Balet metafizyczny

W patriarchalnym, męskim świecie, zorganizowanym w taki sposób, aby w każdej chwili móc podjąć walkę; w świecie pełnym lęków, biorących się z fałszywych wyobrażeń boskości, które z biblijnym Bogiem nie mają nic wspólnego; w świecie zdominowanym przez stare struktury społeczne i wzorce wyobrażeniowe, którym feminizm wciąż nie przedstawił wstrząsającej alternatywy; w świecie pełnym smutnych oczu, w których widać nieprzebraną głębię kompleksów, taniec jest pociągającą propozycją dla człowieka, aby dotarł do źródeł swojego życia i odnalazł samego siebie.

Taniec jest:

– kreacją, ponieważ można w nim doświadczyć pełni człowieczeństwa, ucząc się wyrażania emocji oraz pragnień;

– terapią zaburzonej seksualności, ponieważ uwalnia zmysły a energii życia pozwala zniszczyć gorset neurotycznej pobożności;

– wdzięcznością za życie, miłość, radość, wspólnotę ludzi wolnych;

– świętowaniem człowieczeństwa i zbawienia, ponieważ zawiesza prawo konieczności i użyteczności;

– rodzajem modlitwy, rozumianej jako trwanie w obecności uśmiechniętego Boga, szczęśliwego szczęściem swoich dzieci.

Tańcem można życiu i światu przywrócić harmonię pomiędzy duchowością i cielesnością; zobowiązaniem i swawolą; męskością i kobiecością; dorosłością i dziecięcością; kosmosem i chaosem; czasem i wiecznością.

Kwintesencją tańca jest balet – taniec aniołów….

Przepis na szczęście

W powszechnym przekonaniu doświadczenie szczęście jest tak ulotne a ono w swej istocie do tego stopnia niedefiniowalne, że nawet najbardziej ogólne próby opisania szczęścia nie mogą się powieść.

Jak to często bywa, mam odmienne zdanie. W moim przekonaniu najprostszą i najskuteczniejszą receptę na szczęście proponuje chrześcijaństwo, oczywiście w wersji pogłębionej duchowo, w której życiowe wybory oraz intelektualny wymiar bycia uczniem i przyjacielem Jezusa, nie funkcjonują tylko w sferze publicznej i społecznej, w postaci przynależności do kościelnej instytucji, ale są realizowane w wewnętrznym doświadczeniu Bożej obecności, z istotnym udziałem emocji, wśród których, obok miłości, trzeba umieścić wiarę.

Chrześcijański przepis na szczęście nie jest egalitarny ani nie wymaga szczególnych ćwiczeń duchowych bądź cielesnych. Jest przejrzysty i łatwy do zrealizowania. Opiera się na słowach i czynach Mistrza i Nauczyciela, Jezusa z  Galilei, czyli na Jego duchowości, chociaż nie bez późniejszych wpływów. Składa się z czterech elementów, których nie należy traktować jako kolejnych stopni wewnętrznego rozwoju. Razem wzięte, bez wewnętrznej hierarchii ważności, umożliwiają zwyczajnie ludzkie doświadczenie szczęścia. Czytaj dalej Przepis na szczęście

Samotność

Współczesna psychologia, a zwłaszcza kierunki inspirujące się freudyzmem, utrwalają przekonanie, że satysfakcjonujące i szczęśliwe życie wiodą jedynie ludzie, pozostający w trwałych związkach o charakterze intymnym. Przyjęło się uważać, że człowiek bez towarzystwa i serdecznych uczuć, bez udanego związku o charakterze emocjonalnym i erotycznym, nie może być szczęśliwy. Tymczasem biogramy wielu twórczych i odważnych jednostek przeczą temu poglądowi. Wygląda wręcz na to, że niespotykany i twórczy talent szczególnie humanistom i religijnym przywódcom utrudnia zakładanie rodzin i nawiązywanie bliskich relacji osobistych. Czy dlatego, że swoim nieprzeciętnymi talentami budzą złe namiętności albo zazdrość?

A może dlatego, że jako ludzie ideowi nie znoszą sprzeciwu oraz innych poglądów czy też po prostu są nieprzystosowani do życia? Tak mogłaby brzmieć negatywna interpretacja tego rodzaju zachowań, tymczasem łatwo sobie wyobrazić, że to psychoanaliza, a przynajmniej niektóre jej kierunki, błędnie uzależniając doświadczenie szczęścia od intymnych i trwałych relacji, utrwaliła pogląd, nie uwzględniający potrzeby samotności, niezbędnej dla zachowania zdrowia i dobrego samopoczucia.

Zwolennicy teorii o związku szczęścia z pozostawaniem w satysfakcjonującym i długoletnim związku, często dzielą przekonanie, że wyjątkowo utalentowani myśliciele są ludźmi niestabilnymi psychicznie, stąd co prawda miewają przelotne romanse i wchodzą w związki, czasem nawet długoletnie, aczkolwiek dramatyczne i wyczerpujące emocjonalnie, jednak w swej najgłębszej istocie nie są zdolni do budowania trwałych relacji.

Nie czas na analizę psychologicznych portretów tak wybitnych osobowości, jak dla przykładu Kartezjusz, Newton, Pascal, Kant, Nietzsche czy Kierkegaard, niemniej zachowania bliskiej mi z wielu powodów postaci Jezusa, Nauczyciela z Galilei, umożliwią mi sprzeciw wobec rozpowszechnionych opinii o braku związku pomiędzy potrzebą samotności a doświadczeniem szczęścia. Czytaj dalej Samotność

Kłamstwa, którymi uzasadniamy bierność

Pokonani i zrezygnowani bardzo często czekamy na cud. Szukając uzasadnienia niepowodzeń i beznadziei, która wkradła się w nasze myśli, wmawiamy sobie, że świat oszalał a życie jest okrutne. Na pytanie, czy chcemy być zdrowi, radośni, spokojni, mieć ochotę na zmianę swojego położenia, niemal automatycznie wskazujemy winnych: a to ktoś nas nienawidzi, inny źle nam życzy, ktoś nie pomógł, a jeszcze inny tak źle urządził nasz świat, że żyć się w nim nie da. Co wówczas pozostaje? Oczywiście czekanie na jakiś bliżej nieokreślony cud, który szczęśliwym trafem pomoże wyrwać się z nieszczęścia.

Tymczasem te sądy najczęściej są wygodnymi kłamstwami, którymi udaje nam się usprawiedliwić bierność, ale uwaga: WYŁACZNIE PRZED INNYMI! Samych siebie w ten sposób nie wyprowadzimy w pole. W głębi naszego sumienia wiemy, że są to tylko zmyślne kłamstwa, które nas pognębiają. Powtarzając je, w istocie nie osiągamy żadnego dobra, a ich negatywną konsekwencją jest to, że tracimy szacunek do samych siebie i coraz bardziej toniemy w rozpaczy.

Cud się nie zdarza, jeśli nie pojawiają się dwa warunki jego zaistnienia! Czy podstawowym warunkiem cudu jest wiara? Owszem, ale w tym wypadku rozpisana na dwa bieguny, ujawniające strukturę cudu. Idzie mianowicie o wolę i działanie. Jeśli mamy odpowiednio zmotywowaną wolę oraz konsekwentnie działamy, aby osiągnąć wyselekcjonowany cel, w języku świata bywamy nazywani skutecznymi ludźmi. Tymczasem, jeśli motywuje nas wiara, dynamizujemy naszą życiową sytuację do tego stopnia, że Bogu nie pozostaje nic innego, tylko ujawnić swoje błogosławieństwo pod postacią cudu.

Gdyby przez pustynię nie prowadził Izraela człowiek z niezłomną wolą i żelazną konsekwencją, cały lud z uczuciem ulgi powróciłby w niewolę. Ponad wszelką wątpliwość nie wydarzyłyby się te wszystkie cuda z okresu wyjścia, jak i późniejsze, gdyby nie odpowiednio zmotywowany i działający Mojżesz, człowiek wielkiej wiary, który nie oszukiwał siebie oraz lud kłamstwami w stylu: nie da się, sprzysięgli się przeciwko nam, tylko w godzinie próby spokojnie i z przekonaniem rozmawiał z Bogiem, negocjując warunki kolejnych cudów.

Więc nie okłamujmy samych siebie, próbując usprawiedliwiać brak wiary w pomyśle rozstrzygnięcia niepowodzeń i przezwyciężanie kryzysów. Ani przed światem, ani tym bardziej przed sobą nie uratujemy twarzy, posługując się kłamstwami, które nas kaleczą i oszpecają. Poniżej, dla przykładu analizuję dziesięć z nich. Przemyślmy ich konsekwencje, czy rzeczywiście w czymś nam pomagają? Jeśli nie, a jestem przekonany, że tak właśnie jest, czym prędzej przestańmy je powtarzać, żeby uwolnić się spod ich wpływu.

– Jeśli osiągnę coś (co wydaje mi godne pożądania) albo będę miał coś (co wydaje mi się niezbędne), zostanę szczęśliwym człowiekiem. To jedno z największych kłamstw współczesnego pokolenia, dlatego coraz mniej ludzi jest szczęśliwych. Czy nie na tym polegał grzech Ewy z Adamem w Ogrodzie Życia, skutkiem którego doświadczyli skrajnego nieszczęścia? Szczęście bowiem nie nadejdzie wraz z tym, czego pragniesz. Szczęście jest teraz, bo teraz żyjesz i teraz jesteś tym, kim jesteś. Tylko szczęśliwi ludzie osiągają naprawdę wielkie ciele.

– Jestem  mało wartościowy, ponieważ nie odniosłem sukcesu. Kolejna wielka bzdura, skoro w porządku świata i w ocenie ludzi, umierający na krzyżu Jezus z Galilei nie odniósł co prawda sukcesu, a i tak uznajemy Go za najwartościowszego człowieka? Więc lepiej odpuścić sobie oczekiwania własne oraz innych o nas, jak powinno rozwijać się nasze życie, a zacznijmy koncentrować się na tym wycinku życia, w którym akurat uczestniczymy. Żyjmy świadomie chwilą, która się dzieje, a wówczas odkryjemy, że nie tylko w oczach Boga jesteśmy bardzo wartościowi.

– Ludzie mnie nie rozumieją. To jest kłamstwo, które ma nam pomóc rozładować napięcie, związane z samotnością. Tymczasem warto zgodzić się na samotność, akceptując jej pozytywny wpływ na rozwój relacji z Bogiem i poznanie samego siebie, a kłamstwa unikać, ponieważ nie rozwiąże problemu samotności a jedynie wyobcuje nas z każdej wspólnoty. Wyobcowanie i samotność to naprawdę dwa różne doświadczenia. Pierwszemu najczęściej sami otwieramy drzwi do naszego życia, uznając się za niezrozumiałych. Więc zamiast pogłębiać to doświadczenie, sądząc, że inni nie zgadzają się z Tobą, po prostu zacznij być wdzięcznym za swoją niepowtarzalność i wyjątkowość.

– Moja przeszłość nie pozwala mi się rozwijać. Kolejna, tragiczna nieprawda. Przeszłość, bez względu na to, czy oceniamy ją pozytywnie czy negatywnie, uczyniła nas tym, kim dziś jesteśmy. Mówiąc inaczej, jesteśmy rozpoznawalni po naszej przeszłości. Jeśli więc uważasz, że popełniłeś błędy, które skutkują tym, że dziś w twoim życiu nie pojawiają się w nowe możliwości, samego siebie zapytaj: czego się z nich nauczyłeś; jakie wnioski możesz z nich wyciągnąć, abyś wreszcie odwrócił się od przeszłości, a zwrócił ku przyszłości. Chrześcijańskie pojęcie usprawiedliwienie jest tego rodzaju, uwalniającym doświadczeniem, umożliwiającym pożegnanie się z konsekwencjami własnej przeszłości.

– Moje życie nie trafia celu. To z kolei jest kłamstwo, które sprawia wrażenie niezwykle pobożnego, jakby idealnie pasującego do chrześcijańskiej koncepcji człowieka. Ale to jest nieprawda. Już sam fakt, że masz tego rodzaju świadomość, ujawnia, że właśnie w tym doświadczeniu chybienia celu, być może jak nigdy dotąd nadajesz życiu odpowiedni sens i jesteś bliski swojemu celowi. Skoro o tym myślisz, więc masz życiowy cel i chcesz go osiągnąć. Mniej więcej to samo przeżywają religijni ludzie, którzy boją się, że oddalili się od Boga, a tymczasem są z Nim w dużo lepszej relacji, aniżeli ci, którzy mają się za pobożnych. Więc zamiast się kaleczyć, skupiaj się na dobru, a nie na złu, i osiągaj życiowy cel na bezdrożach świata i własnego życia.

– Nie kontroluję życia, nie mogę wpływać na jego przebieg. Nieprawda. Nic nie jest dziełem przypadku i nie jesteśmy zdeterminowani. Niezwykle twórczo możemy kształtować własne życie, angażując w nie wolę i działając, jeśli oczywiście wierzymy, że ma to sens. Ludzie wiary są więc uprzywilejowani. Chrześcijanie dla przykładu oddają swoją pracę, relacje i decyzje Chrystusowi, wierząc, że wszystko, co przynależy do porządku świata, w Nim staje się dla nich źródłem satysfakcji i błogosławieństwa. To oznacza, że nie absolutyzują swojej woli i działania, a jednocześnie dokładają starań, aby to, co jest do zrobienia, uczynić jak najlepiej na chwałę Zbawiciela. Dlatego w życiu wszystko możesz zmienić, a jeśli coś ci się nie podoba, nie narzekaj, ale wstań i z wiarą zacznij działać.

– Moi rodzice są winni moich niepowodzeń. Kłamstwo, które z upodobaniem rozpowszechniają niektórzy terapeuci, mający prawdopodobnie problem, żeby pojednać się z własnymi rodzicami. Rodzice najpewniej zrobili wszystko, na co było ich stać w ich miłości, więc wychodząc z tego punktu widzenia nie należy ich obwiniać, ale usprawiedliwić. Z jednej strony zdać sobie sprawę ze zranień, a z drugiej uczynić z nich atut i nauczyć, czego nie robić, aby nie ranić. Najlepsze, co w takiej sytuacji możesz uczynić, to pojednać się z przeszłością, usprawiedliwić wszystkich, którzy Cię skrzywdzili i zacząć myśleć o przyszłości.

– Jeżeli mnie kocha, zrobi to, czego oczekuję. To kłamstwo, raniące każdą relację i niszczące związki. Miłość nie stawia warunków, ale otwiera perspektywy. Stawiając warunki, myślimy wyłącznie o sobie, o swoim domniemanym szczęściu, zamykając możliwość wspólnego rozwoju, a więc też wspólnej drogi ku przyszłości. Ten sposób myślenia, skazuje miłość na porażkę i sprawia, że stajemy się ofiarami losu, to znaczy ofiarami własnych niespełnionych oczekiwań. Zamiast tego, ukochaną osobę obdarzaj wolnością, a samemu sobie daj prawo do miłości, która nie będzie się wypełniać na Twoich warunkach. Niech miłość zaskakuje!

– Moje ciemne strony są wyjątkowo brzydkie. Ależ nie! Najprawdopodobniej to wszystko, co w sobie nienawidzisz, jest tym, co cię różni od innych, a więc wyróżnia, czyniąc wyjątkowym i pięknym. Więc nie zwalczaj swoich ciemnych stron, ale pojednaj z nimi i zobacz w nich siebie. Rozwijaj w nich swoją indywidualność, bez której nigdy nie byłbyś sobą i nie byłbyś w stanie zaowocować pełnią swojego osobowego potencjału. Nie walcz z częścią siebie, ale przyjmij siebie w całości i rozwijaj wdzięczność za to, że jesteś niepowtarzalny.

– Muszę zmusić się do większego wysiłku. To kolejne wyniszczające kłamstwo, którym próbujemy ukryć nieprzyzwoite lenistwo. Najczęściej wcale nie trzeba zmuszać się do większego wysiłku, a po prostu wystarcza efektywnie i mądrze zarządzać czasem i skutecznie wykonywać zadania. Kto myśli w ten sposób, łatwo może wpaść w chorobę perfekcjonizmu albo pracoholizmu. Najważniejsze w takiej sytuacji jest to, abyś przestał porównywać się z innymi, a energię przeznaczył na wykonywanie zadania, które w tej chwili masz do zakończenia. Powoli, małymi krokami, idź do przodu. Krok po kroku, konsekwentnie realizuj kolejne przedsięwzięcia, a nagle okażesz się tytanem pracy.

Krótki wierszyk o sztuce zdrowego życia

Cielesne są tylko symptomy – zastanów się:

Nie bolą Cię plecy – nie potrafisz unieść życia, bo myślisz, że jest ciężkie

Nie jesteś ślepy – nie chcesz widzieć duchowej prawdy w materialnym świecie

Nie masz migreny – nie myślisz sercem, więc obciążasz głowę

Nie jesteś głuchy – nie masz ochoty słuchać prawdy o sobie

Nie cierpisz na zapalenie gardła – nie mówisz tego, co powinieneś, więc plujesz

Nie żołądek Cię boli – nie trawisz w duszy tego, co Ci życie przynosi

Nie wątroba Ci dokucza – nie chcesz wybaczać i akceptować, więc jesteś zgorzkniały

Nie serce ma atak – nie umiesz samego siebie kochać i nie znasz radości

Przyczyn swoich chorób poszukaj w duszy – radzę Ci!

Chrześcijańska inicjacja – szkic duchowego rozwoju

Jednym z najbardziej typowych i nasiąkniętych duchowymi znaczeniami obrazów, jakimi posługują się biblijni autorzy, jest walka dwóch braci, będących symbolami dwóch przeciwstawnych sił w człowieku. Kain i Abel, Ismael z Izaakiem, Ezaw i Jakub, starszy oraz  młodszy brat z przypowieści Jezusa o miłosiernym Ojcu, ale też napięcie pomiędzy Janem Chrzcicielem a Jezusem z Galilei to wciąż ten sam biblijny motyw, który musi stać się impulsem duchowego rozwoju jednostki i wspólnoty, zwanej chrześcijaństwem.

W dwa tysiące lat po Jezusie z Galilei chrześcijaństwo wciąż nie uwolniło swojego metafizycznego potencjału, polegającego na syntezie różnych szkół duchowych, która w sferze ducha może doprowadzić ludzkość do takiego stopnia rozwoju, że cywilizacja rozwinie się w sposób skokowy i osiągnie poziom, wykraczający poza naszą wyobraźnię. Sam Jezus dokonał bowiem genialnej syntezy w sposobie doświadczania i mówienia o Bogu, nauczając, że Królestwo Niebios, czyli Obecność Najwyższej Miłości i Mądrości, jest do odszukania w człowieku a jednocześnie manifestuje się pomiędzy ludźmi. Z Bogiem można zatem spotkać się w świątyni własnego serca poprzez modlitwę ciszy, zwaną medytacją, a także porozmawiać z Nim, wykorzystując modlitwę myśli. Przeobrażająca wszystko Obecność Światłości, wydobywa człowieka z ciemności, powołując go do służby miłości. Dopiero wtedy Królestwo Niebios manifestuje się pomiędzy ludźmi, gdy człowiek, będący humusem (naczyniem glinianym), odkrywa w sobie obecność Najwyższego, którego znamy jako JHWH, czyli zbawiające Ja Jestem.

Szkoda, że chrześcijaństwo wciąż jest bardziej Janowe, aniżeli Jezusowe. Słowa Chrzciciela znad Jordanu, że musi stawać się mniejszym, aby Jezus stawał się większym (J 3,30), może się i wypełniają, jednak stanowczo zbyt wolno. Przynajmniej pod jednym względem wpływ Jana jest ewidentnie zbyt duży.

Prawdą jest, że początkowo Mistrz z Galilei należał do grona uczniów Jana, aczkolwiek wydaje się, że stosunkowo szybko zorientował się, że nowej łaty nie należy przyszywać do starego sukna, a młodego wina wlewać do starych bukłaków (Mk 2,21n) i odstąpił od duchowego prądu chrzcicieli, którzy pozostali rytualistami, nie potrafiąc wyrwać się z duchowego schematu judaizmu czasów pomiędzy pierwszym i drugim testamentem. Zresztą Jan zdawał sobie sprawę z tego, że chrzci jedynie wodą, a więc wypełnia rytuał, któremu co prawda nadał bardzo specyficzny i nowatorski rys, jednak po nim idzie Ten, który będzie chrzcił Duchem Świętym (Mk 1,7n). Jan przeczuwał, że nawet najlepiej realizowany rytuał, oparty w szczerej intencji, nie wystarcza i musi być uzupełniony doświadczeniem duchowym, egzystencjalnym, który człowieka totalnie odmienia, kierując go ku miłości i umożliwiając dotarcie do prawdziwego, a nie pozornego „ja”. Jest nim Boży obraz w człowieku, a nie obraz pozorny, kreowany przez człowieka na obrzeżach osobowości na użytek rodziny, Kościoła, społeczeństwa, autorytetów i władzy.

Chrzest, praktykowany przez Kościoły, jest rytuałem teologicznie i duchowo bardziej zależnym od Jana, aniżeli od Jezusa, który ostrzegł ich: „Nie wiecie, o co prosicie. ….” (Mk 10,38). Chrzest nie może ograniczać się do rytuału wody, ponieważ jego istotnym celem jest dotarcie przez człowieka do prawdy o własnym człowieczeństwie i odkrycie w mocy Ducha Jezusa prawdziwego „Ja Jestem”, które nie jest rozkrzyczaną i narcystyczną monadą, pragnącą oczy wszystkich skierować na samą siebie, ale spokojnym i cichym duchem, który w miłości łączy się z wszystkimi i wszystkim, realizując Boże powołanie.

Tymczasem chrzest wodą jest zewnętrznym obrazem śmierci, która musi wydarzyć się w człowieku, aby mógł samego siebie odnaleźć w Chrystusie, dzięki czemu przestaje tworzyć kolejne, nieprawdziwe obrazy samego siebie, zewnętrzne i formalne, a odnajduje drogę prawdziwego powołania, która jest w nim zapisana jako Boży obraz. Chrzest wodą jest doświadczeniem, które nazywamy śmiercią dla grzechu, jednak w sferze duchowego wzrostu nie wystarcza. Jest dopiero pierwszym stopniem chrześcijańskiej inicjacji.

Nie nauczyliśmy się od Jezusa życia w mocy Jego ducha i nie praktykujemy chrztu ogniem, który nie musi wypełnić się tragiczną śmiercią, jakiej doświadczył Mistrz i Nauczyciel z Galilei, jednak zawsze doprowadza do całkowitego przewartościowania myślenia i przeorganizowania życia. Zrytualizowaliśmy obrzędy inicjacji i dziwimy się, że nie mamy rozmachu, świeżości, zapału, a większość chrześcijan to poczciwi neurotycy, którzy zakopują swój życiowy talent, nie znajdując w sobie odwagi do prawdziwie twórczego życia. Większość z nas nieustannie myśli o śmierci, a tymczasem wszyscy, którzy zamartwiają się swoją śmiercią, powinni umierać z przerażenia, że nigdy nie urodzili się do prawdziwego życia.

O co więc chodzi w drugim stopniu chrześcijańskiego wtajemniczenia, który należałoby nazywać chrztem ogniem, choć równie dobrze chrztem Duchem? Aby zrozumieć trzeba zdać sobie sprawę z kilku oczywistości, którym normalnie nie poświęcamy uwagi. Otóż człowiek ma jakby jeden umysł, chociaż do końca nie jest to prawdą. Ewentualnie byłoby można mówić o jednym umyśle, podzielonym na trzy ośrodki. Pierwszy znajduje się w jelitach, poniżonej przepony, czyli mówiąc inaczej w biodrach, kolejny w sercu, a trzeci w głowie. Wszystkie trzy muszą być z sobą zsynchronizowane. Najniższy ośrodek musi służyć wyższym. Gdy jest autonomiczny, człowiek upada w świat materii, doznać zmysłowych, pożądliwości, czyli w języku Biblii w świat Kaina, który Abla, własnego brata.

Dolna część umysłu, którą niedawno odkryła biomedycyna, nazywając umysłem jelit, odpowiada za materialne życie i przeżycie; to woda, z której wyszliśmy; to nieświadomość; to wreszcie struktura i ociężałość. Pod przeponą żyje osławiony Lewiatan, wąż starodawny, który rządzi podświadomością. On doprowadził Ewę z Adamem do upadku przez zwrócenie uwagi na materialność życia i świata. Ocalenie Noego z wód potopu, przejście z Jezusem (znanym jako Jozue) wartkiego nurtu Jordanu, czy też przepłynięcie łodzią wraz z Jezusem z Galilei przez wzburzone morze świadomości, to wszystko są duchowe figury, zapowiadające chrzest wodą, który jest zwycięstwem na Lewiatanem, władającym sferą podświadomości, i wyjściem z wody, czyli struktury, tworzącej materialny świat. To wyjście z bezwarunkowego oddziaływania grzechu.

Z kolei środkowa część umysłu, której w biblijnej symbolice odpowiada serce, jest ogniem. To sfera ducha i działania, uświadamiania sobie powołania i realizowania zadań. O ile umysł pod przeponą odpowiada za emocje zimne, takie jak smutek, żal, poczucie osamotnienia, rozgoryczenie, żałoba, których siedliskiem w biblijnej narracji są nerki, o tyle środkowy umysł jest sferą emocji ciepłych, takich jak miłość, radość, pokój, które odpowiednio wykorzystywane wznoszą życiową energię człowieka w górę, czyniąc go istotą coraz bardziej duchową, żyjącą według Ducha i wypełniającą wolę Najwyższego.

Chrzest ogniem jest więc budzeniem duchowej energii, która nie jest już wężem, kuszącym w Ogrodzie Życia albo na pustyni, w trakcie wędrówki Izraela z Egiptu do Kanaanu, materialnością i zmysłowością życia, ale wężem oplecionym przez Mojżesza wokół pala, będącym zresztą zapowiedzią Chrystusa, wywyższonego na krzyżu. Dzięki niej człowiek Rozwija się duchowo, prostuje swoją postawę i wznosi ku górze: „A gdy Ja będę wywyższony ponad ziemię, wszystkich do siebie pociągnę. A to powiedział, by zaznaczyć, jaką śmiercią umrze” (J 12,32n).

Chrzest ogniem jest więc pracą z własnym „ego” i jego pożądaniami, którą Jezus z Galilei wykonał podczas czterdziestodniowego pobytu na pustyni. Zresztą nigdy nie jest procesem definitywnie zakończonym, ponieważ człowiek bywa nieustannie kuszony do tego, aby odrzucić powołanie i zaprzeć się samego siebie, z czym Jezus także musiał się wielokrotnie mierzyć. Ostatecznie chrzest ogniem zakończył się dla Niego na Golgocie, gdy śmiercią z miłości zapieczętował swoje powołanie, z czego apostołowie wcześniej nie zdawali sobie sprawy i dlatego prosili o doświadczenie, o znaczeniu i konsekwencjach którego mieli dopiero się przekonać.

Chrzest ogniem jest kolejnym stopniem duchowego rozwoju człowieka. Nie musi wypełniać się skalą krzyża, który jest znakiem Jezusa Chrystusa, ale zawsze oznacza odrzucenie „ego” i skrystalizowanie świadomości na prawdziwym „Ja Jestem” i życiowym powołaniu.

Po nim następuje ostatnia faza duchowego rozwoju, związana z górną częścią umysłu, która jest eterem, czystą świadomością i widzeniem prawdziwego świata, duchowego, Bożego; świata energii i światła, z którego utkane jest wszystko co istnieje, a więc rzeczy widzialne i niewidzialne. Wtedy człowiek zwycięża śmierć. Zasłona, która oddziela materialne od duchowego i przeszłość od przyszłości, rozrywa się. Podczas śmierci Jezusa martwi wyszli z grobów, co jest obrazem zwycięstwa nad śmiercią i zmartwychwstania, którego doświadcza przebudzony człowiek. Odtąd śmierć oznacza początek, a nie koniec.

Tamą, przegrodą pomiędzy materialnym światem Kaina i duchowym światem Abla, jest przepona. Aby energia z dołu ją pokonała i przedostała się przez nią, musi zostać poskromiona, wzmocniona i ukierunkowana ku górze, dlatego Piotr w 1. Liście pisze: „Dlatego przepasawszy biodra waszego umysłu, będąc trzeźwi, miejcie doskonałą nadzieję w przyniesionej wam łasce w objawieniu się Jezusa Chrytsusa” (1 P 1,13). O tym samym czytamy też w Księdze Joba: „Przepasz swoje biodra  jako mocarz, będę cię pytał, a ty mnie pouczysz” (Job 38,3). O co Bogu chodzi? Otóż kryzys Joba i życiowa tragedia, którą musiał przeżyć, miała przyczynę, której był świadom i czemu dał wyraz słowami: „Bo westchnienia są moim pokarmem i jak woda płyną moje skargi. Bo to, czego się bałem, nawiedziło mnie, a to, przed czym drżałem, przyszło na mnie” (Job 3,24n). Do kryzysu Job niestety myślał tylko „biodrami”, czyli dolną częścią umysłu. Wiemy to ponad wszelką wątpliwość, ponieważ sam przyznał się do lęku i drżenia. Jego kryzys miał więc określony i pozytywny cel, którym było budzenie życiowej energii. Skutkiem przepracowania tego doświadczenia Job poznaje Boga naprawdę i otrzymuje ziemskie błogosławieństwo.

Dlatego trzeba pamiętać, że ludzkie biodra muszą być przepasane i świece mają płonąć (zob. Łk 12,35). Jednak warunkiem zapalonej świecy zawsze są przepasane biodra Dolny umysł musi być poddany kontroli i wykorzystywany do krzesania ognia, płonącego w sercu, aby w górnym umyśle świeciło światło.

Zaprawdę, zaprawdę powiadam ci: gdy byłeś młodszy, sam się przepasywałeś i chodziłeś, dokąd chciałeś, lecz gdy się zestarzejesz, wyciągniesz ręce swoje, a kto inny cię przepasze i poprowadzi, dokąd nie chcesz” (J 21,18). W ten sposób opisana została walka Kaina z Ablem, o której uczy Jezus: „Ogień przyszedłem rzucić na ziemię i jakżebym pragął, aby już płonął. Chrztem mam być ochrzczony i jakże jestem udręczony aż się to dopełni. Czy myślicie, że przyszedłem, by dać ziemi pokój? Bynajmniej, powiadam wam, raczej rozdwojenie. Odtąd bowiem pięciu w jednym domu będzie poróżnionych; trzej z dwoma, a dwaj z trzema; Będą poróżnieni ojciec z synem, a syn z ojcem, matka z córką, a córka z matką, teściowa ze swą synową a synowa z teściową” (Łk 12,49-53). Pięciu domowników poróżnionych w jednym domu, to pięć dolnych ośrodków energetycznych, znajdujących się pod głową. Dwaj mieszkają pod przeponą i są połączeni z dolnym umysłem, trzej mieszkają  powyżej i są związani z sercem. Takie domostwo bądź królestwo, wewnętrznie skłócone, nie może się ostać (zob. Mk 3,25; Mt 12,25). Człowiek miotający się pomiędzy żywiołem wody i ognia, wychodzący z wody i wkraczający w świat ognia, jednak po jakimś czasie powracający do wody, nie ma szans na duchowy rozwój. Ponieważ jego biodra nie są przepasane i wciąż wpada w sidła grzechu, w ogniu swoich pragnień nie potrafi wytopić prawdziwego „Ja Jestem” i żyje egoistycznymi pożądliwościami, nie realizując życiowego powołania.

O tym samym, chociaż trochę inaczej, pisze ap. Paweł w Liście do Galicjan: „Gdyż ciało pożąda przeciwko Duchowi, a Duch przeciwko ciału, a te są sobie przeciwne, abyście nie czynili tego, co chcecie” (Ga 5,17). Zaś w ewangelii wg Jana znajdziemy słowa: „Wy jesteście z ojca, diabła, i chcecie spełniać pożądania swojego ojca. Od początku był zabójcą  i w prawdzie nie wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa” (J 8,44). Kłamstwo diabła (węża) polega na tym, że pokazuje materialny świat i podpowiada ,że jest jedynym ,prawdziwym światem, którym warto się interesować. Wtedy zapominamy o sowim pochodzeniu, kim jesteśmy, i spadamy w materialny świat zmysłów zamiast dbać o czyste oko w nas, które widzi światło Najwyższego, czyli prawdę w nas i o naszym życiu.

Dlatego sąd polega na tym, że władca tego świata zostanie wyrzucony z naszego życia, a gdy Jezus zostanie w nas wywyższony, wszystkich do siebie pociągnie (J 12,31n). „Wtedy rzekł Jezus: Gdy wywyższycie Syna Człowieczego, wtedy poznacie, że Ja Jestem i że nic nie czynię sam z siebie, lecz tak mówię, jak mnie mój Ojciec nauczył. A Ten, który mnie posłał, jest ze mną; nie zostawi mnie samego, bo Ja od zawsze czynię to, co się jemu podoba” (J 8,28n). Wywyższenie Syna Człowieczego polega na wejściu do wewnętrznej świątyni serca i dotarcie do prawdziwego „Ja Jestem”, przy jednoczesnym opuszczeniu targowiska, na którym królują produkty „ego”, przynoszące śmierć. Wywyższenie Syna Człowieczego jest wejściem w wewnętrzne światło i wyzwalającą prawdę, przy jednoczesnym opuszczeniu iluzji oraz ciemności. Wtedy poznajemy prawdziwe „Ja Jestem”, czyli Bożą prawdę o sobie.

Mistrz z Galilei uczy, że człowiek może przypominać jaskinię zbójców i targowisko, albo świątynię Ojca, miejsce prawdziwej świadomości „Ja Jestem”. Kolejne stopnie chrześcijańskiej inicjacji w życiową mądrość, dzięki której można duchowo się rozwijać, powinny konsekwentnie przeprowadzać każdego przez wodę i ogień, aby mógł wejść do światłości, czyli do Królestwa Niebios.

Chrzest wodą, następnie chrzest ogniem i wreszcie zwycięstwo nad śmiercią, oznaczającą koniec zamiast początku, aby doświadczyć śmierci, która zaczyna a nie kończy, to niezbędne etapy duchowego rozwoju. Dzięki niemu Abel zostaje wzbudzony z martwych i może pojednać się z Kainem, jak Jakub z Ezawem. A mówiąc inaczej Stary Adam ożywa w Nowym Adamie. Przy czym warto zauważyć, że ani Kain, ani Ismael, ani Ezaw, ani Stary Adam nie giną, ponieważ są chronieni znakiem Najwyższego, czyli pieczęcią Ducha Bożego. Muszą doświadczyć transformacji z istot materialnych, żyjących według ciała, w istoty duchowe, żyjące według Ducha.

Jak długo teologia, duszpasterstwo, homiletyka i katechetyka oraz chrześcijańska duchowość będzie ten proces ignorować, skupiając się na pierwszym etapie inicjacyjnego wtajemniczenia w postaci chrztu wodą, tak długo będziemy staczać się w materialną otchłań ziemskiej, kościelnej korporacji, uwięzionej politycznymi i społecznymi mrzonkami, których pierwszym autorem, być może całkiem nieświadomie, był Konstantyn Wielki. Na duchowy wzrost, a co za tym idzie, także na cywilizacyjny rozwój nie mamy co liczyć.

Trzeba być ślepcem, żeby tego nie widzieć, i być dzieckiem ojca kłamstwa, żeby zaprzeczać naszej niewierności Mistrzowi z Galilei.

Powinniśmy rozwijać duchowość trzech stopni inicjacji, abyśmy mogli duchowo wzrastać. Inaczej nie przepłyniemy łodzią na drugi brzeg istnienia, aby dotrzeć do Betsaidy, czyli Domu Rybaka, który sieciami myśli przeczesuje podświadomość i staje się panem własnej świadomości. To jest teologiczny, duszpasterski i pedagogiczny projekt, który trzeba realizować, ponieważ takie chrześcijaństwo, jakie znamy i współtworzymy, wywyższonemu Chrystusowi dłużej potrzebne nie będzie. Jedno tchnienie Ducha wystarczy, żeby świeca została zgaszona raz na zawsze. Tym bardziej, że ów motyw wcale nie jest nowy, ale od prawieków znany jest mądrym ludziom i funkcjonuje na różnych poziomach religijnego, mentalnego i edukacyjnego rozwoju.

Poniżej podaję jego trzy wariacje: Czytaj dalej Chrześcijańska inicjacja – szkic duchowego rozwoju

Powrót z pustynnego czasu

Minęło kilka lat. W między czasie stara postać mojego bloga nie z mojej winy została z sieci usunięta. No cóż? Zapewne ma to jakiś sens, którego mogę się domyślać, jednak nie o wszystkim koniecznie muszę pisać.

Od ostatniego wpisu dużo zmieniło się w moim życiu. Najważniejsza zmiana polega na przeprowadzeniu się mojej duszy z głowy do serca. Zawsze byłem z nim związany, ale ostatnimi czasy wytrwale pracuję nad tym, żeby pomiędzy moimi instynktownymi zachowaniami a intuicyjnym poznaniem nie próbował rządzić intelekt. Często zaciemniał zdolność widzenia. Podpowiadał, żebym ufał pięciu zmysłom i jemu, jako genialnemu centrum obróbki danych, ponieważ bał się, że straci nade mną kontrolę.

No i stracił. Staram się widzieć od ośrodka, przez materialne docierać do duchowego. Umysł ma mi pomagać, a nie przeszkadzać. Dlatego nowa postać tej narracji, która zachowała swoją starą nazwę: Śląsk – mój ogród życia, będzie zaproszeniem w świat duchowości, który oczywiście ma swój wymiar materialny. Jednak nic nie może nas powstrzymać przed wspólnymi próbami docierania w miejsca, gdzie nic nie zależy od człowieka, ale wszystko od Boga, który jest Życiem i Miłością, czyli uśmiechniętym Ojcem i kochającą Mamą.

Jemu niech będą dzięki za każdy dzień, godzinę, minutę; za każde teraz, w którym dzieje się cud oddechu, bycia, widzenia rzeczy prawdziwych, stawiania kroku w stronę pustki, w której jest wszystko.

Zamykamy zatem oczy, abyśmy widzieli to, czego nie da się zobaczyć…

Zamykamy uszy, abyśmy słyszeli Słowa, które wszystko czynią nowym…

Odrąbujemy sobie nogi, abyśmy szli drogą Bożą…

Odcinamy dłonie, abyśmy nauczyli się dotykać światła…

Zatykamy nos, aby dusza przypomniała sobie zapachy z Ojcowskiego domu…

Wyrywamy język, żeby wreszcie poczuć smak piękna, dobra i miłości…