Powiedz mi, Duszo, dlaczego namawiasz mnie do walki?
Czy też przyszłaś na ziemię, aby walczyć? O co walczysz?
Skoro przyszłaś z domu wiecznego Rodzica, ze źródła Światła i Miłości, co daje Ci walka? Czy walcząc, nauczysz się na ziemi czegoś większego, piękniejszego, lepszego?
Powiedz mi, Duszo, dlaczego uważasz, że wojna rozwiązuje wszystkie problemy?
Czy tam, skąd przyszłaś, wojna służy do rozwoju i osiągania doskonałości?
Powiedz mi, Duszo, jak znajdujesz powrotną drogę do domu?
Nie gubisz się w gąszczu polemiki, pod kanonadą racjonalnej amunicji i pod ostrzałem niekończących się ocen, oskarżeń, rozkazów i gróźb?
Duszo, dlaczego przygarbiona, mniejsza, brzydsza, smutniejsza, niż w rzeczywistości, przysiadłaś przy ciepłym sercu?
W innych miejscach jest Ci zimno?
To jak znajdziesz drogę do domu? Jak wrócisz?
Chcesz umrzeć na obczyźnie, z dala od swoich?
Duszo, czego się boisz?
Rozum, który nie chciał mnie do Ciebie wpuścić i wejście ciałem zasłaniał, oświadczył, że najważniejsza jest władza, prestiż, szacunek, poczucie bycia ważnym, więc On tego pilnuje. A Ty, taki Kopciuch przy piecu? Ciebie można się tylko wstydzić. Jesteś zbyt czuła, wrażliwa, delikatna, miłosierna, prawdziwa w swoim płaczu.
Nie wolno Cię pokazywać światu, żeby nie stracić miejsca w pierwszym szeregu twardych i nieustępliwych wojowników o lepszą przyszłość; nie zostać wyśmianym w gronie Dowódców – psychopatów.
Masz cicho siedzieć przy piecu i dbać, żeby w domu nie zrobiło się zimno.
Duszo, dlaczego płaczesz?
Jesteś piękna, gdy nieśmiało uśmiechasz się kącikami oczu i z czoła niezdarnie odgarniasz kosmyki włosów…
Jesteś piękną Panią.
Jesteś Kochanką.
Przyszłaś, aby kochać.
Gdzie schowałaś czerwone korale?
Rozum Ci zabrał, bo wystraszył się miłości?
Gdzie masz białą suknię?
Rozum podarł na bandaże, bo nie potrafi tańczyć i woli walczyć?
Gdzie masz czarną torbę akuszerki, pełną błogosławieństw z rodzicielskiego domu?
Rozum zamienił na raportówkę z rozkazami na front?
Słyszysz Duszo?
Właśnie wybiła godzina radości i wesela.
Duszo wstań i przygotuj się na weselną ucztę, tańce, zabawę i śmiech.
Zamiast czerwonych korali ubierzesz naszyjnik z pereł.
Każda z nich powstała z jednej łzy cierpienia. Dużo się napłakałaś, więc długi naszyjnik na Ciebie czeka.
Wszyscy się dowiedzą, skąd przyszłaś i kim jesteś.
Czarna torba akuszerki niech służy na listy, pisane z frontu do matek o śmierci ich dzieci.
Ty, Duszo, nie potrzebujesz ani torebki na skarby, bo sama nim jesteś, ani do przechowywania tragicznych wiadomości, bo sama jesteś wiadomością z innego świata. Duszo, przypomnij sobie, kim jesteś!
Jesteś wiadomością o świecie bez łez, bólu, cierpienia i śmierci, bez walki i wojny!
Jesteś wiadomością o świecie miłości, radości, pokoju i światła.
Wyjdź z więzienia.
Nie pozwól rozumowi trzymać Cię pod kluczem.
Ciało dłużej nie będzie zagradzać drogi na wolność.
Duszo wyjdź i zatańcz.
Zaproś do miłości, wiecznej ekstazy, w której ginie rozum i ego.
„Gdy zaś Jezus narodził się w Betlejem Judzkim za króla Heroda, oto magowie ze Wschodu przybyli do Jerozolimy i pytali: Gdzie jest ten nowo narodzony król żydowski? Widzieliśmy bowiem gwiazdę jego na Wschodzie i przyszliśmy oddać mu pokłon” ( Mt 2,1n).
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że dotychczasowa interpretacja gwiazdy Jezusa nie traktuje odpowiednio poważnie faktu, że dostrzegli ją magowie, czyli mędrcy, zajmujący się także astrologią. Greckie słowa „we wschodzie” (edytor bloga nie przyjmuje greckich liter) nie oznaczają strony świata, ale ascendent podczas narodzin człowieka. W astrologii to punkt ekliptyki, który wschodzi w określonym momencie i miejscu na ziemi. Jego położenie uzależnione jest więc od dokładnego czasu i współrzędnych geograficznych danego zdarzenia (np. narodzenia człowieka). Także współcześni znawcy astrologii są przekonani, że ascendent jest jedną z najważniejszych wypadkowych w horoskopie mających wpływ na istotę człowieka, jego cechy, drogę życia, wygląd, zdolności, itp.
Jeśli zdaniem astrologów ascendent określa przeznaczenie człowieka, zatem w Ewangelii wg Mateusza mielibyśmy do czynienia nie tyle ze świadectwem o zrzeczeniu się przez magów mądrości i znaczenia ich wiedzy, co przede wszystkim z poglądem ewangelisty, bliskim współczesnej psychoanalizie, a mianowicie, że przeznaczenie, z którym rodzi się człowiek, nie musi go determinować. Gwiazda na Wschodzie (czyli życiorys, odczytany przez magów z horoskopu) zaprowadziła ich do Jezusa, który jako Chrystus stał się Gwiazdą Zarania (Gwiazdą Nowego Dnia; Gwiazdą Początku).
Imię, pochodzenie z królewskiego rodu, czas i miejsce urodzenia, oraz wiele innych „ustawień startowych” nie zdeterminowało Jezusa. Wzrastał w mądrości i prowadzony przez Ducha, któremu był posłuszny, nabrawszy pełni świadomości stał się Chrystusem. Konkludując mogę więc napisać, że imię „Jezus” związane jest z przeznaczeniem, zaś tytuł „Chrystus” oznacza pełnię ludzkiej osoby, która poprzez duchowy związek z Ojcem, objawiła pełnię swej boskości.
Czy przeznaczenie nie ma znaczenia? Wręcz odwrotnie, co świetnie ilustruje przykład Jezusa Chrystusa. Musi jednak zostać świadomie przyjęte jako dar i potencjał ziemskiego życia, bo tylko w takim wypadku człowiek staje się wolnym twórcą życia, ujawniając niepowtarzalną i jednorazową istotę i godność swego człowieczeństwa. W ciele (ziemskim człowieczeństwie) urodził się Jezus, który w Duchu stał się Chrystusem.
Co napisałem o Jezusie Chrystusie, napisałem także o sobie. Napisałem to o każdym z nas. Bez względu na to, w jakim czasie, miejscu, rodzinie i środowisku urodziliśmy się nic nie determinuje nas do nieszczęśliwego i tragicznego życia, na które nie mamy wpływu. Naprawdę nie ma większego znaczenia, czy jesteśmy dziećmi bez rodziców, czy nasi rodzice okazali nam dużo mądrości, czułości i miłości; czy wychowaliśmy się na blokowisku, czy może na wsi, ponieważ dzięki wierze (będącej darem) i przez wiarę (będąc też duchową pracą), każdy z tych „pakietów startowych” staje się naszym atutem i dobrem, z którego w Duchu Bożym możemy wzrastać aż do pełni i stać się Chrystusem dla innych. Od duchowej pracy zależy na ile nasze przeznaczenie staje się naszym więzieniem, czy powołaniem, w którym możemy świętować życie i objawiać chwałę Najwyższej Mądrości, Świadomości i Miłości.
Myślę, że przesłanie Święta Epifanii, które odczytuję z relacji ewangelisty Mateusza o pobycie magów w Betlejem i oddaniu Mu przez nich pokłonu, ma wiele wspólnego z założeniem psychoanalizy, że jeśli w naszych sercach nie uświadomimy sobie tego wszystkiego, co jest naszym nieświadomym przeznaczeniem, wówczas prędzej czy później powróci to do nas w postaci przeklętego losu, nad którym będziemy jęczeć jako niewolnicy. Jeśli jednak będziemy wytrwale rozjaśniać kolejne tajemnice naszego przeznaczenia, ukryte w osobistej i zbiorowej (np. rodowej) nieświadomości, wówczas nie doświadczymy wypalenia, rozczarowania, apatii i rezygnacji, ani nie będziemy przeklinać dnia narodzin, ale z pasją i miłością będziemy wzrastać w świadomości Chrystusa.
Każda i każdy z nas ma gwiazdę, dzięki której może rozpocząć drogę do Chrystusa.
Odważnej wiary, aby nią wytrwale podążać, dziś – w Święto Epifanii – z serca Wam życzę.
„Wielka jest tajemnica pobożności: Bóg uwidocznił się w ciele, został uznany za sprawiedliwego w duchu, widziany był przez aniołów, głoszony jest poganom, dał uwierzyć w siebie na świecie, wzięty jest w górę w chwale” (1 Tm 3,16).
W Wigilię Bożego Narodzenia warto nie przeoczyć, że przeżywanie tych Świąt ma duchowy sens, gdy jest połączone z serdecznym postanowieniem i żywą praktyką stawania się Chrystusem, czyli z realizowaniem ewangelicznej opowieści o narodzeniu Jezusa, Mistrza z Galilei.
Wyznajemy, że w Betlejem Jezus urodził się Chrystusem, jednak pełnię tej świadomości osiągnął dzięki wytrwałym praktykom duchowym, a prawdopodobnie przede wszystkim dzięki modlitwie.
Niestety źle się modlimy, więc wiele nie osiągamy. W modlitwie chodzi o to, aby samego siebie szczerze przedstawiać (opowiadać) Bogu i dzięki temu dostrzegać, w których aktach woli, pragnieniach, decyzjach, słowach i czynach bardziej służymy sobie aniżeli poddajemy wyższej świadomości Chrystusa.
Na początku niewiele wiemy o tej prawdzie, którą możemy się stać jako Chrystusowa pełnia. Bywamy zwiedzeni i rozczarowani. Czujemy się słabi, nic nie warci i niegodni. Jednak z biegiem czasu przez poddanie się wyższej świadomości poznajemy się coraz lepiej i dzięki temu możemy stawać się coraz doskonalszą miłością. Ważne, aby wytrwale powtarzać: „Boże zmieniaj mnie w światło Chrystusa na podobieństwo Jezusa”.
Gdy pokornie i szczerze modlimy się, że nie zamierzamy dłużej używać swoich ciał i umysłów dla egoistycznych celów, ale dla czynienia bezwarunkowej miłości, wtedy coraz wyraźniej, spokojniej i skuteczniej jesteśmy prowadzeni ku pełni świadomości Chrystusa.
Wydarza się cud, który polega na tym, że im bardziej rezygnujemy z czynów, słów i myśli naszego ego, tym wyraźniej przejmuje nad nami kontrolę prawdziwa jaźń. Byłoby można wręcz sądzić, że zatracamy się i oddajemy w niewolę, a tymczasem w świetle Chrystusa odnajdujemy samych siebie jako wolnych do czynienia dobra. Naprawdę nie tracimy wówczas swojej woli. W rzeczywistości dopiero wtedy stajemy się na tyle świadomi, żeby swoją wolę używać z miłością i dobrocią.
Nie rezygnuj z duchowych praktyk. Wytrwale się modląc badaj swoje serce, żeby stawać się Chrystusem. Wtedy wielka tajemnica pobożności stanie się także Twoim udziałem. Życzę Ci doświadczenia betlejemskiego cudu.
Odkąd pamiętasz prawie nigdy nie udawało się Wam, w domu, uzgadniać celów ani oczekiwań. Ty chciałbyś tak, Żona siak, Dzieci jeszcze inaczej, a wdzięcznego wątku Teściów nie chcesz ożywiać nawet pamięcią. Tymczasem Święta Bożego Narodzenia za pasem. Jazda była zawsze, więc czy jest cień szansy na to, że w tym roku będzie spokojniej? Dochodzi jeszcze dodatkowa praca przed końcem roku, na efekty której szef nie chce czekać do 31 grudnia, i domowy stres Żony, której uda się dopiąć wszystko na ostatni guzik rzutem na taśmę. Dom wariatów…
Gdyby chociaż z Kościołem nie było problemów! Ale wiesz, że Teściowa nie popuści, a Żona dla świętego spokoju zrobi wszystko. Jesteś stracony. Posiedziałbyś w domu, w świąteczny czas posłuchałbyś Bacha albo Stinga, napiłbyś się dobrego destylatu (wypiłbyś nawet na zdrowie Boga), Żonie nalałbyś nalewki. Wiesz o tym, że w takich chwilach bardzo lubi okryć się kocem i czytać książkę. Z radością popatrzyłbyś na Dzieci. Marzenia….
Podobno tam, kiedyś, świętej Rodzinie urodziło się Dziecko. Teraz kolejny raz niby macie cieszyć się świętami na pamiątkę świętej Rodziny, a w domu wietnamska noc po nalocie. Paranoja…
Wziąłeś pod uwagę możliwość, że Twoja pozycja wcale nie jest najgorsza i z duchowego frontu możesz wrócić żywy? Po pierwsze tzw. świętej Rodziny nie było i nie musisz zawracać sobie nią głowy. Tak po prostu i po ludzku nie było. To jest tylko interpretacja i zakłamany obraz, którym Kościół próbuje Cię sformatować, a już na pewno doprowadza Cię do duchowego dyskomfortu i frustracji. W tamtej Rodzinie nic nie było tak sielankowe, jak maluje się na obrazkach i przedstawia w kazaniach. Począwszy od trudnej relacji Marii z Józefem, który nie dość, że niekoniecznie wymarzony, to jeszcze o mały włos nie zostawił jej samej z Dzieckiem, poprzez najbiedniejsze z możliwych miejsce połogu i tułaczkę z Betlejem przez Egipt do Nazaretu, po nie do końca dobrze układające się relacje dorastającego Jezusa z Rodzicami – oto Rodzina, przy której Twoje świąteczne przypadki najprawdopodobniej są anielskimi igraszkami.
Weź się w garść i przestań marudzić. Siądź wygodniej i myśl dalej.
Te Święta, które przyprawiają Cię o zawrót głowy, to czas, który ze względu na duchowe znaczenie jest dobrą okazją, aby to samo, co wówczas miało miejsce w Betlejem, stało się Twoim udziałem. Możesz tego kompletnie nie kumać, jak mógł urodzić się Bóg. W porządku. Uczciwiej wobec samego siebie jest przyznanie się do agnostycyzmu aniżeli wmawianie sobie wiary, bo to stwarza szansę na prawdziwe świętowanie. Lepiej być agnostykiem niż ateistą, bo przynajmniej się nie walczy, nie dramatyzuje problemu i nie stwarza ciśnienia na powierzchni, ale wchodzi w głąb prawdziwej egzystencji. Czyli, że zanim nie poznasz, a prawda Cię nie oślepi, w żadną baśniową retorykę z przeszłości nie uwierzysz.
Święta narodzin Jezusa uświadamiają, że możliwe jest prawdziwe człowieczeństwo. Ani heroiczne, ani dramatyczne, ale też nie komediowe. Do oglądnięcia i doświadczenia jest Człowiek, który w samym środku religijnego fanatyzmu i fundamentalistycznych roszczeń potrafi zachować duchową wolność i być niczym nie uwarunkowaną miłością. W kociołku politycznych namiętności i gotowości do mordowania w imię narodoworeligijnych kłamstw, zachowuje lojalną postawę wobec władzy nie dlatego, że jest słaby, ale ponieważ jest niezwykle mocny i odpowiedzialny, bo jednocześnie reprezentuje królestwo nie z tego świata. Nie poddaje się familiarnym oczekiwaniom i nie ulega matczynej presji, żeby rodzinie nie przynosić wstydu, ale będąc pewnym swojego powołania, chociaż bez szkolnego przygotowania mówi jako moc mający z góry (czy jednocześnie nie z wnętrza?) Nie ulega społecznej (czytaj: diabelskiej) presji, aby przyjąć koronę Dawida i pławić się w kosztownościach dworskiego życia, ale świadomie zarządza swoim życiem według przemyślanego projektu, znajdując się przez cały czas w samym środku takich namiętności i emocji, że jakiekolwiek prawdziwe świętowanie trudno sobie wówczas wyobrazić.
Jeśli taki Człowiek wówczas się urodził, a przecież pielęgnowaniu pamięci o Nim są poświęcone Święta Jego Narodzenia, to czy nie jest do pomyślenia taki Człowiek tu i teraz? Każdym razem, gdy rodzi się taki Człowiek, pomiędzy ludźmi rodzi się prawdziwy Bóg. Prawdziwy Człowiek zawsze objawia prawdziwego Boga. Do tego nie są potrzebne ekstra miłe, ciche i spokojne, śniegiem zasypane Święta. Ani ciepły dom, pełen zapachów, z anielsko roześmianą Żoną. Nie jest potrzebny rodzinny, społeczny, polityczny mir, ani powszechna zgoda. Nie jest też potrzebny ten jeden, prawdziwy Kościół, z poprawnym kazaniem i odświętną liturgią.
Owszem, jeden warunek jest niezbędny. Potrzebny jest Człowiek, który swoją prawdziwością napełnia świat błogosławieństwem, spokojem, radością i szczęściem. Od prawdziwego Człowieka wszystko zaczyna się na nowo. Świat zmienia się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Więc nie marudź, ale tego roku świętuj swoje prawdziwe człowieczeństwo. Wtedy na pewno urodzi się Bóg.
Obrazy: winnicy, przycinania, szczepienia i pielęgnowania winorośli, wydawania owoców, tłoczenia winogron i wesela, podczas którego pije się wino, rozweselające serce, to długi ciąg biblijnych metafor, z pomocą których autorzy, natchnieni Duchem Świętym, opisują zbawienie śmiertelnego i smutnego człowieka, któremu pilnie potrzebna jest radość, pokój i nadzieja. Dodajmy do tego, że mają uniwersalne znaczenie, czytelne poza biblijnym kręgiem religijnym, i ze względu na swoją nośność kulturową oraz zdolność „wsiąkania w życiowe doświadczenie” ludzi wielu kultur kapitalnie służą porozumieniu i wspólnemu świętowaniu Życia.
Pomiędzy wieloma biblijnymi obrazami, wspomniane wyżej z kilku powodów są mi najbliższe. Po pierwsze dlatego, że w starobielskim kościele, w cieniu którego wyrastałem, gdy byłem dzieckiem spłonął ołtarzowy obraz, który mój Tato zastąpił metaloplastyką swojego pomysłu, a wykonaną przez p. Gerharda Lebiodę, przedstawiającą łozę winorośli, pełną dorodnych winogron, oplatającą słowa Jezusa z Ewangelii Jana: „…; bo beze mnie nic uczynić nie możecie” (J 15,5). Prawdopodobnie do tego stopnia działała na moją wyobraźnię i jaźń, że postanowiłem zostać ogrodnikiem, a gdy się zorientowałem, że mogę też być ogrodnikiem w Bożym ogrodzie ludzkiego ducha, postanowiłem studiować jeszcze teologię.
Poza tym mowa o winnicy i winie ma szczególny walor ewangeliczny, a mianowicie sytuuje się jakby w samym środku tego, co Jezus ma do powiedzenia o Królestwie Bożym, w jaki sposób obwieszcza jego obecność pomiędzy ludźmi i do czego w końcu sam nas zachęca, łącząc pełnię Królestwa z obrazem wesela i picia wina. Żadna inna mowa ani biblijny obraz tak bezpośrednio nie łączy się z zachętą, abyśmy każdą chwilę życia przeżywali jako radosne doświadczenie prawdziwego Życia, którego nie trzeba poprawiać, a tym bardziej zgłaszać pod jego adresem żadnych roszczeń.
Metafory winnicy i wina moim zdaniem są najtrafniejszymi obrazami prawdziwie Jezusowej duchowości. Jej najbardziej charakterystyczną cechą jest bowiem radość, a z nią związana łatwość nawiązywania relacji i tworzenia ludzkiej wspólnoty. Wszakże trudno jednoznacznie określić czy bardziej wspólnoty wesela, czy może wspólnoty wesołej, pijanej radością i upitej Ewangelią zbawienia.
Nie tylko słowa proroka Jeremiasza: „… jestem jak człowiek zmożony winem wobec Pana i wobec świętych jego słów” (Jr 23,9), pozwalają mi w ten sposób myśleć i mówić o specyfice mojej duchowości. Najistotniejszy tekst znajduję w Dziejach Apostolskich. W opowiadaniu o zesłaniu Ducha Świętego na apostołów, zgromadzonych w Jerozolimie, zwracam uwagę na fragment: „Jakże więc to jest, że słyszymy, każdy z nas swój język, w którym urodziliśmy się? (…) Zdumiewali się wtedy wszyscy i będąc w niepewności, mówili jeden do drugiego: Cóż to może znaczyć? Inni zaś drwiąc, mówili: Młodym winem się upili” (Dz 2,8-13). Zachowanie apostołów, napełnionych Duchem Świętym, jest do tego stopnia niezwykłe, że niektórzy wprost podejrzewają ich o nadużycie młodego wina, wszak rzeczywiście ludziom wówczas najczęściej rozwiązują się języki i dlatego zyskują łatwość komunikacji.
Zachęcam Was, przez podobieństwo do przyjaciół Jezusa, zwanych też apostołami, którzy nie byli pod wpływem wina, a mimo wszystko w Jerozolimie swobodnie i radośnie przekazali każdemu dobrą wiadomość o rozwiązaniu życiowych problemów, zachowujmy się w taki sposób, jakbyśmy upili się młody winem. Niech będzie po nas widać dziecięcą radość; niech cechuje nas swoboda nawiązywania relacji i łatwość komunikacji z każdym człowiekiem, aby cud z Kanny Galilejskiej uaktualniał się w naszym świecie. Bo skoro na tamtym weselu, na którym wina miało zabraknąć, Jezus z wody uczynił najprzedniejsze wino, podobnie w każdej chwili i w każdym miejscu ziemi, gdziekolwiek rozpoznajemy deficyt radości i szczęścia, swoją postawą jakby upitych młodym winem, zapewniajmy ludziom dostęp do radości życia.
Proszę, nie przypominajmy ludzi ze stypy, pijących cierpkie napoje! Nie bądźmy smętni, jak obłudnicy, którzy szpecą swoje twarze, aby udawać pobożnych męczenników. Świętujmy Życie.
Hostel Tęczowych Społeczników w Łodzi co prawda nie jest jedynym miejscem w Łodzi, w którym bezdomni i doświadczeni ostrym kryzysem rodzinnym bądź ekonomicznym mogą zamieszkać i otrzymać wsparcie, jednak pewnie niewiele jest takich miejsc, w których ta pomoc jest integralnie związana z wiarą i uwzględnieniem potrzeb duchowych bez pytania o przynależność religijną czy kościelną. W hostelu liczy się człowiek, a prowadzący go działają ze świadomością, że są bliźnimi dla każdego.Stąd integralną częścią hotelu jest kaplica, dostępna dla każdego, a jego działalności możliwość uczestniczenia w ekumenicznych modlitwach, nabożeństwach i Sakramencie Wdzięczności, czyli w Eucharystii. Hostel nie jest kościelnym budynkiem, rozbudowanym jako przytułek, jednak działa jak Kościół Chrystusa w świecie. Nie dziwi więc, że po latach organizowania doraźnej kaplicy w świetlicy powstała stała kaplica, w której będzie można w każdej chwili dnia i nocy doświadczyć Obecności Najwyższej Miłości. Skoro hostel pełni rolę charytatywną i diakonijną wydaje się oczywiste, że otrzyma imię diakonki Feby oraz diakona Szczepana (oficjalnie: diakonów Feby i Szczepana). W środowisku Tęczowych Społeczników, prowadzących hostel, nikt nie pyta o biologiczną płeć ani identyfikację płciową, nie obowiązuje podział ze względu na status społeczny czy ekonomiczny, nikt nie interesuje się też przynależnością religijną ani kościelną, dlatego diakonka i diakon pierwszego pokolenia zwolenników Drogi Pańskiej są odpowiednim przykładem dla każdego, kto we wnętrzu kaplicy spotka się z Bożą Obecnością i doświadczy działania Źródła Życia Światła i Miłości.Poświęcenie kaplicy diakonów Feby i Szczepana w Hostelu Tęczowych Społeczników w Łodzi odbędzie się 14 listopada na rozpoczęcie ekumenicznego nabożeństwa, którego przesłaniem będzie fragment Listu do Rzymian: „Nikomu nic winni nie bądźcie prócz miłości wzajemnej; kto bowiem miłuje bliźniego, zakon wypełnił” (Rz 13,8). Ludzie Chrystusa wiedzą, że prawdziwa duchowość sprowadza się do jednego, a mianowicie do ćwiczenia się w miłości, a wszystko inne, co kojarzy się z duchowym życiem, może być jedynie narzędziem wspomagającym uważność miłowania. Bowiem wcale nie jest oczywiste, że umiemy kochać i pod pozorem miłości bliźniego nie realizujemy pożądliwych pragnień EGO, aby gromadzić zasoby społeczne i ekonomiczne, dzięki którym czujemy się bezpiecznie i komfortowo. Ukryte intencje naszych pozornie dobrych i pobożnych działań mogą stawiać pod wielkim znakiem zapytania naszą miłość i dobroć. Człowiek duchowy w każdej chwili życia i w każdej relacji czujnym okiem mądrości Ducha przygląda się samemu sobie, swoim decyzjom i intencjom, aby nikomu nie być winnym niczego poza miłością. Doprawdy tak wielką miłość otrzymaliśmy w darze Chrystusowej łaski, że wypada nam każdą chwilę życia tak kształtować, aby świadomie i z czystym sercem niewyobrażalnie nieskończoną miłość Boga do nas spłacać miłością do ludzi. 14 listopada będziemy modlić w Łodzi o to, żeby również stawała się niewyobrażalnie nieskończoną miłością.
Jeżeli ojcem wierzących jest Abraham, to matką kogo jest jego żona? Ależ oczywiście: śmiejących się! Sara jest biblijnym archetypem śmiejącej się istoty z krwi i kości. Czternaście rozdziałów po opisie śmiałych występów Ewy, matki wszystkich żyjących, w biblijnym opowiadaniu pojawia się kolejna kobieta, śmiejąca się Sara.
Nietrudno wyobrazić sobie, że dziewięćdziesięcioletnia kobieta, dowiadująca się, że zostanie matką, wybucha śmiechem. Przecież zna swój organizm, a i jej mąż do młodzieńców nie należy, ma już około 100 lat. Czyżby Abraham jeszcze mógł? A ona nagle też? „Teraz, gdy się zestarzałam, mam tej rozkoszy zażywać! I pan mój jest stary” (1 Mż 18,12).
Czy we wspomnianym opowiadaniu śmieje się jedynie ta podstarzała para? Wygląda na to, że od śmiechu trzęsie się niebo. Bóg potrafi zaskoczyć człowieka dobrym humorem! Protestuje stary Abraham, protestuje niewiele młodsza Sara. Co z tego? Kilka miesięcy po wizycie trzech tajemniczych mężów zapowiedź staje się widoczna, aż w końcu się urzeczywistnia. Rodzi się Izaak, czyli kto? „Ten, który się zaśmiał”. Gdy ze strachu przed Bogiem, w pierwszej chwili Sara wyrzekła się swojej prześmiewczej reakcji, słyszy stanowcze, Boże: „Nieprawda, śmiałaś się” (1 Mż 18,15).
Sara zaśmiała się i urodziła Izaaka, czyli śmiech. Sara jest matką śmiechu! Nie każdego i jakiegokolwiek śmiechu, ale tego, który ma związek z tym, co ludzie uznają za niemożliwe. Z tego, że ludzie uznają coś za niemożliwe, ze śmiechu trzęsie się niebo; mówiąc inaczej trzęsie się Boże łono, z którego jest wszystko, bo przecież dla Boga wszystko jest możliwe; trzęsie się wreszcie ludzkie łono. A właściwie trząść się powinno, ale często nie trzęsie się, bo jest łonem człowieka, który nie wierzy, że może stać się coś niemożliwego.
I w tym sensie napisałem na początku, że Sara jest matką śmiejących się. Dlatego całkiem na miejscu jest dodanie, że ludzie Boży powinni Sarę uznać za swoją mamę. Chyba, że nie chcemy się śmiać? Śmiać się z tego, że Bóg zamierza z naszego łona wydać na świat dziecię obietnicy!
Czy chcemy się śmiać, bo dzięki nam to, co wydaje się niemożliwe, może zamanifestować się w ludzkiej historii? A może raczej chce się nam płakać nad naszą starością, wyschnięciem, obumarciem?
Mnie się nie wydaje. Jestem pewien, że są w nas i pomiędzy nami miejsca, które tak się śmieją, że aż muszą trzymać się za brzuch, ale są i takie, które tak płaczą nad sobą, że od łkania aż boli je przepona.
Błogosławiony i zdrowy śmiech zawsze jest zewnętrznym objawem dobrego humoru, czyli umiejętności dystansowania się do samego siebie. Humor, wraz ze śmiechem, jest znakiem, że nie myślę bez ustanku wyłącznie o sobie; że nie jestem skoncentrowany na ocenianiu samego siebie i konfrontowaniu się z innymi, ale przede wszystkim czynię to, co jest Boże, to znaczy angażuję się w dzieła, które uważam za dobre, bez względu na to, jak oceniają je inni. Do tego stopnia mogę być wówczas zdystansowany, że całkowicie nie przeszkadza mi prześmiewcza opinia świata o niedorzeczności oraz niewykonalności postawionego sobie przeze mnie celu albo głupocie pomysłu.
Odwrotnie jest w wypadku ludzi smutnych. Smutny człowiek, odwrotnie do śmiejącego się, jest egoistą, który stale myśli tylko o sobie. Nie potrafi przebić się przez mur lęku. Kieruje się obawą przed ocenami innych i dlatego nie ma dość sił i odwagi, aby zaangażować się w dzieła, które świat ocenia jako niedorzeczne i niemożliwe. Stąd maksyma, że świeci są uśmiechnięci, jest jak najbardziej prawdziwe i na miejscu. Świętość bowiem nie jest efektem koncentracji na sobie, ani dobrem, wypracowanym siłą woli, czy nawet wiary. Świętość jest sposobem życia, które jest otwarte na dar; życia niespodziewanie innego od oczekiwań i ludzkich ocen; życia, będącego areną Bożej niemożliwości.
Święty jest zawsze uśmiechnięty, ponieważ nie musi oceniać i porównywać. Wie, że żyje dzięki Bożej łasce i może realizować samego siebie, mając nadzieję szczęśliwego finału bycia i spełnienia życiowych zadań. To poczucie czyni go zdystansowanym i wolnym, chociaż pamięta, że pomiędzy grzesznikami zawsze jest największym.
Bądźmy w równym stopniu potomkami tak Abrahama – ojca wiary, jak Sary – matki śmiejących się. Bądźmy śmiejącą się wspólnotą. Śmiejmy się z własnych słabości, wiedząc o tym, że Boża moc objawia się przez nie. Śmiejmy się ze świata, który boi się i stracił wiarę w Bożą niemożliwość.
Śmiejmy się, bo dobry Bóg, chce z naszego łona wydać na świat przedmiot swojej obietnicy: zbawienie wszystkich ludzi.
Serce jest paleniskiem Boga. Gdy Bóg sam ogniem jest, me serce paleniskiem, na którym spala On próżności drzewo wszystkie. Anioł Ślązak
Słowami Anioła Ślązaka przechodzę do refleksji, poświęconej ostatniemu etapowi duchowego rozwoju człowieka. Ogień transformuje nas z istot egoistycznych w prawdziwe, nie potrafiących kochać w miłujące, nieświadomych w świadome. Symbolicznym narządem tej transformacji jest serce, podobnie jak symbolicznym narządem potrzeby posiadania terytorium, przynależności rodowej, zaspokajania potrzeb pokarmowych i seksualnych, realizowanych na poziomie cielesnym, są nerki.
Żałuję, że krytycy mojego doświadczenia nie zauważają, iż swoją argumentację wywodzę z obrazowości nowotestamentowej. Życie według ciała jest bowiem uleganiem materialnym potrzebom życia i przeżycia, czyli pokarmu i seksu, zaś życie według ducha jest skutkiem transformacji cielesnego w duchowe dzięki przejściu w sferę serca, a więc ognia.
W świątyni Miłości, którą jest serce, zaczynamy działać z poziomu duchowego. O ile splotowi słonecznemu, poniżej serca, przyporządkowana jest wola działania, o tyle dominującym tematem centrum szyi, powyżej serca, jest słowo: „Niech się stanie wola Twoja”. Dzięki alchemii życia w laboratorium Miłości zaczynia nas i odmienia energia wiary, niczym drożdże zamieniają mąkę w ciasto na chleb. Z wszystkiego się cieszymy, za wszystko dziękujemy, wybaczamy i akceptujemy wszystko, co nas spotyka w postaci doświadczeń. Pozwalamy naszej woli wejść w harmonię z tym, co jest nam darowane. Przestajemy walczyć, upierać się, zmuszać do działania, a więc pożądać i cierpieć. Pojawia się odpoczywanie, beztroska, otrzymywanie bez stawiania żądań, odnajdywanie bez szukania, doświadczanie obecności JESTEM bez wielu słów. Pojawia się cisza upragniona, a ponieważ większość z nas kompletnie nie pojmuje i nie praktykuje duchowego procesu wzrastania oraz pracy ze świadomością, więc ciszę upragnioną łączą z śmiercią. Tymczasem Jezus nie mówi: „Błogosławieni umarli, albowiem oni doświadczą ciszy”, ale: „Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię” (Mt 5,5).
Odpoczniecie jest poziomem duchowego doświadczenia po wyjściu z wody i przejściu przez ogień pustyni. Jakub, Mojżesz, Izrael, Jezus z Galilei to historie, których nie sposób nie potraktować jako biblijnych archetypów duchowej drogi człowieka.
Przejście do ciszy jest uwarunkowane pokonaniem drugiej tamy, czyli gardła. Powyżej niej, w głowie znajduje się symboliczny nous (słowo greckie), czyli umysł, którego nie należy utożsamiać z rozumem. Z tego, co potrafimy nazwać ludzkimi słowami, nous bardziej jest ludzkim potencjałem osiągnięcia pełni świadomości, aniżeli zdolnością racjonalnego myślenia.
Gdy życiowa energia spokojnie płynie przez gardło, potrafimy pewnie i z godnością wyrażać samych siebie oraz kreatywnie oddawać siebie w służbę życia i miłości, czyli Boga.
Zanim opiszę skutki i znaczenie przejścia przez „wąskie gardło”, czyli ewangeliczną „wąską ścieżkę”, którą w ziemskim życiu tylko niewielu powraca do Ogrodu Życia, zadam kilka pytań, aby mieć argument dla dalszej refleksji.
Dlaczego do myślenia nie daje nam zmyślna strategia Mistrza z Galilei, który dla każdego miał dobrą wiadomość o zbawieniu, ale już nie wszystkich uczynił swoimi uczniami?
Dlaczego nie wszystkim, a jedynie uczniom przekazał wiedzę na temat uzdrawiania i zlecił im tę służbę w świecie?
Dlaczego uczniowie nie mieli władzy nad demonami i dopiero apostołom, powołanym z ich grona, Jezus powierzył to zadanie?
Proszę bardzo. Widać, jak na dłoni, że dopiero tym, którzy przez dłuższy czas dniem i nocą mogli słuchać i obserwować Mistrza, dane było posiąść wiedzę = władzę nad demonami. To ludzie, którzy zwycięsko przeszli doświadczenie ognia i po pokonaniu energetycznego „wąskiego gardła” oczyścili oko, które jest źródłem wewnętrznej światłości: „Światłem ciała jest oko. Jeśli tedy oko twoje jest czyste, całe ciało twoje jasne będzie. A jeśliby oko twoje było mętne, całe ciało twoje będzie ciemne” (Mt 6,22n)
Jaki ma to związek z demonami? Wydaje się, że dość oczywisty. Demon nie jest złym duchem, jak popularnie, aczkolwiek błędnie go nazywamy. Demon jest duchem zła! Jest odwróconym porządkiem świata i życia. Jest podzieleniem jedności i przyczyną dwoistości, źródłem oddzielenia człowieka od Boga i materialnego od duchowego. Jest odwróconą myślą i zanikiem zdolności widzenia, więc wprowadza w sferę, której służy, czyli w ciemność. A skoro, zdaniem Mistrza, ślepy ślepego nie może prowadzić, ponieważ obaj wpadną do dołu (Mt 15,14), więc już wiadomo, dlaczego jedynie ludzie z czystym, duchowym okiem, widzący wszystko w światłości Ducha, a nie w ciemności materii, mogą zobaczyć demona, poznać jego imię i rozkazać mu opuścić nieszczęśliwego człowieka albo zajmowaną przestrzeń.
Jest w ewangelii wg Mateusza tekst, który wydaje się zagadkowy. Chodzi mianowicie o opowiadanie, w którym uczniowie pytają Jezusa, dlaczego nie poradzili sobie z demonem epileptyka. Poirytowany Mistrz wyjaśnia wówczas: „Ten rodzaj nie wychodzi inaczej, jak tylko przez post i modlitwę” (Mt 17,14-21).
No i wszystko wiadomo! Post i modlitwa są niezbędne, żeby być odpowiednio przygotowanym do konfrontacji z ciemnością. Służą oczyszczeniu oka światłości. Dopiero widzący w światłości Ducha, może zdobyć wiedzę = władzę o człowieku i źródle jego życiowego nieszczęścia. Post i modlitwa są czynnościami duchowymi, oczyszczającymi ciało, dzięki którym z poziomu życia według ciała wznosimy się do poziomu życia według ducha i otrzymujemy dar widzenia prawdy w światłości, której źródłem jest Bóg.
Nie wszyscy pokonujemy pożądanie i zwycięsko przechodzimy przez ogień, więc sami cierpimy, a pozostając ślepcami nie mamy dość wiedzy = władzy nad demonami. Nie wszyscy jesteśmy gotowi do wykonywania tej duchowej pracy, więc mądry Jezus wiedział, że jedynie wyselekcjonowana grupa, której poświęci dużo uwagi i miłości, będzie zdolna do przyjęcia daru wypędzania demonów i przekazania go kolejnemu pokoleniu.
Wielu egzorcystów to szaleni showmani, pyszni jak apostołowie, opisani we wspomnianym wyżej wydarzeniu. Ich arogancja bierze się z ignorancji. Myślą, że mocą swojego autorytetu mogą rozkazywać demonom, a one będą im posłuszne. Nawet przywoływanie imienia Chrystusa często nie wystarcza, ponieważ sami są duchami zła. Pogrążeni w cierpieniu pożądliwości, aby dysponować mocą, są bezsilni, bo pozostają ślepi. Jak uczniowie Jezusa zapominają, że nie dysponują własną mocą, ale muszą oddać się Bogu, aby Jego moc działała przez nich! Gdy człowiek dba o swój duchowy rozwój, oczyszczając się przez post i modlitwę, wznosi swoją energię do poziomu widzenia w prawdzie. Wtedy Ten, który jest Światłością, posyła światłość, którą rozprasza demoniczne ciemności życia.
Tylko widzenie duchowym okiem równa się władzy! Proszę zapamiętać to równanie i próbować równać do tego poziomu duchowego życia. Każda inna władza jest przemocą i źródłem ziemskich ciemności.
Post i modlitwa otwierają wewnętrzny narząd zmysłu, który znajduje się pomiędzy oczami fizycznymi. W języku duchowości to jest trzecie oko, któremu fizycznie w środku mózgu odpowiada szyszynka, gruczoł bardzo wrażliwy na światło. Szyszynka odpowiada za nasze wizje, sny oraz cykl snu i czuwania. Organ był nazywany siedzibą duszy na długo zanim współczesna nauka odkryła jego znaczenie i pełnione funkcje. U niektórych istot niższych oraz embrionów szyszynka faktycznie stanowi trzecie oko. Warto dodać, że za jej niezakłócone działanie odpowiada także przysadka mózgowa.
Minęły trzy miliardy lat od pojawienia się na ziemi pierwszej formy życia do ewolucyjnego utworzenia oczu, które mogły widzieć. To całkiem spory czas, spędzony przez żywe organizmy w ciemności, zanim nareszcie zapalono światło. Kiedy zwierzęta zaczęły widzieć, nabyły też zdolności poruszania się w kierunku pokarmu i odsuwania od niebezpieczeństwa.
Teraz być może znajdujemy się w podobnym punkcie ewolucyjnym, co dawniejsze gatunki. Właśnie osiągnęliśmy stadium, w którym mamy wystarczająco dużo wiedzy o świecie, aby mieć wgląd w przyszłość. Dotarliśmy też do punktu, w którym całe masy ludzi uczą się zwiększania świadomości, modlitwy ciszy, rozwijania intuicji, itp. Dzięki temu jesteśmy coraz bardziej świadomi wizji przyszłości oraz tego, jak możemy rozkwitać. W sensie cywilizacyjnym to przecież wciąż ten sam projekt, co w personalnym, a mianowicie wydostawanie się spod władzy księcia ciemności i uczestniczenie w światłości.
Czyżbyśmy jako chrześcijanie mieli w nim nie uczestniczyć? Dlaczego dla ratowania słupków kościelnych statystyk nie uczymy ludzi wychodzenia z wody i przechodzenia przez ogień, aby mogli otrzymywać dar jasnego widzenia w ciemnościach? Czy naprawdę ciężko zauważyć, że podobnie jak ludyczny i świecki Wernyhora, również ap. Paweł choć tylko na trzy dni, ale jednak stracił zdolność widzenia oczami zewnętrznymi, aby trzecim okiem zobaczyć prawdę? To się zdarzyło, gdy został oślepiony światłością z wysokości.
Ponieważ trzecie oko jest związane z jasnym postrzeganiem prawdy, negatywem jest iluzja. Gdy człowiek zamyka się w jakiejś iluzji, ona zaciemnia mu pole widzenia i zaburza jasność. Zaczyna wtedy doświadczać chorób, które mają związek ze świadomością. Ich duchowe przyczyny tkwią w nous, czyli w umyśle. To może być migrena, bezsenność, udar, problem z pamięcią, stwardnienie rozsiane, ale też Alzheimer i Parkinson, a nawet syndrom Aspergera.
W większości, jako duchowni i katecheci, w nosie mamy, czym odżywiają się dzieci i młodzież, czy potrafią praktykować modlitwę ciszy, o seksie mówimy im w taki sposób, jakby mieli pracować w „tej” branży, ale każemy im wkuwać definicje bez znaczenia i sensu dla ich życia, uczymy historii, które nie mają żadnego związku z ich duchowością i ćwiczymy w tzw. karności. A gdy mają problemy psychiczne wysyłamy do specjalistów od coraz to nowszych jednostek chorobowych. Zgroza, a to tylko życiowe skutki prowadzenia ślepych przez ślepych. Brakuje nam widzących, cichych, spokojnych, ludzi odpocznienia, pokazujących innym, zwłaszcza młodym, w jaki sposób osiągać ten sam stan ducha.
Odpowiednia dieta, takie praktyki duchowe, jak modlitwa, ale też higiena pracy, fizycznego ruchu, snu, czy oddychania, są nieodzowne w docieraniu do granic naszych duchowych możliwości, aby móc spotkać się z najwyższą i jedyną Świadomością, którą nazywamy Bogiem. Gdy energia spokojnie przez nas płynie i dociera do tej granicy ziemskiej świadomości, którą jest trzecie oko, wówczas harmonijnie łączą się w nas trzy sfery, a mianowicie podświadomość, świadomość i nadświadomość, które inaczej można nazwać instynktem, intelektem oraz intuicją. W tradycyjnym języku religijnym życie według ciała staje się życiem według ducha, aby doświadczyć zesłania Ducha, który całkowicie zmienia oprogramowanie rozumu, to jest ofiarowuje nam nowy nous, metanous, w którym nie ma już śmierci, ani łez, ani cierpienia.
„To więc mówię i świadczę w Panu, abyście dłużej nie postępowali jak postępują poganie w swoim pustym umyśle, mający zaćmione myśli, dalecy od Bożego życia z powodu nieświadomości, która jest w nich z powodu skamieniałego serca, którzy stawszy się nieczułymi, samych siebie rozpasali, aby w zachłanności móc się zanieczyszczać. Wy jednak tak nie nauczyliście się Chrystusa. Jeśli oczywiście go usłyszeliście i w nim pozwoliliście nauczyć się takiej prawdy, jaka jest w Jezusie, aby zdjąć z siebie starego człowieka, powracającego do dawnych zachowań, niszczącego siebie zwodniczymi pożądaniami, aby dawać się odnawiać duchowi waszego umysłu i ubrać się w nowego człowieka, stworzonego według Boga w sprawiedliwości i świętości prawdy” (Ef 4,17-24).
Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha, co Duch ma do powiedzenia. Nic dodać, nic ująć, więc gdzie jest współczesny Kościół ze swoją duchowością? Zabierzmy się wspólnie do tworzenia duchowego i chrystokształtnego programu życia, jeśli oczywiście chcemy żyć w tej samej prawdzie, w której żył Jezus z Galilei.
Przed dwudziestu laty na plebanię w Brennej raz w tygodniu przyjeżdżał Pan od nakładania rąk. Przed budynkiem ustawiały się kolejki z całego Górnego Śląska. Czy muszę dodawać, kto Go wynalazł, a potem spełniał rolę odgromnika po uderzeniach bogobojnych i chrześcijańskich piorunów?
Wtedy zacząłem interesować się uzdrawianiem i zrozumiałem, że człowiek jest polem energii. O fizyce kwantowej nie wiedziałem jeszcze wiele, ale o darze uzdrawiania przez nakładanie rąk i owszem z Nowego Testamentu: „I rzekł im: Idąc na cały świat, głoście ewangelię wszystkiemu stworzeniu. Kto uwierzy i ochrzczony zostanie, będzie zbawiony, ale kto nie uwierzy, będzie potępiony. A takie znaki będą towarzyszyły tym, którzy uwierzyli: w imieniu moim demony wyganiać będą, nowymi językami mówić będą, węże brać będą, a choćby coś trującego wypili, nie zaszkodzi im. Na chorych kłaść ręce będą, a ci wyzdrowieją” (Mk 16,15-18) albo: „A gdy Paweł zgarnął kupę chrustu i nakładał ją na ogień, wypełzła od gorąca żmija i uczepiła się jego ręki. (…) Lecz on strząsnął gada w ogień i nie doznał nic złego; (…) I zdarzyło się, że ojciec Publiusza leżał w gorączce i chorował na czerwonkę; Paweł poszedł do niego i modlił się, a włożywszy na niego ręce uzdrowił go. (…)” (Dz 28,3-9).
Poza tym literatury na ów temat wówczas wciąż było mało, a w Kościele nie było z kim rozmawiać. Zanim zdążyłem się nauczyć, Pan od nakładania rąk po jakimś czasie odszedł swoją drogą, więc nie pozostało mi nic innego, jak znaleźć własną drogę praktycznej, chrześcijańskiej duchowości, aby samodzielnie szukać inspiracji w sobie oraz w tym, co udaje się przeczytać.
Wiem, że niektórych to szokuje, ale naprawdę całkiem niepotrzebnie. Kto w taką podróż udaje się z ufna modlitwą, tego Duch Jezusa prowadzi drogą Bożą, na której nic złego nie może się wydarzyć. Więc wpierw zacząłem badać i medytować nad tekstami ze Starego i Nowego Testamentu, o których od czasu studiów byłem pewien, że zawierają ślady starych szamańskich praktyk. Potem do mojej świadomości dotarło, że przecież Jezus był w Egipcie przynajmniej jeden raz z rodzicami i naprawdę nie wiadomo ile miał lat, gdy wrócił, ponieważ data Jego narodzin nie jest pewna. Poza tym, czy cokolwiek wyklucza, że mógł tam ponownie pójść? Skoro Mojżesz stosował praktyki terapeutyczne, których nauczył się w Egipcie, dlaczego nie Nowy Mojżesz?
O dalszej drodze, którą szedłem, pisał nie będę, ponieważ nie temu poświęcam ów tekst, mimo wszystko nie mam powodu, aby jej nie zasygnalizować. W każdym bądź razie dziś jestem pewien, że klasyczna, ortodoksyjna duchowość skutecznie zaorała duchowe praktyki pierwszych pokoleń, których źródłem jest Mistrz z Galilei. Pierwsze pokolenia znały je i praktykowały. Wydaje mi się, że ostatki padły wraz z Katarmi. Czasem miewam przeczucie, że Waldensi coś uratowali, ale do tej pory nie upewniłem się. Bardzo ciekawe i dające do myślenia są jeszcze wypowiedzi niemieckich mistyczek i mistyków. Tego też nie wiem, czy pisali z natchnienia, czy mieli dostęp do resztek tej wiedzy. Osobiście jestem zobowiązany śp. prof. W. Benedyktowiczowi, że w trakcie studiów w ramach pracy nad tekstami teologicznymi zostałem zmuszony do zainteresowania się Mistrzem Eckhartem. Jednak porównując teksty Anioła Ślązaka z pismami wspomnianych wyżej mistyków mam wrażenie, że były to wglądy i natchnienie, a nie wiedza.
Na koniec wstępu wspomnę jeszcze jedną rzecz. Otóż młodsze Koleżanki i Koledzy nie zdają sobie sprawy, jak wiele mogą się nauczyć i zrozumieć z podręczników do fizyki kwantowej oraz biologii, zwłaszcza molekularnej oraz epigenetyki, a wystarczyłyby tytuły popularno-naukowe. To fundament, aby spojrzeć na człowieka z perspektywy naukowej. Życzę im pysznego zadowolenia i wielkich oczu zadziwienia, gdy biblijne i późniejsze pojęcia z zakresu antropologii teologicznej i duchowości staną się im niespodziewanie współczesne i zrozumiałe.
W każdym bądź razie dla jakiegoś wcale nieoczywistego powodu, mimo wszystko z wielką szkodą dla wszystkich, chrześcijańska teologia i duchowa praktyka sukcesywnie zrzekała się prawa do korzystania z charyzmatu uzdrawiania, aż w epoce postkartezjańskiej ostatecznie podpisała dokument kapitulacji. Co prawda w USA i w niektórych Kościołach charyzmatycznych w Europie próbuje się ów charyzmat z wdzięcznością rozwijać, jednak przykłady są tak nieliczne, że giną w oceanie medycyny konwencjonalnej.
Czy rozsądnie? Czy na pewno zgodnie z wolą Jezusa Chrystusa? Moim zdaniem, oczywiście że nie.
Problem i to wcale niemały polega na tym, że niektórym chrześcijanom wydaje się, że wystarczy gorliwa modlitwa, aby moc Boga manifestowała się w cudownych uzdrowieniach. Owszem bywa i tak, jednak do myślenia musi dawać fakt, o czym już pisałem, że dar uzdrawiania jest związany z wyższym stopniem duchowej zażyłości z Mistrzem, a więc przebywania w Jego szkole.
Wszystkim, oderwanym od rzeczywistości, zadaję teraz bardzo ważne pytanie: Skoro uznajemy za pewnik, że naukowa medycyna potrafi człowieka uzdrowić, dlaczego jednocześnie sądzimy, że uzdrawianie praktykowane przez tych, który uwierzyli w imię Jezusa, może obejść się bez nauki i solidnej wiedzy o człowieku?
Nie dziwię się, że medycy drwią i umierają w spazmach śmiechu!
A od siebie dodam, że również mam z tym problem, ponieważ walcowanie Boga modlitwami i zmuszanie Go do działania z tytułu wyimaginowanej pewności, że wystarczy wezwać imię Jezusa Chrystusa, aby uzdrowić, świadczy tylko o jednym. Niestety o wielkiej duchowej pysze.
Bóg działa suwerennie i dlatego zdarza się, że uzdrawia kogoś nawet bez naszych modlitw. Innym razem zgodnie z naszymi modlitwami. Jednak, czy nie po to objawił swoją chwałę w Jezusie z Galilei, abyśmy zobaczyli pełnię boskości w pełni człowieczeństwa? A po drugie, czy nie po to Jezus poświęcił kilka lat życia wybranym przez siebie uczniom, aby ich czegoś nauczyć i móc oczekiwać, że tego samego nauczą następnych?
To prawda, że wiedza o uzdrawianiu w dużej mierze została stracona, jednak po pierwsze nie do końca, a po drugie Duch Jezusa jest duchem mądrości i wszelkich dobrych darów i umiejętności.
Uzdrawianie przez nakładanie rąk to znak, towarzyszący wierzącym! Jest darem, o który mamy obowiązek dbać i rozwijać go. Wszystko zależy od Bożego powołania, czyli obdarowania, i od ludzkich umiejętności. Skoro dla zbawienia każdego człowieka Słowo stało się ciałem, więc pełnia boskości manifestuje się w pełni człowieczeństwa!
Uczmy się człowieczeństwa i rozwijajmy jego pełnię: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które Ja czynię, i większe nad te czynić będzie, bo Ja idę do Ojca” (J 14,12).
Błędy, popełniane przez praktykujących nakładanie rąk, sprawiają, że charyzmat nie rozwija się, a medycy patrząc na nas drwiąco mrużą oczy.
Najważniejszy błąd polega na tym, że wielu uzdrawiających charyzmatyków ma dualistyczną koncepcję człowieka jako złego ciała i dobrej duszy. Nie widzą Jedności, która manifestuje się we wszystkim, więc też w człowieku. To oznacza, że mają zbliżoną do medycyny konwencjonalnej koncepcję uzdrawiania. Nie praktykują holistycznego uzdrowienia człowieka, a jedynie oczekują, że chore miejsca, które medycyna leczy środkami farmakologicznymi i skalpelem, Bóg uzdrowi swoją mocą. Zainteresowani są wyleczeniem choroby, a nie uzdrowieniem człowieka.
Kolejny błąd to zwykła ludzka pycha. Praktykujący uzdrawianie przez modlitwę i nakładanie rąk wyobrażają sobie, że zostali obdarowani cudowną mocą, która mogą swobodnie zarządzać. Figa z makiem z pasternakiem! Człowiek Boży, obojętnie czy powołany do prorokowania, nauczania czy uzdrawiania, nie posiada żadnej nadmocy, którą mógłby dowolnie dysponować. Jest po prostu kanałem, medium, narzędziem, epifanią Bożej mocy. Ulubiony przeze mnie obraz to pęd, który jedynie pod tym warunkiem, że jest idealnie pusty, może stać się instrumentem dla cudownych dźwięków, uzdrawiającej muzyki Boga. Pustka oznacza pozbycie się EGO i całkowite oddanie się Bogu. Im mniej pychy, tym skuteczniejszy mówca, nauczyciel, czy uzdrowiciel. Pycha tłumaczy też nieudolność i niewydolność współczesnego systemu oświaty i służby zdrowia. Nauczyciele i medycy zapominają, że służą Życiu i Miłości, więc pychą wiedzy oraz mocy swoich wyimaginowanych autorytetów skutecznie uniemożliwiają Bogu działanie.
Trzecim błędem jest brak cierpliwości. Bywa, że Bóg uzdrawia w mgnieniu oka, innym razem proces trwa dłużej. Doświadczał tego nawet Mistrz z Galilei! Proszę uważnie przeczytać opowiadanie o uzdrowieniu ślepego w Betsaidzie (Mk 8,22-26). Prawdziwe uzdrowienie zawsze następuje od wewnątrz na zewnątrz, od przyczyny, którą jest duchowy problem, do cielesnej manifestacji. Dzieje się coś w ukryciu, więc na początku najczęściej niczego nie da się zauważyć. Poza tym cierpliwość uczy współodczuwania i przyjmowania cierpiącego człowieka takim, jakim jest. Uzdrawiać można jedynie z poziomu serca, czyli z energetycznego pola miłości. Nakładający dłonie nie może budować relacji z cierpiącym, mając poczucie wyższości i litości.
Czwarty błąd to oczywisty brak wiedzy o człowieku, począwszy od przyjętych przez ogół naukowców wyników badań i aktualnych hipotez współczesnej biologii i fizyki, a skończywszy na starożytnej mądrości, zwłaszcza chińskiej i hinduskiej. Na Polinezji i wśród plemion dalekiej Syberii także można znaleźć wiele ziaren mądrości, która rozjaśnia ewangeliczne świadectwa o duchowej praktyce Mistrza z Galilei. Jeśli zaś idzie o modną obecnie tradycję Indian, propagowaną zwłaszcza w Internecie, jestem dalece ostrożny, ponieważ świadectwa o niej noszą ślady popkulturowej miazgi i można w nich odnaleźć wyraźne przeszczepy ze Wschodu. Praktykując uzdrawianie przede wszystkim trzeba uczyć się tego, w jaki sposób i dlaczego ciało w taki a nie inny sposób uzewnętrznia duchowe przyczyny. Uzdrawianie dosięga wewnętrznego problemu, ponieważ dopiero wówczas możliwe jest trwałe usunięcie cielesnych skutków, które mylnie są utożsamiane z chorobą.
Piąty błąd to brak zaufania, że uzdrawiający Bóg może skutecznie wykorzystywać wierzących i lęk przed kompromitacją albo nieudanymi próbami. „… Bo zaprawdę powiadam wam, gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, to powiedzielibyście tej górze: Przenieś się stąd tam, a przeniesie się, i nic niemożliwego dla was nie będzie” (Mt 17,20).
Szósty błąd to brak wdzięczności za wszystkie, nawet najmniejsze dary życia. Praktykowanie wdzięczności oczyszcza serce i wzmacnia duchową energię. Wdzięczność za wszystko uruchamia szeroki strumień darów, za które będą wdzięczni także uzdrowieni. Pamiętajmy, że obdarowywać możemy jedynie tym, w czym sami uczestniczymy! Człowiek niezadowolony, wieczny malkontent, widzący więcej ciemnych stron życia aniżeli darów Światła i Miłości, nie ma w sobie duchowej lekkości, którą wykorzystuje Bóg. Zwłaszcza nakładając dłonie trzeba być świadomym własnego ciała, aby wyczuwać ich najmniejsze drgnienia, ponieważ w ten sposób pokazują, w którą stronę chcą się przesuwać albo na dłużej pozostać w jednym miejscu.
Siódmy błąd to brak miłości, ale naprawdę tej fundamentalnej. Energią, znaną jako kwarki i fotony, która stworzyła świat, jest Miłość. Miłością też uzdrawiamy. W największym uproszczeniu choroby są skutkiem braku Miłości w człowieku. Wielkich i małych dziur po Miłości nie zalepimy chemicznymi substancjami ani nie naprawimy zręcznym skalpelem. Duchową tkankę człowieka może odbudować jedynie Miłość.
Na koniec wspomnę o roli modlitwy, która niczym klamra wszystko łączy i spaja, w tym również uzdrawianego i uzdrawiającego z jedynym źródłem uzdrowienia, którym jest Bóg. Nie chodzi tylko o modlitwę przed i w trakcie nakładania rąk. Co prawda jest wisienką, bez której nie byłoby zwieńczenia pysznego tortu, jednak szczerze mówiąc, bez niej tort niewiele traci na wartości. Bez codziennej modlitwy, praktykowanej jako modlitwa słów i modlitwa ciszy, którą zwiemy też medytacją, na niewiele przydają się szczere chęci oraz dobra intencja. Modlitwa szlifuje duchowość. Uwrażliwia na tajemnicę, której podczas uzdrawiania trzeba się bezwzględnie oddać. Nakładający dłonie widzi i rozumie jedynie wystający ponad wodę wierzchołek góry. Prawdziwy lód, czyli wewnętrzna, duchowa przyczyna choroby, pozostaje ukryta i należy wobec niej zachowywać wieki respekt, aby nie zranić przecież już cierpiącego człowieka. Modlitwą otwieramy się na działanie Ducha i jeśli Najwyższy zechce nam odsłonić coś zza zasłoniętej tajemnicy, otrzymamy ów dar. Jeśli jednak dla jakiejś przyczyny nie powinniśmy tego poznać, uzdrowienie nastąpi w sposób odpowiedni dla chorego, a nie ze względu na pyszne oczekiwania uzdrawiającego, który życzyłby sobie mieć poczucie pełnej kontroli i władzy.
Zaproszenie na rekolekcje dla duchownych – 12 i 13 kwietnia 2024 r.
8 kwietnia 2023 ogłosiłem, że jestem gotów animować otwartą platformę wspólnoty duchownych i duszpasterzy z wszystkich Kościołów partykularnych (wyznaniowych), którzy czują się wypaleni i sfrustrowani, a nie widząc znikąd pomocy chcieliby stworzyć grupę wzajemnego wsparcia. Nazwałem ją Wieczernikiem. Stało się to krótko po rezygnacji dominikanina, Marcina Mogielskiego, z dalszego współtworzenia Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Na moją inicjatywę odpowiedziało tak mało chętnych, że nie miało wówczas sensu ogłaszanie terminu pierwszego spotkania.
Krótko potem podczas Ogólnopolskiej Konferencji Duchownych we Wrocławiu powróciłem do pomysłu sprzed wielu lat, dotyczącego sposobu organizowania rekolekcji dla księży. Jak mogłem się spodziewać kolejny raz odbiłem się od ściany niemocy decydentów i niechęci wielu duchownych, którym w niesmak rekolekcyjny czas poza domem.
No cóż. Być może nie powinienem temu się dziwić, gdybym co rusz nie dowiadywał się o kolejnym tzw. wypalonym duchownym albo w depresji, bądź z problemami psychicznymi, które leczy w gabinecie psychoanalityka. Wszystko cichutko i w tajemnicy, bo jakoś nie wypada mieć te i podobne problemy, gdy samemu opowiada się dobrą wiadomość o Bożym zbawieniu, a w ramach duszpasterstwa pomaga innym zachowywać zdrowie.
Lekarzu ulecz się sam, chciałoby się rzec. Nie przekornie i sarkastycznie. Tak po prostu z uczciwości wobec tych, do których jesteśmy posłani. Bo jak możemy pomagać, uzdrawiać i być pasterzami dusz, tkwiąc w psychicznej zapaści, cierpiąc na depresję i nie odczuwając pasji życia? Bardzo stara zasada, którą znają duchowi terapeuci, uświadamia, że drugiemu człowiekowi można pomóc jedynie z poziomu wyższego od tego, na którym pojawił się problem i choroba. To oznacza, że wpierw trzeba samemu doświadczyć tego problemu i być z niego uwolnionym albo zostać uzdrowionym z choroby, z której pragnie się uwolnić bliźniego.
W związku z powyższym podejmuję drugą próbę zorganizowania spotkania i zapraszam do Simoradza (nieopodal Skoczowa) na piątkowe popołudnie 12 kwietnia oraz sobotni dzień 13 kwietnia.
Temat: Jezus jako terapeuta
Koszt: 400 zł (w tym nocleg i posiłki)
Szczegółowego programu na razie nie podaję, ponieważ uzależniam go od zainteresowania i ewentualnej frekwencji.