgu niemocy, niemniej wówczas grozi sytuacja, w której bezwstydność kończy się jeszcze większą demolką życia, aniżeli pod wpływem wstydu. Oczywiście nie musi do tego dojść, o ile  zostaje zachowany podstawowy warunek udanego życia, jakim jest miłość. Miłość transformuje bowiem bezwzględne EGO w czułe i delikatne JESTEM.

Jestem przekonany, że pozytywny biegun energii wstydu nawet pomimo niskiej wibracji umożliwia kontrolowanie przepływu energii ku górze, czyli ku sercu. Tym samym miłość EGO ulega szybkiej przemianie w miłość JESTEM. Pozytywna rola wstydu nie polega na informowaniu nas o amoralnych zachowaniach, ale o tym, że przełamaliśmy granicę własnej niemocy, stworzoną przez mentalne wzorce, autorstwa wychowawców i autorytetów, zwłaszcza rodziców, nauczycieli i religijnych przywódców.

Człowiek może wszystko. Niestety ograniczony mentalnie ma problem z wiarą, więc w wielu sytuacjach czuje się bezsilny i bezradny. W negatywnym sensie wstyd ogranicza moc, aktywność, zaradność, zdrowie i pomyślność, ponieważ jest emocją utrzymującą w przedśmiertnym stanie bezruchu i bezwoli. W pozytywnym sensie uświadamia, że mimo wszystko potrafimy, mamy na tyle sił i zdolności, aby prawdziwie i szczęśliwie żyć skoro wyszliśmy poza granicę dozwolonego. Wstyd i dozwolone są nierozłączną parą. Tymczasem dozwolone pojawia się w mentalnych przekonaniach i życiowych wzorcach jako skutek programowania nas na ludzi uległych i podporządkowanych, abyśmy innym, którzy żyją wyłącznie wspomnieniami i tradycjami, swoją żywotnością i kreatywnością nie zniszczyli starego porządku świata, ustalonych norm i poczucia bezpieczeństwa. 

Niemoc jest więc wtórna. Jest konsekwencją odczuwania wstydu. Aby poczuć własną moc na pewno trzeba pozbyć się wstydu. Jednak jeszcze lepszą metodą jest zadanie siebie pytania, dlaczego się wstydzę? To właśnie w tym momencie zaczynamy mądrze i duchowo wykorzystywać pozytywny biegun energii wstydu, ponieważ świadomie obserwujemy, czy ulegamy EGO, czy wzmacniamy JESTEM. Jeśli bowiem wstyd pojawia się w nas po przekroczeniu granic nieżycia i niemocy, które są wzorcami moralnymi, duchowymi, prawnymi bądź religijnymi, na skutek ulegania EGO, wówczas warto zrewidować postanowienia i działania, aby nie gorszyć i nie angażować się w nic, co nie służy JESTEM.  Poza tym w innych sytuacjach wstyd jest sygnałem, że wbrew oczekiwaniom większości i przyjętym normom odnaleźliśmy kolejny fragment życiowej drogi i poszerzyliśmy spektrum doświadczeń, w których czujemy się twórcami własnej przyszłości, dzięki przekroczeniu granicy niemocy, bezradności i beznadziei.

Często bywa, że po przekroczeniu granicy dozwolonego, co niechybnie odczuwamy jako wstyd, w pierwszej fazie nie od razu pojawia się euforia i spektakularna poprawa jakości życia. Wręcz przeciwnie odczuwamy lęk, ponieważ stare przekonania o niemocy i nieadekwatności naszych zdolności do nowej sytuacji przypominają nam o utraconym poczuciu bezpieczeństwa i minimum gwarantowanych środków, potrzebnych do przeżycia. Po przekroczeniu granicy wpierw uczymy się życia bez poczucia wstydu, odkrywając nowe zdolności i skutki zyskanej mocy. Dopiero z czasem poprawia się jakość życia, a my zaczynamy dostrzegać coraz więcej znamion pomyślności, zdrowia i sukcesu. To jest krytyczny i decydujący moment próby. Okazuje się wówczas, czy ulegamy EGO, wykorzystując własną moc do realizacji egoistycznych zachcianek, czy stajemy się źródłem miłości jako JESTEM dla innych.

Dlatego, aby mieć łatwe w codziennym użyciu narzędzie do diagnostyki wstydu, warto zapamiętać, że bezwstyd EGO jest przyczyną nieszczęścia i śmierci, natomiast bezwstyd JESTEM jest źródłem szczęścia i usatysfakcjonowanego życia.