Szczęście ma zapach siana

Czy istniej coś takiego, jak doświadczenie szczęścia? Takie zwyczajne, ludzkie, bez fanfar, odtrąbionych na cześć zwycięzcy, nie zagrożone naukami faryzeuszy i tych, którzy wolność mylą z bezradnością, a szczęście z bezruchem?

W moim przekonaniu istnieje. Sprzyja mu słoneczne lato, rozgrzane powietrze, pachnące sianem, którego ostatnio wokół nas zdecydowanie mniej niż bywało dawniej.

Zapach siana jest obłędny, trudno go pomylić i porównać z jakimkolwiek innym. Wyczuwam w nim zieloną trawę, która jest pokarmem, albo promienie słońca, świecącego, żeby życie mogło trwać. W sianie pachnie też ziemia, która po ścięciu trawy ma szansę wygrzać się i osuszyć w słońcu. Pachną wszystkie zwierzęta, cieszące się ostatnimi chwilami spokoju w domu,  którym jest łąka aż chwili, gdy siano zniknie w stodole. Wreszcie pachnie pot mężczyzny, który kosił, i kobiety, która suszyła.

Przyznam, że czasem zastanawiam się, czy ktoś, kto nie czuje zapachu siana, kiedykolwiek poczuje życie w jego zmysłowej wspaniałości? Mnie wystarczy poddać się intensywności i niepowtarzalności zapachu siana, żeby doświadczyć prawdziwego szczęścia. Dlatego na podstawie mojego życiowego doświadczenia, a także różnych przemyśleń, rozmów, spotkań, stworzyłem krótką lekcję szczęścia, pachnącego sianem:

1. Nie bój się porannych promieni słońca, ani nie chowaj głowy pod poduszkę, żeby o świcie nie słyszeć ptaków. Lepiej wstań przed innymi, wstań o  świcie, wstań wcześniej od swojej duszy, ale wstań! Na początku wstań o 7.30, potem o 7.00, potem o 6.30, aż uda ci się wstać w magicznej chwili, którą wywołują pierwsze promienie słońca. Udaj się nad wodę, na wzniesienie, gdziekolwiek, gdzie będziesz mógł oglądać zwycięstwo słońca, i spodziewać się, że w powrotnej drodze poczujesz zapach siana. W modlitwie nie zapomnij podziękować za chwilę, w której żyjesz, i którą napełniasz swoją obecnością. Wyraź zachwyt pięknem życia.

2. Po pięknym dniu znowu bądź szybszy i zaśnij wpierw o 23.00, potem o 22.30, potem o 22.00, aż dojdziesz do chwili, w której nie będziesz jeszcze na tyle zmęczony, aby mieć problem z zaśnięciem. Zaśnij wtedy, gdy siano przestaje pachnieć. Nie zapomnij w modlitwie podziękować za noc.

3. Z codziennej diety skreśl to wszystko, czego nie potrafisz nazwać, ani odróżnić. Staraj się jeść tylko to, co bez problemu można wyodrębnić od reszty składników. Zaczynając nowy bochen chleba, uczyń  na nim znak krzyża, bo jest darem miłości, ale jedz go z umiarem, by starczyło dla innych. Lubisz kawę? Pij ją. Lubisz herbatę? Pij ją. Lubisz wino? Pij je. Pij wszystko z umiarem, ale najwięcej pij wody. Tylko pilnuj, żeby była przechowywana w szkle.

4. Skoro wstaniesz przed innymi, masz dość czasu, aby przygotować sobie piękne, pachnące, spokojne śniadanie. Ono jest jak port, z którego wypływasz na wzburzone może codziennych zadań i spraw. Śniadanie jedz, jakbyś był królem. Stwórz sobie praw do tego posiłku, do wolności, szczęścia, zdrowia i pokoju. Jedząc śniadanie nie czytaj gazet i nie patrz w telewizor, ale podziwiaj słońce, słuchaj ptaków i w modlitwie dziękuj za dar życia, pokarmu, smaku, zapachu, piękna. 

5. Rozciągnij się. Wyprostuj kręgosłup, bo nie jesteś niewolnikiem. Ręce wyciągnij ku słońcu, abyś potrafił nimi tworzyć relacje i przyszłość swojego życia. Kręć głową, żebyś nie miał sztywnego karku i potrafił z daleka dostrzegać ludzi i nowe szanse. Poskacz na nogach, żeby Cię niosły wolną drogą przez nowy dzień.

6. Kup sobie piękny zeszyt i ładne pióro, abyś wieczorem mógł zapisać przeżyte chwile i spotkania, zdystansować się do swojej pracy, swoich słów i pochopnych ocen. Ten zeszyt oczyści Cię z nienawiści, a podświadomość uchroni przed śmieciami.

7. Wypierz pościel w miękkim i pachnącym płynie. Umyj łóżko, wysprzątaj sypialnię, zadbaj o letni zapach i połóż się w swoim łóżku, niczym w chmurze, która niesie Cię do nieba. Jeśli już musisz w nim czytać, to tylko piękne słowa.

8. Wysprzątaj pokój, w którym pracujesz. Poukładaj książki, usuń kurz, wyrzuć śmieci, zmień obrus na stole, na parapet postaw drobnostki, które kojarzysz ze szczęściem i zapal świecę. Niech płonie zawsze, gdy pracujesz albo z kimś rozmawiasz.

9. Nie żałuj sobie chłodnej wody pod prysznicem. Załóż czystą koszulę, delikatną, pachnącą. Nawet nie pomyśl o skarpetach z poprzedniego dnia. Włóż czyste buty.

10 Weź psa na spacer i ucz się od niego, jak skacze się przez rów, łapie owady i na wszystko szczeka. Nie zapomnij więc, że każdego spotkanego trzeba pozdrowić, życząc mu dobra i szczęścia, bo wtedy ono jest także blisko Ciebie.

11. Jeśli masz jakieś wielkie pragnienie, które Cię wyniszcza, bo odczuwasz je jako pożądliwość, nie walcz z nim i nie odcinaj części samego siebie, ale pomyśl nad tym, za czym tak naprawdę tęsknisz, pragnąc czegoś. Pożądanie wyniszcza, tęsknota zapewnia energię.

12. Nie musisz kochać wszystkich ludzi. Wystarczy, że kochasz sąsiada i kierowcę z samochodu, który chce zmienić pas ruchu, albo szefa, z którym spotkałeś się  przy ekspresie do kawy.

13. Najbliższym codziennie powtarzaj, że ich kochasz; że jesteś wdzięczny Bogu za to, że są; że są piękni i wyjątkowi. Buduj relacje, abyś zachował wspólnotę, dzięki której jesteś szczęśliwy.

14. Gdy tylko masz okazję, leż w sianie i podziwiaj błękitne niebo. Słońcu pozwalaj uśmiechać się do Ciebie i miej marzenia! 

15. I zawsze, gdziekolwiek i kiedykolwiek jesteś, za wszystko dziękuj. Wdzięczność uwalnia od trosk i pozwala cieszyć się każdą chwilą.

Śmiejmy się

Jeżeli ojcem wierzących jest Abraham, to matką kogo jest jego żona? Ależ oczywiście: śmiejących się! Sara jest biblijnym archetypem śmiejącej się istoty z krwi i kości. Czternaście rozdziałów po opisie śmiałych występów Ewy, matki wszystkich żyjących, w biblijnym opowiadaniu pojawia się kolejna kobieta, śmiejąca się Sara.

Nietrudno wyobrazić sobie, że dziewięćdziesięcioletnia kobieta, dowiadująca się, że zostanie matką, wybucha śmiechem. Przecież zna swój organizm, a i jej mąż do młodzieńców nie należy, ma już około 100 lat. Czyżby Abraham jeszcze mógł? A ona nagle też? „Teraz, gdy się zestarzałam, mam tej rozkoszy zażywać! I pan mój jest stary” (1 Mż 18,12).

Czy we wspomnianym opowiadaniu śmieje się jedynie ta podstarzała para? Wygląda na to, że od śmiechu trzęsie się niebo. Bóg potrafi zaskoczyć człowieka dobrym humorem! Protestuje stary Abraham, protestuje niewiele młodsza Sara. Co z tego? Kilka miesięcy po wizycie trzech tajemniczych mężów zapowiedź staje się widoczna, aż w końcu się urzeczywistnia. Rodzi się Izaak, czyli kto? „Ten, który się zaśmiał”. Gdy ze strachu przed Bogiem, w pierwszej chwili Sara wyrzekła się swojej prześmiewczej reakcji, słyszy stanowcze, Boże: „Nieprawda, śmiałaś się” (1 Mż 18,15).

Sara zaśmiała się i urodziła Izaaka, czyli śmiech. Sara jest matką śmiechu! Nie każdego i jakiegokolwiek śmiechu, ale tego, który ma związek z tym, co ludzie uznają za niemożliwe. Z tego, że ludzie uznają coś za niemożliwe, ze śmiechu trzęsie się niebo; mówiąc inaczej trzęsie się Boże łono, z którego jest wszystko, bo przecież dla Boga wszystko jest możliwe; trzęsie się wreszcie ludzkie łono. A właściwie trząść się powinno, ale często nie trzęsie się, bo jest łonem człowieka, który nie wierzy, że może stać się coś niemożliwego.

I w tym sensie napisałem na początku, że Sara jest matką śmiejących się. Dlatego całkiem na miejscu jest dodanie, że ludzie Boży powinni Sarę uznać za swoją mamę. Chyba, że nie chcemy się śmiać? Śmiać się z tego, że Bóg zamierza z naszego łona wydać na świat dziecię obietnicy!

Czy chcemy się śmiać, bo dzięki nam to, co wydaje się niemożliwe, może zamanifestować się w ludzkiej historii? A może raczej chce się nam płakać nad naszą starością, wyschnięciem, obumarciem?

Mnie się nie wydaje. Jestem pewien, że są w nas i pomiędzy nami miejsca, które tak się śmieją, że aż muszą trzymać się za brzuch, ale są i takie, które tak płaczą nad sobą, że od łkania aż boli je przepona.

Błogosławiony i zdrowy śmiech zawsze jest zewnętrznym objawem dobrego humoru, czyli umiejętności dystansowania się do samego siebie. Humor, wraz ze śmiechem, jest znakiem, że nie myślę bez ustanku wyłącznie o sobie; że nie jestem skoncentrowany na ocenianiu samego siebie i konfrontowaniu się z innymi, ale przede wszystkim czynię to, co jest Boże, to znaczy angażuję się w dzieła, które uważam za dobre, bez względu na to, jak oceniają je inni. Do tego stopnia mogę być wówczas zdystansowany, że całkowicie nie przeszkadza mi prześmiewcza opinia  świata o niedorzeczności oraz niewykonalności postawionego sobie przeze mnie celu albo głupocie pomysłu.

Odwrotnie jest w wypadku ludzi smutnych. Smutny człowiek, odwrotnie do śmiejącego się, jest egoistą, który stale myśli tylko o sobie. Nie potrafi przebić się przez mur lęku. Kieruje się obawą przed ocenami innych i dlatego nie ma dość sił i odwagi, aby zaangażować się w dzieła, które świat ocenia jako niedorzeczne i niemożliwe. Stąd maksyma, że świeci są uśmiechnięci, jest jak najbardziej prawdziwe i na miejscu. Świętość bowiem nie jest efektem koncentracji na sobie, ani dobrem, wypracowanym siłą woli, czy nawet wiary. Świętość jest sposobem życia, które jest otwarte na dar; życia niespodziewanie innego od oczekiwań i ludzkich ocen; życia, będącego areną Bożej niemożliwości

Święty jest zawsze uśmiechnięty, ponieważ nie musi oceniać i porównywać. Wie, że żyje dzięki Bożej łasce i może realizować samego siebie, mając nadzieję szczęśliwego finału bycia i spełnienia życiowych zadań. To poczucie czyni go zdystansowanym i wolnym, chociaż pamięta, że pomiędzy grzesznikami zawsze jest największym.

Bądźmy w równym stopniu potomkami tak Abrahama – ojca wiary, jak Sary – matki śmiejących się. Bądźmy śmiejącą się wspólnotą. Śmiejmy się z własnych słabości, wiedząc o tym, że Boża moc objawia się przez nie. Śmiejmy się ze świata, który boi się i stracił wiarę w Bożą niemożliwość.

Śmiejmy się, bo dobry Bóg, chce z naszego łona wydać na świat przedmiot swojej obietnicy: zbawienie wszystkich ludzi.

Odpocznienie czyli wejście do Królestwa Niebios

Serce jest paleniskiem Boga. Gdy Bóg sam ogniem jest, me serce paleniskiem, na którym spala On próżności drzewo wszystkie.                          Anioł Ślązak

Słowami Anioła Ślązaka przechodzę do refleksji, poświęconej ostatniemu etapowi duchowego rozwoju człowieka. Ogień transformuje nas z istot egoistycznych w prawdziwe, nie potrafiących kochać w miłujące, nieświadomych w świadome. Symbolicznym narządem tej transformacji jest serce, podobnie jak symbolicznym narządem potrzeby posiadania terytorium, przynależności rodowej, zaspokajania potrzeb pokarmowych i seksualnych, realizowanych na poziomie cielesnym, są nerki.

Żałuję, że krytycy mojego doświadczenia nie zauważają, iż swoją argumentację wywodzę z obrazowości nowotestamentowej. Życie według ciała jest bowiem uleganiem materialnym potrzebom życia i przeżycia, czyli pokarmu i seksu, zaś życie według ducha jest skutkiem transformacji cielesnego w duchowe dzięki przejściu w sferę serca, a więc ognia.

W świątyni Miłości, którą jest serce, zaczynamy działać z poziomu duchowego. O ile splotowi słonecznemu, poniżej serca, przyporządkowana jest wola działania, o tyle dominującym tematem centrum szyi, powyżej serca, jest słowo: „Niech się stanie wola Twoja”. Dzięki alchemii życia w laboratorium Miłości zaczynia nas i odmienia energia wiary, niczym drożdże zamieniają mąkę w ciasto na chleb. Z wszystkiego się cieszymy, za wszystko dziękujemy, wybaczamy i akceptujemy wszystko, co nas spotyka w postaci doświadczeń. Pozwalamy naszej woli wejść w harmonię z tym, co jest nam darowane. Przestajemy walczyć, upierać się, zmuszać do działania, a więc pożądać i cierpieć. Pojawia się odpoczywanie, beztroska, otrzymywanie bez stawiania żądań, odnajdywanie bez szukania, doświadczanie obecności JESTEM bez wielu słów. Pojawia się cisza upragniona, a ponieważ większość z nas kompletnie nie pojmuje i nie praktykuje duchowego procesu wzrastania oraz pracy ze świadomością, więc ciszę upragnioną łączą z śmiercią. Tymczasem Jezus nie mówi: „Błogosławieni umarli, albowiem oni doświadczą ciszy”, ale: „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię” (Mt 5,5). 

Odpoczniecie jest poziomem duchowego doświadczenia po wyjściu z wody i przejściu przez ogień pustyni. Jakub, Mojżesz, Izrael, Jezus z Galilei to historie, których nie sposób nie potraktować jako biblijnych archetypów duchowej drogi człowieka.

Przejście do ciszy jest uwarunkowane pokonaniem drugiej tamy, czyli gardła. Powyżej niej, w głowie znajduje się symboliczny nous (słowo greckie), czyli umysł, którego nie należy utożsamiać z rozumem. Z tego, co potrafimy nazwać ludzkimi słowami, nous bardziej jest ludzkim potencjałem osiągnięcia pełni świadomości, aniżeli zdolnością racjonalnego myślenia.

Gdy życiowa energia spokojnie płynie przez gardło, potrafimy pewnie i z godnością wyrażać samych siebie oraz kreatywnie oddawać siebie w służbę życia i miłości, czyli Boga.

Zanim opiszę skutki i znaczenie przejścia przez „wąskie gardło”, czyli ewangeliczną „wąską ścieżkę”, którą w ziemskim życiu tylko niewielu powraca do Ogrodu Życia, zadam kilka pytań, aby mieć argument dla dalszej refleksji.

Dlaczego do myślenia nie daje nam zmyślna strategia Mistrza z Galilei, który dla każdego miał dobrą wiadomość o zbawieniu, ale już nie wszystkich uczynił swoimi uczniami?

Dlaczego nie wszystkim, a jedynie uczniom przekazał wiedzę na temat uzdrawiania i zlecił im tę służbę w świecie?

Dlaczego uczniowie nie mieli władzy nad demonami i dopiero apostołom, powołanym z ich grona, Jezus powierzył to zadanie?

Proszę bardzo. Widać, jak na dłoni, że dopiero tym, którzy przez dłuższy czas dniem i nocą mogli słuchać i obserwować Mistrza, dane było posiąść wiedzę = władzę nad demonami. To ludzie, którzy zwycięsko przeszli doświadczenie ognia i po pokonaniu energetycznego „wąskiego gardła” oczyścili oko, które jest źródłem wewnętrznej światłości: „Światłem ciała jest oko. Jeśli tedy oko twoje jest czyste, całe ciało twoje jasne będzie. A jeśliby oko twoje było mętne, całe ciało twoje będzie ciemne” (Mt 6,22n)

Jaki ma to związek z demonami? Wydaje się, że dość oczywisty. Demon nie jest złym duchem, jak popularnie, aczkolwiek błędnie go nazywamy. Demon jest duchem zła! Jest odwróconym porządkiem świata i życia. Jest podzieleniem jedności i przyczyną dwoistości, źródłem oddzielenia człowieka od Boga i materialnego od duchowego. Jest odwróconą myślą i zanikiem zdolności widzenia, więc wprowadza w sferę, której służy, czyli w ciemność. A skoro, zdaniem Mistrza, ślepy ślepego nie może prowadzić, ponieważ obaj wpadną do dołu (Mt 15,14), więc już wiadomo, dlaczego jedynie ludzie z czystym, duchowym okiem, widzący wszystko w światłości Ducha, a nie w ciemności materii, mogą zobaczyć demona, poznać jego imię i rozkazać mu opuścić nieszczęśliwego człowieka albo zajmowaną przestrzeń. 

Jest w ewangelii wg Mateusza tekst, który wydaje się zagadkowy. Chodzi mianowicie o opowiadanie, w którym uczniowie pytają Jezusa, dlaczego nie poradzili sobie z demonem epileptyka. Poirytowany Mistrz wyjaśnia wówczas: „Ten rodzaj nie wychodzi inaczej, jak tylko przez post i modlitwę” (Mt 17,14-21).

No i wszystko wiadomo! Post i modlitwa są niezbędne, żeby być odpowiednio przygotowanym do konfrontacji z ciemnością. Służą oczyszczeniu oka światłości. Dopiero widzący w światłości Ducha, może zdobyć wiedzę = władzę o człowieku i źródle jego życiowego nieszczęścia. Post i modlitwa są czynnościami duchowymi, oczyszczającymi ciało, dzięki którym z poziomu życia według ciała wznosimy się do poziomu życia według ducha i otrzymujemy dar widzenia prawdy w światłości, której źródłem jest Bóg.

Nie wszyscy pokonujemy pożądanie i zwycięsko przechodzimy przez ogień, więc sami cierpimy, a pozostając ślepcami nie mamy dość wiedzy = władzy nad demonami. Nie wszyscy jesteśmy gotowi do wykonywania tej duchowej pracy, więc mądry Jezus wiedział, że jedynie wyselekcjonowana grupa, której poświęci dużo uwagi i miłości, będzie zdolna  do przyjęcia daru wypędzania demonów i przekazania go kolejnemu pokoleniu.

Wielu egzorcystów to szaleni showmani, pyszni jak apostołowie, opisani we wspomnianym wyżej wydarzeniu. Ich arogancja bierze się z ignorancji. Myślą, że mocą swojego autorytetu mogą rozkazywać demonom, a one będą im posłuszne. Nawet przywoływanie imienia Chrystusa często nie wystarcza, ponieważ sami są duchami zła. Pogrążeni w cierpieniu pożądliwości, aby dysponować mocą, są bezsilni, bo pozostają ślepi. Jak uczniowie Jezusa zapominają, że nie dysponują własną mocą, ale muszą oddać się Bogu, aby Jego moc działała przez nich! Gdy człowiek dba o swój duchowy rozwój, oczyszczając się przez post i modlitwę, wznosi swoją energię do poziomu widzenia w prawdzie. Wtedy Ten, który jest Światłością, posyła światłość, którą rozprasza demoniczne ciemności życia. 

Tylko widzenie duchowym okiem równa się władzy! Proszę zapamiętać to równanie i próbować równać do tego poziomu duchowego życia. Każda inna władza jest przemocą i źródłem ziemskich ciemności.

Post i modlitwa otwierają wewnętrzny narząd zmysłu, który znajduje się pomiędzy oczami fizycznymi. W języku duchowości to jest trzecie oko, któremu fizycznie w środku mózgu odpowiada szyszynka, gruczoł bardzo wrażliwy na światło. Szyszynka odpowiada za nasze wizje, sny oraz cykl snu i czuwania. Organ był nazywany siedzibą duszy na długo zanim współczesna nauka odkryła jego znaczenie i pełnione funkcje. U niektórych istot niższych oraz embrionów szyszynka faktycznie stanowi trzecie oko. Warto dodać, że za jej niezakłócone działanie odpowiada także przysadka mózgowa.

Minęły trzy miliardy lat od pojawienia się na ziemi pierwszej formy życia do ewolucyjnego utworzenia oczu, które mogły widzieć. To całkiem spory czas, spędzony przez żywe organizmy w ciemności, zanim nareszcie zapalono światło. Kiedy zwierzęta zaczęły widzieć, nabyły też zdolności poruszania się w kierunku pokarmu i odsuwania od niebezpieczeństwa.

Teraz być może znajdujemy się w podobnym punkcie ewolucyjnym, co dawniejsze gatunki. Właśnie osiągnęliśmy stadium, w którym mamy wystarczająco dużo wiedzy o świecie, aby mieć wgląd w przyszłość. Dotarliśmy też do punktu, w którym całe masy ludzi uczą się zwiększania świadomości, modlitwy ciszy, rozwijania intuicji, itp. Dzięki temu jesteśmy coraz bardziej świadomi wizji przyszłości oraz tego, jak możemy rozkwitać. W sensie cywilizacyjnym to przecież wciąż ten sam projekt, co w personalnym, a mianowicie wydostawanie się spod władzy księcia ciemności i uczestniczenie w światłości.

Czyżbyśmy jako chrześcijanie mieli w nim nie uczestniczyć? Dlaczego dla ratowania słupków kościelnych statystyk nie uczymy ludzi wychodzenia z wody i przechodzenia przez ogień, aby mogli otrzymywać dar jasnego widzenia w ciemnościach? Czy naprawdę ciężko zauważyć, że podobnie jak ludyczny i świecki Wernyhora, również ap. Paweł choć tylko na trzy dni, ale jednak stracił zdolność widzenia oczami zewnętrznymi, aby trzecim okiem zobaczyć prawdę? To się zdarzyło, gdy został oślepiony światłością z wysokości.

Ponieważ trzecie oko jest związane z jasnym postrzeganiem prawdy, negatywem jest iluzja. Gdy człowiek zamyka się w jakiejś iluzji, ona zaciemnia mu pole widzenia i zaburza jasność. Zaczyna wtedy doświadczać chorób, które mają związek ze świadomością. Ich duchowe przyczyny tkwią w nous, czyli w umyśle. To może być migrena, bezsenność, udar, problem z pamięcią, stwardnienie rozsiane, ale też Alzheimer i Parkinson, a nawet syndrom Aspergera. 

W większości, jako duchowni i katecheci, w nosie mamy, czym odżywiają się dzieci i młodzież, czy potrafią praktykować modlitwę ciszy, o seksie mówimy im w taki sposób, jakby mieli pracować w „tej” branży, ale każemy im wkuwać definicje bez znaczenia i sensu dla ich życia, uczymy historii, które nie mają żadnego związku z ich duchowością i ćwiczymy w tzw. karności. A gdy mają problemy psychiczne wysyłamy do specjalistów od coraz to nowszych jednostek chorobowych. Zgroza, a to tylko życiowe skutki prowadzenia ślepych przez ślepych. Brakuje nam widzących, cichych, spokojnych, ludzi odpocznienia, pokazujących innym, zwłaszcza młodym, w jaki sposób osiągać ten sam stan ducha.

Odpowiednia dieta, takie praktyki duchowe, jak modlitwa, ale też higiena pracy, fizycznego ruchu, snu, czy oddychania, są nieodzowne w docieraniu do granic naszych duchowych możliwości, aby móc spotkać się z najwyższą i jedyną Świadomością, którą nazywamy Bogiem. Gdy energia spokojnie przez nas płynie i dociera do tej granicy ziemskiej świadomości, którą jest trzecie oko, wówczas harmonijnie łączą się w nas trzy sfery, a mianowicie podświadomość, świadomość i nadświadomość, które inaczej można nazwać instynktem, intelektem oraz intuicją. W tradycyjnym języku religijnym życie według ciała staje się życiem według ducha, aby doświadczyć zesłania Ducha, który całkowicie zmienia oprogramowanie rozumu, to jest ofiarowuje nam nowy nous, metanous, w którym nie ma już śmierci, ani łez, ani cierpienia.

To więc mówię i świadczę w Panu, abyście dłużej nie postępowali jak postępują poganie w swoim pustym umyśle, mający zaćmione myśli, dalecy od Bożego życia z powodu nieświadomości, która jest w nich z powodu skamieniałego serca, którzy stawszy się nieczułymi, samych siebie rozpasali, aby w zachłanności móc się zanieczyszczać. Wy jednak tak nie nauczyliście się Chrystusa. Jeśli oczywiście go usłyszeliście i w nim pozwoliliście nauczyć się takiej prawdy, jaka jest w Jezusie, aby zdjąć z siebie starego człowieka, powracającego do dawnych zachowań, niszczącego siebie zwodniczymi pożądaniami, aby dawać się odnawiać duchowi waszego umysłu i ubrać się w nowego człowieka, stworzonego według Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy” (Ef 4,17-24).

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha, co Duch ma do powiedzenia. Nic dodać, nic ująć, więc gdzie jest współczesny Kościół ze swoją duchowością? Zabierzmy się wspólnie do tworzenia duchowego i chrystokształtnego programu życia, jeśli oczywiście chcemy żyć w tej samej prawdzie, w której żył Jezus z Galilei.

Zbawieni jesteśmy razem

Nie chcę i nie mogę milczeć w sprawie, poruszającej moje serce, która przybrała zły obrót. Chociaż różnimy się oczekiwaniami, w jaki sposób powinna się toczyć, podejmuję się obrony kolegi, który wystarczająco jasno, publicznie i odważnie przyznał się do błędu i dał świadectwo pokuty, która jest procesem naprawczym, a nie płaceniem za winę.

Kto pamięta słowa Mistrza z Galilei: „Słyszeliście, iż powiedziano: Nie będziesz cudzołożył. A Ja wam powiadam, że każdy kto patrzy na kobietę i pożąda jej, już popełnił z nią cudzołóstwo w sercu swoim. Jeśli tedy prawe oko twoje gorszy cię, wyłup je i odrzuć od siebie, albowiem będzie pożyteczniej dla ciebie, że zginie jeden z członków twoich, niż żeby całe twoje ciało miało przechodzić ciężkie cierpienia psychiczne i fizyczne. A jeśli prawa ręka twoja cię gorszy, odetnij ją i odrzuć od siebie, albowiem będzie pożyteczniej dla ciebie, że zginie jeden z członków twoich, niż żeby całe twoje ciało miało znosić ciężkie przejścia, cierpiąc psychicznie i fizycznie” (Mt 5,27-30)?

Kto z decydujących o losie kolegi, któremu nie udało się zachować integralności własnej psychiki i ulegając oczom został pokonany przez wyparty aspekt swojej męskiej seksualności, stojąc w prawdzie może w swym sercu przyznać, że nigdy nie spojrzał na kobietę w taki sposób, o jakim mówi Jezus? Jeśli tak, dlaczego nie „wyłupali” swego oka?

Prościej jest „wyłupać” człowieka z wspólnoty i rodzinę z życia, aniżeli własne oko?

Co widzimy, patrząc na to cierpienie, które w tekście greckim nazwane jest Gehenną?  Czy potrzebne są nam jeszcze oczy, skoro nie chcemy dostrzec ciężkiego doświadczenia, przez które przechodzi nie tylko on, ponieważ uległ kłamstwu oka, ale też skrzywdzeni przez niego ludzie?  

Oczywiście wiem, że sam skrzywdził. W efekcie cierpi rodzina i wspólnota, w której jest duszpasterzem. Tego nie sposób nie brać pod uwagę. Rany, która zadał, w pierwszym rzędzie trzeba dotknąć a nie zlekceważyć.

Nie zapominajmy, że tym, co skutecznie może wyleczyć, jest to, co doprowadziło do nieszczęścia, traumy i cierpienia. Inaczej dalej będzie toczyć się diabelska procedura wypierania, zaprzeczania i wykluczania, która w naszym języku zwie się potępieniem. To ona doprowadziła do tego, że pożądanie poprzez cielesne odczuwanie bliżej niezdefiniowanego lęku o życie, wyobcowania, niespełnienia, bezsensu i egzystencjalnej pustki rozwinęło taki potencjał, któremu uległ nasz kolega. To odczuwanie, które nieudolnie opisałem i nazwałem, zna prawie każdy młody mężczyzna, wychowany w restrykcyjnej i pruderyjnej kulturze duchowej, w której cielesność i seksualność są tematami „tabu”. Cielesne pożądanie jest w niej tzw. „grzechem”, który należy przezwyciężyć i okiełznać, a nie zintegrować i wykorzystać do duchowego rozwoju. Bezradni młodzi mężczyźni w efekcie tkwią w wewnętrznym konflikcie, nie radząc sobie ze swoją męską energią seksualną i witalnością.

Potępiają się i sami siebie wykluczają. Nie mija dużo czasu, aby to, co wyparte i potępione, uwolniło się spod kontroli i wbrew ich woli doprowadziło do nieszczęścia.

Kto od wieków w ten sposób moderuje pobożność i kulturę?

Kto aktywnie uczestniczy w duchowym rozwoju młodych mężczyzn w procesie wychowania? Oczywiście my – duchowni, teolodzy, duszpasterze, wychowawcy, rodzice.

Kto z nas czuje się dziś z tym źle i niekomfortowo, że nasz kolega i jego rodzina zostaje „wyłupana”? Ilu zaś odczuwa ulgę i satysfakcję?  

Sprawiedliwość wymaga od nas działania na rzecz uzdrowienia a nie wykluczenia, pojednania a nie podziału. Przede wszystkim wspierania życia za każdą cenę.

Naszym obowiązkiem jest uzdrowienie całej sytuacji oraz wszystkich uczestników tej traumy, w większości mimowolnych. Uzdrowienie dokonuje się poprzez wsparcie życia i przywrócenie wspólnot do równowagi. Przypominam Judę, który będąc sędzią zobaczył, że rodowa trauma wyniknęła z jego winy i dlatego uznał niewinność Tamar (1 Mż 38).

Duszpasterz, który przeszedł przez Gehennę cielesnego pożądania, wprowadzając w nią inną osobę, jednak stając w prawdzie i uznając swoją winę poprzez proces pokuty ma szansę stać się skuteczniejszym wychowawcą młodych mężczyzn i terapeutą par, od tych, którzy tłumią energię seksualną i wypierają męską witalność.

Czy musimy wciąż popełniać te same błędy tylko dlatego, że boimy się otwarcie przyznać do własnych słabości, kłamiąc na temat swoich „pożądliwych oczu”, marnując szansę na uzdrowienie człowieka i jego rodziny, co stanowiłoby świadectwo o Bożej miłości i było szansą na zmiany w duszpasterstwie mężczyzn i terapii rodzin?

Rozumiem, że trzeba nam uznać prawne konsekwencje czynu i zaistniałej sytuacji, ale czy na pewno ulegać presji wywieranej przez społeczną nieświadomość, która tworzy kolejne kręgi nieszczęścia i cierpienia?

Jeśli nie my – ludzie Boży – to kto ma być wspólnotą wybaczenia, uzdrowienia, pojednania i ocalenia na świadectwo o miłości i zbawieniu? Jeśli nie będziemy znakiem nadziei, jakiej przyszłości możemy oczekiwać dla ludzkości?

Nie zgadzam się na takie rozwiązanie, jakie w tej chwili jest wdrożone. Czuję się z tym źle i niekomfortowo, bo wiem, że nie tak ma być między nami. Dlatego proszę, uczyńmy krąg i stwórzmy przestrzeń, w której pokutujący usłyszy słowo nadziei: „Idź i odtąd już nie grzesz” (J 8.11), rodzina doświadczy ocalenia, bo inaczej przez lata będzie zmagała się z wykluczeniem społecznym i ekonomicznym, a wspólnota parafialna ma szansę wykorzystać zaistniały kryzys duszpasterski do rozwoju i poszerzenia duchowej świadomości.

I żeby nie było wątpliwości, że jestem ślepcem. Widzę popełnione przez kolegę zło i zdaję sobie sprawę z cierpienia, które za nim stoi. Nie zwalniam go z odpowiedzialności. Jednak zależy mi na naszej odpowiedzialności, wspólnotowej, ponieważ zbawieni jesteśmy razem, w ludzkiej wspólnocie, przez miłość Bożą, która rozlana jest w każdym ludzkim sercu.

Proszę też, aby złośliwie nie komentować pod wpisem, bo nie zareaguję. Chwila, którą przeżywam, jest zbyt drogocenna i piękna, abym zajmował się czymkolwiek innym od wdzięczności za życie i wspierania każdego, kto potrzebuje cierpliwej i wyrozumiałej miłości.

P.S.

O ile o świcie miałem jeszcze wątpliwości, czy pisać, o tyle po otwarciu dzisiejszego lekcjonarza ustąpiły jak poranne mgły. Tekst biblijny, dedykowany nam dziś do modlitwy i duchowej pracy, brzmi następująco: „Wiecie, że przez bezsiłę ciała ogłosiłem wam wcześniej dobrą wiadomość, wy zaś moje cielesne doświadczenia mieliście za nic, nie wzgardziliście mną ani nie plunęliście na mnie, ale mnie przyjęliście jak posłańca Bożego, jak Chrystusa Jezusa” (Ga 4,13n). Autorem tych słów, jest ap. Paweł.  

Nakładanie rąk

Motto:

Nie otrzymujemy mądrości,

musimy sami ją odkryć w podróży,

której nikt za nas nie odbędzie”.         Marcel Proust

Przed dwudziestu laty na plebanię w Brennej raz w tygodniu przyjeżdżał Pan od nakładania rąk. Przed budynkiem ustawiały się kolejki z całego Górnego Śląska. Czy muszę dodawać, kto Go wynalazł, a potem spełniał rolę odgromnika po uderzeniach bogobojnychchrześcijańskich piorunów?

Wtedy zacząłem interesować się uzdrawianiem i zrozumiałem, że człowiek jest polem energii. O fizyce kwantowej nie wiedziałem jeszcze wiele, ale o darze uzdrawiania przez nakładanie rąk i owszem z Nowego Testamentu: „I rzekł im: Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i ochrzczony zostanie, będzie zbawiony, ale kto nie uwierzy, będzie potępiony. A takie znaki będą towarzyszyły tym, którzy uwierzyli: w imieniu moim demony wyganiać będą, nowymi językami mówić będą, węże brać będą, a choćby coś trującego wypili, nie zaszkodzi im. Na chorych kłaść ręce będą, a ci wyzdrowieją” (Mk 16,15-18) albo: „A gdy Paweł zgarnął kupę chrustu i nakładał ją na ogień, wypełzła od gorąca żmija i uczepiła się jego ręki. (…) Lecz on strząsnął gada w ogień i nie doznał nic złego; (…) I zdarzyło się, że ojciec Publiusza leżał w gorączce i chorował na czerwonkę; Paweł poszedł do niego i modlił się, a włożywszy na niego ręce uzdrowił go. (…)” (Dz 28,3-9).

Poza tym literatury na ów temat wówczas wciąż było mało, a w Kościele nie było z kim rozmawiać. Zanim zdążyłem się nauczyć, Pan od nakładania rąk po jakimś czasie odszedł swoją drogą, więc nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć własną drogę praktycznej, chrześcijańskiej duchowości, aby samodzielnie szukać inspiracji w sobie oraz w tym, co udaje się przeczytać. 

Wiem, że niektórych to szokuje, ale naprawdę całkiem niepotrzebnie. Kto w taką podróż udaje się z ufna modlitwą, tego Duch Jezusa prowadzi drogą Bożą, na której nic złego nie może się wydarzyć. Więc wpierw zacząłem badać i medytować nad tekstami ze Starego i Nowego Testamentu, o których od czasu studiów byłem pewien, że zawierają ślady starych szamańskich praktyk. Potem do mojej świadomości dotarło, że przecież Jezus był w Egipcie przynajmniej jeden raz z rodzicami i naprawdę nie wiadomo ile miał lat, gdy wrócił, ponieważ data Jego narodzin nie jest pewna. Poza tym, czy cokolwiek wyklucza, że mógł tam ponownie pójść? Skoro Mojżesz stosował praktyki terapeutyczne, których nauczył się w Egipcie, dlaczego nie Nowy Mojżesz?

O dalszej drodze, którą szedłem, pisał nie będę, ponieważ nie temu poświęcam ów tekst, mimo wszystko nie mam powodu, aby jej nie zasygnalizować. W każdym bądź razie dziś jestem pewien, że klasyczna, ortodoksyjna duchowość skutecznie zaorała duchowe praktyki pierwszych pokoleń, których źródłem jest Mistrz z Galilei. Pierwsze pokolenia znały je i praktykowały. Wydaje mi się, że ostatki padły wraz z Katarmi. Czasem miewam przeczucie, że Waldensi coś uratowali, ale do tej pory nie upewniłem się. Bardzo ciekawe i dające do myślenia są jeszcze wypowiedzi niemieckich mistyczek i mistyków. Tego też nie wiem, czy pisali z natchnienia, czy mieli dostęp do resztek tej wiedzy. Osobiście jestem zobowiązany śp. prof. W. Benedyktowiczowi, że w trakcie studiów w ramach pracy nad tekstami teologicznymi zostałem zmuszony do zainteresowania się Mistrzem Eckhartem. Jednak porównując teksty Anioła Ślązaka z pismami wspomnianych wyżej mistyków mam wrażenie, że były to wglądy i natchnienie, a nie wiedza.

Na koniec wstępu wspomnę jeszcze jedną rzecz. Otóż młodsze Koleżanki i Koledzy nie zdają sobie sprawy, jak wiele mogą się nauczyć i zrozumieć z podręczników do fizyki kwantowej oraz biologii, zwłaszcza molekularnej oraz epigenetyki, a wystarczyłyby tytuły popularno-naukowe. To fundament, aby spojrzeć na człowieka z perspektywy naukowej. Życzę im pysznego zadowolenia i wielkich oczu zadziwienia, gdy biblijne i późniejsze pojęcia z zakresu antropologii teologicznej i duchowości staną się im niespodziewanie współczesne i zrozumiałe.

W każdym bądź razie dla jakiegoś wcale nieoczywistego powodu, mimo wszystko z wielką szkodą dla wszystkich, chrześcijańska teologia i duchowa praktyka sukcesywnie zrzekała się prawa do korzystania z charyzmatu uzdrawiania, aż w epoce postkartezjańskiej ostatecznie podpisała dokument kapitulacji. Co prawda w USA i w niektórych Kościołach charyzmatycznych w Europie próbuje się ów charyzmat z wdzięcznością rozwijać, jednak przykłady są tak nieliczne, że giną w oceanie medycyny konwencjonalnej. 

Czy rozsądnie? Czy na pewno zgodnie z wolą Jezusa Chrystusa? Moim zdaniem, oczywiście że nie.

Problem i to wcale niemały polega na tym, że niektórym chrześcijanom wydaje się, że wystarczy gorliwa modlitwa, aby moc Boga manifestowała się w cudownych uzdrowieniach. Owszem bywa i tak, jednak do myślenia musi dawać fakt, o czym już  pisałem, że dar uzdrawiania jest związany z wyższym stopniem duchowej zażyłości z Mistrzem, a więc przebywania w Jego szkole.

Wszystkim, oderwanym od rzeczywistości, zadaję teraz bardzo ważne pytanie: Skoro uznajemy za pewnik, że naukowa medycyna potrafi człowieka uzdrowić, dlaczego jednocześnie sądzimy, że uzdrawianie praktykowane przez tych, który uwierzyli w imię Jezusa, może obejść się bez nauki i solidnej wiedzy o człowieku?

Nie dziwię się, że medycy drwią i umierają w spazmach śmiechu! 

A od siebie dodam, że również mam z tym problem, ponieważ walcowanie Boga modlitwami i zmuszanie Go do działania z tytułu wyimaginowanej pewności, że wystarczy wezwać imię Jezusa Chrystusa, aby uzdrowić, świadczy tylko o jednym. Niestety o wielkiej duchowej pysze.

Bóg działa suwerennie i dlatego zdarza się, że uzdrawia kogoś nawet bez naszych modlitw. Innym razem zgodnie z naszymi modlitwami. Jednak, czy nie po to objawił swoją chwałę w Jezusie z Galilei, abyśmy zobaczyli pełnię boskości w pełni człowieczeństwa? A po drugie, czy nie po to Jezus poświęcił kilka lat życia wybranym przez siebie uczniom, aby ich czegoś nauczyć i móc oczekiwać, że tego samego nauczą następnych?

To prawda, że wiedza o uzdrawianiu w dużej mierze została stracona, jednak po pierwsze nie do końca, a po drugie Duch Jezusa jest duchem mądrości i wszelkich dobrych darów i umiejętności. 

Uzdrawianie przez nakładanie rąk to znak, towarzyszący wierzącym! Jest darem, o który mamy obowiązek dbać i rozwijać go. Wszystko zależy od Bożego powołania, czyli obdarowania, i od ludzkich umiejętności. Skoro dla zbawienia każdego człowieka Słowo stało się ciałem, więc pełnia boskości manifestuje się w pełni człowieczeństwa!

Uczmy się człowieczeństwa i rozwijajmy jego pełnię: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które Ja czynię, i większe nad te czynić będzie, bo Ja idę do Ojca” (J 14,12). 

Błędy, popełniane przez praktykujących nakładanie rąk, sprawiają, że charyzmat nie rozwija się, a medycy patrząc na nas drwiąco mrużą oczy.

Najważniejszy błąd polega na tym, że wielu uzdrawiających charyzmatyków ma dualistyczną koncepcję człowieka jako złego ciała i dobrej duszy. Nie widzą Jedności, która manifestuje się we wszystkim, więc też w człowieku. To oznacza, że mają zbliżoną do medycyny konwencjonalnej koncepcję uzdrawiania. Nie praktykują holistycznego uzdrowienia człowieka, a jedynie oczekują, że chore miejsca, które medycyna leczy środkami farmakologicznymi i skalpelem, Bóg uzdrowi swoją mocą. Zainteresowani są wyleczeniem choroby, a nie uzdrowieniem człowieka.

Kolejny błąd to zwykła ludzka pycha. Praktykujący uzdrawianie przez modlitwę i nakładanie rąk wyobrażają sobie, że zostali obdarowani cudowną mocą, która mogą swobodnie zarządzać. Figa z makiem z pasternakiem! Człowiek Boży, obojętnie czy powołany do prorokowania, nauczania czy uzdrawiania, nie posiada żadnej nadmocy, którą mógłby dowolnie dysponować. Jest po prostu kanałem, medium, narzędziem, epifanią Bożej mocy. Ulubiony przeze mnie obraz to pęd, który jedynie pod tym warunkiem, że jest idealnie pusty, może stać się instrumentem dla cudownych dźwięków, uzdrawiającej  muzyki  Boga. Pustka oznacza pozbycie się EGO i całkowite oddanie się Bogu. Im mniej pychy, tym skuteczniejszy mówca, nauczyciel, czy uzdrowiciel. Pycha tłumaczy też nieudolność i niewydolność współczesnego systemu oświaty i służby zdrowia. Nauczyciele i medycy zapominają, że służą Życiu i Miłości, więc pychą wiedzy oraz mocy swoich wyimaginowanych autorytetów skutecznie uniemożliwiają Bogu działanie.

Trzecim błędem jest brak cierpliwości. Bywa, że Bóg uzdrawia w mgnieniu oka, innym razem proces trwa dłużej. Doświadczał tego nawet Mistrz z Galilei! Proszę uważnie przeczytać opowiadanie  o uzdrowieniu ślepego w Betsaidzie (Mk 8,22-26). Prawdziwe uzdrowienie zawsze następuje od wewnątrz na zewnątrz, od przyczyny, którą jest duchowy problem, do cielesnej manifestacji. Dzieje się coś w ukryciu, więc na początku najczęściej niczego nie da się zauważyć. Poza tym cierpliwość uczy współodczuwania i przyjmowania cierpiącego człowieka takim, jakim jest. Uzdrawiać można jedynie z poziomu serca, czyli z energetycznego pola miłości. Nakładający dłonie nie może budować relacji z cierpiącym, mając poczucie wyższości i litości.

Czwarty błąd to oczywisty brak wiedzy o człowieku, począwszy od przyjętych przez ogół naukowców wyników badań i aktualnych hipotez współczesnej biologii i fizyki, a skończywszy na starożytnej mądrości, zwłaszcza chińskiej i hinduskiej. Na Polinezji i wśród plemion dalekiej Syberii także można znaleźć wiele ziaren mądrości, która rozjaśnia ewangeliczne świadectwa o duchowej praktyce Mistrza z Galilei. Jeśli zaś idzie o modną obecnie tradycję Indian, propagowaną zwłaszcza w Internecie, jestem dalece ostrożny, ponieważ świadectwa o niej noszą ślady popkulturowej miazgi i można w nich odnaleźć wyraźne przeszczepy ze Wschodu. Praktykując uzdrawianie przede wszystkim trzeba uczyć się tego, w jaki sposób i dlaczego ciało w taki a nie inny sposób uzewnętrznia duchowe przyczyny. Uzdrawianie dosięga wewnętrznego problemu, ponieważ dopiero wówczas możliwe jest trwałe usunięcie cielesnych skutków, które mylnie są utożsamiane z chorobą.

Piąty błąd to brak zaufania, że uzdrawiający Bóg może skutecznie wykorzystywać wierzących i lęk przed kompromitacją albo nieudanymi próbami. „… Bo zaprawdę powiadam wam, gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stąd tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie” (Mt 17,20).

Szósty błąd to brak wdzięczności za wszystkie, nawet najmniejsze dary życia. Praktykowanie wdzięczności oczyszcza serce i wzmacnia duchową energię. Wdzięczność za wszystko uruchamia szeroki strumień darów, za które będą wdzięczni także uzdrowieni. Pamiętajmy, że obdarowywać możemy jedynie tym, w czym sami uczestniczymy! Człowiek niezadowolony, wieczny malkontent, widzący więcej ciemnych stron życia aniżeli darów Światła i Miłości, nie ma w sobie duchowej lekkości, którą wykorzystuje Bóg. Zwłaszcza nakładając dłonie trzeba być świadomym własnego ciała, aby wyczuwać ich najmniejsze drgnienia, ponieważ w ten sposób pokazują, w którą stronę chcą się przesuwać albo na dłużej pozostać w jednym miejscu.

Siódmy błąd to brak miłości, ale naprawdę tej fundamentalnej. Energią, znaną jako kwarki i fotony, która stworzyła świat, jest Miłość. Miłością też uzdrawiamy. W największym uproszczeniu choroby są skutkiem braku Miłości w człowieku. Wielkich i małych dziur po Miłości nie zalepimy chemicznymi substancjami ani nie naprawimy zręcznym skalpelem. Duchową tkankę człowieka może odbudować jedynie Miłość.  

Na koniec wspomnę o roli modlitwy, która niczym klamra wszystko łączy i spaja, w tym również uzdrawianego i uzdrawiającego z jedynym źródłem uzdrowienia, którym jest Bóg. Nie chodzi tylko o modlitwę przed i w trakcie nakładania rąk. Co prawda jest wisienką, bez której nie byłoby zwieńczenia pysznego tortu, jednak szczerze mówiąc, bez niej tort niewiele traci na wartości. Bez codziennej modlitwy, praktykowanej jako modlitwa słów i modlitwa ciszy, którą zwiemy też medytacją, na niewiele przydają się szczere chęci oraz dobra intencja. Modlitwa szlifuje duchowość. Uwrażliwia na tajemnicę, której podczas uzdrawiania trzeba się bezwzględnie oddać. Nakładający dłonie widzi i rozumie jedynie wystający ponad wodę wierzchołek góry. Prawdziwy lód, czyli wewnętrzna, duchowa przyczyna choroby, pozostaje ukryta i należy wobec niej zachowywać wieki respekt, aby nie zranić przecież już cierpiącego człowieka. Modlitwą otwieramy się na działanie Ducha i jeśli Najwyższy zechce nam odsłonić coś zza zasłoniętej tajemnicy, otrzymamy ów dar. Jeśli jednak dla jakiejś przyczyny nie powinniśmy tego poznać, uzdrowienie nastąpi w sposób odpowiedni dla chorego, a nie ze względu na pyszne oczekiwania uzdrawiającego, który życzyłby sobie mieć poczucie pełnej kontroli i władzy.