Czy osiągnąwszy pewien wiek, zmęczeni pracą zarobkową, na pewno czekamy tylko na emeryturę?
Czy małżonków w średnim wieku, którzy latami wychowując własne dzieci nie rozwijali miłosnej relacji, na nowo spajają wnuki?
Co począć z dojrzałością, a potem ze starością? Tylko żałować i przeklinać?
Czy młodsze pokolenie może myśleć o starszym wyłącznie jako o problemie społecznym i ekonomicznym?
Czy wartość senexa przeminęła wraz z resztkami kultury antycznej?
Czy na pewno trzeba mieć zdrowe oczy, żeby widzieć, i zdrowe uszy, żeby słyszeć?
Czy król Salomon, prosząc w modlitwie o słyszące serce (1 Krl 3,9), wykazał się pragmatyczną roztropnością?
Jestem przekonany, że nie tylko z powodu starzejącego się społeczeństwa, ale przede wszystkim dla duchowego rozwoju najwyższy czas w naszych wspólnotach zająć się pięknem i wartością starości. Od dawna popełniamy ten sam błąd, czym wzmacniamy powszechną w mediach i ekonomii pochwałę niedojrzałej młodości, która jest przydatna ekonomicznie i politycznie. Poza wypłukanymi ze znaczeń rytuałami religijnymi, które powtarzamy ze względu na tzw. tradycyjne wychowanie i wartości, nie prowadzimy pracy duchowej, integrującej kolejne cykle ludzkiego życia. Praktyczne duszpasterstwo i kaznodziejstwo nie dostrzega różnic pomiędzy nimi i nie potrafi przeprowadzać przez doświadczenia graniczne.
W efekcie niedojrzali i nieświadomi zmian, jakich w następujących po sobie periodach życia powinna doświadczyć psychika, kolejna puella i puer nie przechodzą w odpowiednim czasie duchowej transformacji, po czym z przerażeniem odkrywają, że dorosłość nie spełniła ich marzeń, a opadające kartki kalendarza coraz słabiej maskują wyzierającą z nich dojrzałość i starość.
Doroczne spotkanie adwentowe, ewentualnie drugie wiosną, czyli pasyjne, organizowane dla tzw. seniorów, sprawy nie załatwia, a mam wrażenie, że wręcz uniemożliwia duszpasterstwo, które powinno mieć na względzie ludzką psychikę i duchowy rozwój, ponieważ jest iluzją dobrze wykonanej pracy.
Czas na geragogikę w duszpasterstwie, zrozumienie starości przez pedagogikę, dostrzeżenie senexa w kościelnej ławce, na spotkaniu towarzyskim i w gronie przyjaciół, wreszcie na duszpasterstwo, które dbając o duchowy rozwój rozróżnia cykle życia i pomaga w przejściu podróży życia.
Nie napisałem tego bez przyczyny, mam bowiem propozycję nie tylko dla moich koleżanek i kolegów w Kościele. Gdyby ktokolwiek, kto identyfikuje się jako animator jakiejś grupy czy środowiska, komu na sercu leży ludzkie dobro i zdrowie, miał zamiar coś w tym względzie rozpocząć albo kontynuować, jestem do dyspozycji z odpowiednią refleksją. Mogą to być rekolekcje (obojętnie w jakim okresie liturgicznym), biblijne wprowadzenie do tematu dla liderów, wreszcie pogadanka dla starszych, którzy chcieliby przytulić swoją dojrzałość, albo dla młodszych, jeśliby chcieli zrozumieć rodziców.
Co powiecie na temat: Senex to osoba, która oglądając film, już na początku zna zakończenie?
Wszyscy jesteśmy częścią wielkiego wszechświata, który jest w ciągłym ruchu. Chociaż od spektakularnego początku tej manifestacji wszechświata (nieważne jak go nazwiemy ani wytłumaczymy) energia układa się we wszystkie możliwe wzory, tworzy nowe struktury i ulega ciągłej transformacji, jednak nie może tak po prostu stać się niczym.
Odkąd ludzka świadomość obudziła się na tyle, aby mogło zamanifestować się mistyczne doświadczenie, duchowi ludzie wiedzieli, że to, co raz zaistniało, przybierając obojętnie jaką formę energii, nie może przestać istnieć i stracić znaczenie. Współcześnie ten duchowy wgląd oraz intuicyjne poznawanie świata potwierdza fizyka.
Nasze życiowe związki są nieustannym tańcem energii. Tańczący z nami partnerzy nie pojawiają się w naszym życiu przypadkiem. Ponieważ wspólnie mamy prowadzić się ku naszemu najlepszemu przeznaczeniu albo ku otchłaniom fatum, więc przychodzimy i odchodzimy dokładnie wtedy, gdy jesteśmy gotowi na wspólny taniec i wzajemne obdarowywanie. Każde spotkanie, każde splecenie się dwóch pól energii wydarza się dokładnie w chwili największego potencjału zmiany.
Podobnie jest z wydarzeniami społecznymi, procesami w sferze kultury i religii, wreszcie z doświadczeniami zawodowymi. Wszystkie mają przewidziany czas ze względu na potencjał zmiany, jaki pojawia się w naszym polu energii czyli w duchowym rozwoju.
Rozpaczliwe próby zatrzymania ludzi, którzy pojawili się w naszym życiu, stanowisk, pozycji społecznej albo formy zawodowej aktywności w efekcie obracają się przeciwko nam. Co miało być, już się zamanifestowało. Po fazie przypływu, nadchodzi odpływ, aby mogła zamanifestować się kolejna fala energii. Sęk w tym, że zgoda na taniec zależy od współdziałania wielu czynników, które do siebie pasują w określonej chwili mocy, zaś oczekiwanie, że ta synergia będzie kontynuowana, jest przyczyną naszych cierpień, gdy sprawy układają się inaczej.
Gdy wydaje się nam, że w życiu zapanowała równowaga, mamy wielką pokusę, aby ją przedłużać. Zaczynamy wówczas snuć plany na przyszłość, mając za podstawę teraźniejszą równowagę pomiędzy energiami. To jest ten moment, w którym na własne życzenie zaczynamy zasypiać i ślepnąć, ponieważ jesteśmy przekonani, że osiągnęliśmy stan doskonałej harmonii. Do świadomości nie chcemy dopuścić, że w fazie największego rozkwitu miłosnej relacji albo zawodowego projektu pojawiają się pierwsze symptomy odpływu i przyszłego rozpadu energetycznego wiru, który zawsze trwa w odpowiednim czasie i ani chwili dłużej. Gdy jesteśmy pewni, że wszystko układa się najlepiej, wtedy nie wiadomo skąd pojawia się pierwszy sygnał zmiany, który kwalifikujemy jako nieszczęście, a tymczasem to jedynie naturalna konsekwencja kontynuacji spektakularnej manifestacji wszechświata.
Energii nie da się zatrzymać w jednym stanie skupienia. Ledwo osiąga maksimum już płynie ku minimum. Dzięki temu wszechświat żyje i rozwija się. Chwała Bogu, że to samo prawo działa w naszym życiu. Prawdziwym problemem nie jest trwałość ciągłej zmiany, ale powszechne pragnienie, żeby w chwili równowagi ów proces zatrzymał się na zawsze, a przynajmniej na jakiś czas. Gdyby jednak do tego doszło, oznaczałoby to śmierć całego wszechświata.
Wszystko ma swój czas, czyli moment mocy, dzięki któremu doświadczamy w życiu jakościowej zmiany. Równowaga całego ekosystemu, albo w mniejszym wymiarze osobistego systemu, jest niemożliwa. Co więc jest możliwe? Dzięki czemu rozwijamy się, korzystając z pulsacyjnego przepływu energii? To, co chcielibyśmy uwiecznić jako życiową równowagę, dla naszego dobra manifestuje się jako harmonia zmiany. Gdy odczuwamy silną potrzebę przywiązania się do kogoś albo czegoś, niech nasza uwaga będzie skupiona na harmonii, począwszy od oddechu w postaci spokojnego wdechu i wydechu, poprzez harmonię pomiędzy pracą i odpoczynkiem, rodziną i karierą, związkiem partnerskim i życiem towarzyskim, obowiązkami i przyjemnościami, byciem dla siebie i dla innych, a skończywszy na harmonii pomiędzy energią gniewu i miłości albo smutku i radości. Kluczem do stworzenia życiowej harmonii jest uświadomienie sobie, że wszystko ma swój czas i w konsekwencji spokojne poddanie się zmianom.
Doprawdy tracimy jedynie to, do czego się przywiązujemy. Bywa, że przywiązanie nazywamy utożsamieniem. Im większą ilością węzłów przywiązujemy się do tego, co tylko na chwilę pojawia się w naszym życiu, tym bardziej ograniczamy własną wolność. Z kolei każde utożsamienie się z czymś albo kimś, bez czego nie wyobrażamy sobie przyszłości, oznacza kolejną porcję cierpienia, jadu goryczy i skargi, że życie pozbawia nas szczęścia i radości.
Tymczasem warto wybrać się na ciemną stronę księżyca, aby dostrzec, że utożsamiamy się z tym, co jest nietrwałe, więc najczęściej cierpimy z powodu straty czegoś, co w istocie nie jest wieczne. Wieczna jest tylko nasza istota, czyli nienaruszalne i prawdziwe JESTEM. Skoro na ziemi jesteśmy tylko na krótki czas, pozwólmy wszystkiemu mieć swój czas, a sami wirujmy energią szczęścia i radości bez względu na intensywność i charakter zmian.
„I żaden mieszkaniec nie powie: Jestem chory. Lud, który w nim mieszka, dostąpi odpuszczenia win” Iz 33,24
Cieszymy się drugim dniem Świąt Bożego narodzenia się Człowiekiem. Teologia od dawna łączy duchowe doświadczenie tych świąt z wieloma prorockimi zapowiedziami odmiany ludzkiego losu. Także z tym, które uczyniłem mottem dzisiejszej refleksji.
Odważne połączenie, prawda? Nie dość, że Bóg uwidacznia się w człowieczeństwie, to jeszcze oznacza to uwolnienie z choroby. I jakby nie było dość duchowych fajerwerków, z zapowiedzi proroka wynika, że doświadczenie zdrowia jest związana z odpuszczeniem win.
Zachorowałeś i pomyślałeś, że nie masz szczęścia? Wracasz do domu od lekarza ze skierowaniem na specjalistyczne badania, ponieważ podejrzewa ciężką chorobę, i po głowie krąży Ci pytanie: Dlaczego mnie to spotkało? Być może z badań wynika, że masz dużą szansę zachorować na to samo, na co umarło któreś z Twoich rodziców, więc kłócisz się z Bogiem, że karze Cię nie za Twoje grzechy? Przyznaj, czy choroba nie jest największym argumentem Twoj(ego), że zostałeś przez Niego opuszczony?
Kiedy Twoje ciało nie działa z własnej woli, wydaje się, że zostałeś zdradzony, jednak prawda jest taka, że ciało nie psuje się z własnej woli. Jeśli kiedykolwiek pomyślałeś w ten albo w podobny sposób, nie jesteś odosobnionym przypadkiem. Zdecydowana większość ludzi myśli o chorobie negatywnie, jako o Bożej karze, braku szczęścia, a przede wszystkim przeciwniku, z którym należy walczyć, aby wyzdrowieć i żyć.
Tymczasem ten sposób interpretowania choroby jest największą krzywdą, jaką sami sobie wyrządzamy. Zaślepieni mechanistycznym pojmowaniem świata; ograniczeni poznaniem wyłącznie zmysłowym; przekonani, że nasze ciała to materia, w której nie ma niczego z Bożego tchnienia, zapomnieliśmy o duchowej mądrości, którą miedzy innymi praktykował Jezus z Galilei, a mianowicie, że przez chorobę manifestuje się Boża chwała.
Celem choroby nie jest bowiem śmierć ani nieszczęście, ale życie i szczęście. Choroba nie jest naszym wrogiem, ale największym przyjacielem, komunikującym nam, co błędnego dzieje się w duchowej, mentalnej i emocjonalnej sferze życia, jako skutek naszych złych myśli, wyborów i relacji. Choroba jest sprzymierzeńcem, któremu możemy zawdzięczać rozumienie siebie i swojego życia. Niemniej musimy przestać myśleć w stereotypowy sposób, a mianowicie, że chorobę trzeba przewalczyć.
Z przyjacielem się nie walczy. Trzeba raczej zapytać, jaką wiadomość nam przynosi?
Znalezienie przyczyny choroby jest czymś innym, niż znalezienie jej prawdziwego sensu, biologicznego (wtedy następuje wyleczenie), psychicznego (wtedy następuje uzdrowienie) i duchowego (wtedy następuje uwolnienie). Człowiek jest w stanie nie tylko zaakceptować, ale i twórczo wykorzystać zdarzenia i traumy, których doświadczył, jeśli rozumie ich sens. Od razu zaczyna też czuć się lepiej. Nie potrzebuje wciąż nowych lekarstw, lecz nowych możliwości poszerzania świadomości.
Choroba nie jest bezsensowna. Jest mową tego, co ukryte. Można przestać chorować, jeśli zrozumie się, na co wskazuje. Nie jesteśmy wybrakowani. Jesteśmy za to zaprogramowani, a co zostało zaprogramowane można też odprogramować dzięki świadomości. A że najwyższym poziomem świadomości jest Chrystus, zatem w pełni tej świadomości dzieją się największe cuda Bożej chwały.
Głębszy sens choroby polega na uświadomieniu nam tego, co jest niezbędne, aby powrócić do zdrowia, czyli harmonii. Choroba domaga się ciszy i modlitewnego badania własnego serca, aby w świadomości Chrystusa odnaleźć swoją prawdę i zmienić sposób postępowania, zanim będzie za późno. Prawdziwe wyleczenie, czyli uwolnienie, nie ma na celu usunięcia symptomów przy jednoczesnym pozostawieniu ich przyczyny, lecz polega na świadomym rozpoznaniu sfery zakłóceń i przywróceniu harmonii. Do tego nie wystarczy oczywiście tabletka, seria zastrzyków ani nawet środki leczenia naturalnego. Co najwyżej wystarcza to do wyleczenia, a i tak nie zawsze.
Wyleczenie, uzdrowienie, wreszcie uwolnienie, w którym zawiera się też uzdrowienie i wyleczenie, zależy od tego, czy pojmiemy, co chce nam przekazać choroba, oraz oczywiście od tego, czy posłuchamy tego przesłania. Powrót do zdrowia jest uwarunkowany uporządkowaniem naszych myśli, uczuć, mowy i czynów w światłości (świadomości) Chrystusa, co w języku Nowego Testamentu jest nazwane wzrastaniem w Chrystusie. Mimo iż wydaje się to trudne i męczące, jest jedyną drogą do uwolnienia od choroby, obejmującego trzy sfery człowieka – ciało, umysł i duszę.
„A nie upodabniajcie się do tego świata, ale się przemieńcie przez odnowienie umysłu swego…” (Rz 12,2).
Wszystko zaczyna się i kończy w naszym umyśle, więc im szybciej zdecydujemy się, czy wierzymy umysłowi tłumu (przekonaniom podzielanym przez większość) i swoim lękom, czy Najwyższemu, czyli Życiu, Miłości, Dobru, Mądrości, Mocy, która nas stworzyła i chce dla nas samego dobra i tylko dobra, tym dla nas lepiej i zdrowiej.
W świadomości Chrystusa możemy zawrzeć wieczne przymierze z Duchem Najwyższego, w tchnieniu którego wszystko zostaje odnowione na Boże podobieństwo i obraz. Ponieważ trwałość przymierza zależy od wierności, więc to jest przymierze, które zawieramy także z samą/ym sobą, ze swoim życiem, zdrowiem, po prostu prawdą.
I chociaż wielu zdenerwuje się i poruszy ostatnimi akapitami, mimo wszystko napiszę jeszcze klika słów, będących komentarzem do zapowiedzi proroka Izajasza. Otóż jestem tego pewien, że choroba jest tylko inną nazwą grzechu, czyli chybianiem celu, którym jest Bóg w nas, zaś uzdrowienie jest tylko inną nazwą Boga, który jest ukrytą w nas prawdą o nas samych. Zdrowie jest efektownym skutkiem odnalezienia Królestwa Bożego w sobie. Gdy Bóg uwidacznia się w człowieczeństwie, wtedy zaczyna manifestować się Boża chwała.
Dlatego w drugie Święto Bożego Narodzenia życzę Ci wiary w to, że Twoje cielesne człowieczeństwo jest tylko lądownikiem dla świadomości na planecie ziemia. I ta świadomość, która tutaj wylądowała dzięki zmaterializowaniu się energii, wciąż ma nadajniki do odbioru sygnału z energii, z której jesteś stworzona/y (białe światło = świadomość Chrystusa).
W dalszej ewolucji będą uczestniczyć jedynie Ci, którzy wytrwale wzrastają w Chrystusa, czyli uczą się NAJBARDZIEJ KOCHAĆ!
Naprawdę nie mamy najmniejszego powodu do złości i strachu, ponieważ jesteśmy otoczeni Bożą miłością. Nasza złość i strach biorą się z pomyłki, przedstawionej w 1. Księdze Mojżesza, w opowiadaniu o Ogrodzie Życia. Otóż nie pojmujemy różnicy pomiędzy poznaniem a postrzeganiem. Póki poznajemy, drzewo rosnące w środku ogrodu jest Drzewem Życia, a gdy zaczynamy postrzegać (dostrzegać iluzje) staje się Drzewem Dobra i Zła, a nam wydaje się, że wreszcie poznajemy. Świat postrzegania jest światem czasu, początków i końców. Opiera się na interpretacji, a nie na faktach. Jest światem narodzin i śmierci, zbudowanym na wierze w niedostatek, nieszczęście, stratę, oddzielenie i umieranie. Świat poznania jest światem wiecznej prawdy, którą jest Boża miłość, a inaczej Prawo Łaski. Jest światem chwały Bożej, w której zanurzony jest człowiek.
Z poznania i postrzegania powstają dwa odrębne systemy myślowe. W sferze poznania nic nie jest oddzielone od Boga, więc nie powstaje strach ani złość, skoro wola Boga jest wolą człowieka. Świat postrzegania charakteryzuje się wiarą w przeciwieństwa i sprzeczne wole, pozostające w nieustannym konflikcie. To, co widzimy i słyszymy, wydaje się nam rzeczywiste, ponieważ do świadomości dopuszczamy tylko to, co jest zgodne z naszymi przekonaniami i życzeniami. To prowadzi do świata złudzeń, który potrzebuje ciągłej obrony i oceny, ponieważ nie jest rzeczywisty.
Świat, który widzimy, słyszymy, dotykamy i wąchamy odzwierciedla nasz własny wewnętrzny układ odniesienia, czyli dominujące w naszych umysłach idee, pragnienia i emocje. W ten sposób projekcja wywołuje postrzeganie, a świat czynimy prawdziwym poprzez interpretowanie tego, co widzimy. Jeśli wykorzystujemy postrzeganie do usprawiedliwienia naszego strachu, złości, zawiści, rozczarowania oraz innych emocji, które nas unieruchamiają, paraliżują i zabijają, wówczas wszędzie widzimy świat zła, destrukcji, złośliwości i rozpaczy. Wydaje się nam, że świat naprawdę jest niebezpieczny i zły, więc złościmy się i żyjemy w strachu, a tymczasem złość i strach są tylko efektem tego, że postrzegamy to, co chcemy zobaczyć.
Świadomość Chrystusa jest wewnętrznym światłem, w którym tak poznajemy, jak sami jesteśmy poznani przez Boga. W świadomości Chrystusa uczymy się wpierw wszystko akceptować, a potem wybaczać, co postrzeganie kwalifikuje jako zło życia, nie dlatego, że jesteśmy dobrzy i miłosierni, ale ponieważ zaczynamy wiedzieć, iż wszystko, co do tej pory widzieliśmy, nie jest prawdą. Wtedy w każdej sytuacji i potrzebie wystarcza nam Prawo Łaski, czyli Chrystusowa świadomość połączenia ze Źródłem wszystkiego, co jest; z łonem Ojca; z Bożą miłością; wreszcie z Królestwem Bożej obecności.
Strach i złość są destrukcyjne i zabijają nas, ponieważ wynikają z postrzegania iluzji. Nie przynależą do prawdziwej egzystencji. Nawet w miłosnych relacjach oraz intymnych związkach stale towarzyszy nam gniew, ponieważ postrzegamy jedynie to, co w zachowaniu partnera nas denerwuje i czynimy to przedmiotem sądu. Tymczasem osądzając, nie oceniamy partnera, ale swoje iluzoryczne wyobrażenia o tym, co byłoby dla nas dobre i czego oczekujemy.
Właśnie na tym polega korzeń grzechu, który fundamentalnie jest brakiem poznania, że w Bogu wszystko jest jednością. Nie dziwmy się zatem, że doświadczamy ciągłego bólu i cierpienia, skoro jedynym naszym zajęciem jest osądzanie. Wielu z nas niczego innego nawet nie próbuje się uczyć i dlatego doświadcza narastającego osamotnienia i separacji. Są przekonani, że w świecie i życiu permanentnie brakuje miłości.
JEDYNĄ PRZYCZYNĄ ODDZIELENIA I CIERPIENIA JEST OSĄDZANIE. Stąd jedynym ratunkiem jest wzrastanie w świadomości Chrystusa, czyli w poznaniu prawdy.
Drogą, którą można wyjść z iluzji postrzegania, jest modlitwa. Jeśli sądzisz, że niemożliwe jest życie bez osądu, ponieważ umysł niczego innego nie potrafi, to jest to kolejna iluzja. Owszem wymaga to determinacji i dyscypliny, ale nie jest znowu aż tak trudne, żeby było niemożliwe. Wybierz modlitwę. Dniem i nocą módl się o wiarę, abyś przestał/a osądzać i oczekiwać. Niech Twoje serce ustawicznie rozmyśla o Prawie Łaski. Modlitwą wytrwale szukaj Drzewa Życia, aż otrzymasz pełnię poznania, w której doświadczysz jedności z Bogiem, a w Nim ze wszystkim.
Miłość nie działa przez zobowiązanie, realizowane wbrew własnej woli, ale przez poznanie, że poza nią nie ma niczego prawdziwego. W ten sposób każdego dnia można uczyć się być miłością, aby nie cierpieć. Z pozoru wygląda na to, że egoistycznie ulega się własnym potrzebom, jednak i to przynależy do iluzorycznego świata postrzegania. Wychowano nas w taki sposób, abyśmy nie zważały/li na własne cierpienie i były/li stale dyspozycyjni do wykorzystania przez innych. Skoro jednak nie znamy miłości, bo same/i siebie nie potrafimy kochać, jak możemy wiedzieć, czym jest miłość? Właśnie wtedy nasze ego buntuje się najbardziej, a my odczuwamy złość i cierpimy. Oceniamy wszystkich przez pryzmat oczekiwanej miłości, której nie otrzymujemy.
To jest iluzja postrzegania. Iluzja oddzielenia od Źródła Życia. Iluzja wiary w dobro i zło. Dzięki modlitwie poznajemy, że nie musimy się złościć i bać, ponieważ jesteśmy otoczone/ni przez miłość, której nigdy nie zabraknie nikomu, więc i dla nas. Szukając Drzewa Życia odnajdujemy pełnię życia, w której miłość nie płynie obok nas, ale przez nas do innych. Ze zdziwieniem odkrywamy, że cierpimy coraz mniej, a przy okazji także inni cierpią mniej z powodu naszego zbuntowanego, rozłoszczonego, zniecierpliwionego i rozczarowanego ego.
W świecie poznania nikt nie zostaje zniszczony przez drugiego. Wystarczy wycofać się z świata iluzji i wejść w świat prawdy, aby odpuścić potrzebę oceniania i głębiej połączyć się ze wszystkimi wokół siebie. Odkrycie Bożej miłości otwiera bramę do świata, w którym nie ma potrzeby oceniania, co jest dobre, a co złe, więc wszyscy są wygrani, szczęśliwi i spokojni. Znika złość i strach.
Rozpoczął się adwent. Mało kto pamięta, że w rytualnej pobożności chrześcijańskiej jest nie tylko okresem przygotowań do Bożego Narodzenia, ale przede wszystkim rozpoczyna Nowy Rok. Pierwsza niedziela adwentu jest pierwszym dniem roku, tzw. liturgicznego. Dla mnie – wychowanego w cieniu kościelnej wieży i kołysanego do snu melodią kościelnych dzwonów (wciąż lubię nocne bicie domowych zegarów) – jest naprawdę duchowym początkiem nowego kresu. Sylwester nie ma dla mnie wielkiego znaczenia.
Pewnie dlatego przypomniała mi się jedna rodzina, jednak tak to u mnie bywa, że przypominają mi się zwłaszcza rodziny słów. Zatem do rzeczy. Gdy witamy bądź mianujemy nowy rok, używamy łacińskiej formuły: Anno Domini. Słowo anno należy do starej i szacownej rodziny. Np. w j. angielskim jest prababcią słowa annual (coroczny) albo anniversary (rocznica). Jednak schodząc po drzewie genealogicznym tej słownej rodziny odkrywamy, że praprababką słowa anno jest łacińskie określenie odbytu anus. Uważni zauważyli pewnie, że anus oznacza równocześnie starą, mądrą kobietę, która o ludziach i życiu wie wszystko. Na dalekiej Północy jej uosobieniem jest Annuluk, a w Biblii Anna, która w Jezusie rozpoznała Bożego uzdrowiciela. No i być może w tym miejscu mógłbym zakończyć tę zabawę, wszakże nie zapomniałem, że ta rodzina słów przyszła mi do głowy na początek nowego roku, więc pytam: Dlaczego?
No właśnie dlatego: FABULA ANILIS, co przetłumaczone na j. polski oznacza opowieść starych kobiet. Są takie historie, które nie przeszłyby przez usta wyrafinowanego starca/filozofa, czyli senexa, ale stara i wyzwolona kobieta, czyli anus, bez najmniejszego problemu opowie każdą historię, nawet brutalną albo obsceniczną (czyli świętą i proroczą – ob to semicki rdzeń, oznaczający czarownika/proroka), jeśli tłumaczy naturę życia i ludzkiej psychiki.
U progu nowego roku liturgicznego, pełnego duchowych symboli, czas na nową opowieść, która kolejny obrót 12 miesięcy życia uczyni potwierdzonym przez znaczenie i sens, tym bardziej że anus może też oznaczać pierścień i koło. Bez starej i mądrej Kobiety, która zna zapomniane historie, samą wiedzą senexa, mądrego filozofa albo teologa, nie odkryjemy znaczeń, nie nadamy sensu i nie opowiemy samych siebie na nowo!
Potrzebujemy tej Kobiety, aby nauczyła nas, w jaki sposób możemy tkać tkaninę życia opowieściami z dawnych czasów, umieszczonymi w kontekstach naszego świata, oraz jak posługiwać się językiem symboli. Potrzebujemy jej, abyśmy umieli mówić i rozumieć.
Język nie służy do komunikacji, a jeśli nawet, to jest to jego wtórne zadanie. Będąc wyrazem energii, która stworzyła świat, w pierwszym rzędzie język jest narzędziem, którym tkamy nić własnego życia. Odwołując się do przekonania fizyków, że elektrony mogą zachowywać się jak cząsteczki bądź jak fale, co jest zależne od sposobu obserwacji, można utrzymywać, że językiem, który jest nazwaniem obserwowanego, czynimy widzialnym to wszystko, co jest niewidzialne. Język jest boską siłą, której właściwe użycie czyni niewidzialną falę widzialną cząstką.
Jestem przekonany, że studiowanie języka, a więc także szeroko rozumiana wiedza z zakresu znajomości Biblii, czyli biblistyka, ma w pierwszym rzędzie umożliwiać nam zrozumienie samych siebie, życia i wszechświata. Bardzo ważna, o wiele istotniejsza od gramatyki oraz struktury języka, czyli męskiego (porządkującego) aspektu języka, jest wymowa (wokalizacja), czyli ta część energii języka, która ma naturę żeńską. W takim samym stopniu należy zwracać uwagę na wymowę, w jakim interesujemy się rdzeniami i etymologicznymi genealogiami. Każde podobieństwo w tym zakresie jest ważną informacją o bezpośrednim związku rozpatrywanych podmiotów, umożliwiającą rozumienie symboli i tworzenie nowych. Nawet niewielkie podobieństwo w wymowie wystarcza, aby podejrzewać istnienie jakiegoś związku pomiędzy słowami i odnajdywać wyjaśnienie natury rzeczy. Jednocześnie nie powinniśmy dłużej drżeć przed dyktaturą językoznawczej dogmatyki, która zabsolutyzowała gramatyczną strukturę języka, ale wytrwale poszukiwać takich związków między wypowiadanymi słowami, z których powstają nowe symbole.
Kto wie, czy najważniejszym i najskuteczniejszym narzędziem, którym można twórczo korzystać z języka, nie jest gra słów? Kobietom zawdzięczamy wymowę i melodykę języka. Wraz z nami wyszły z naszych macierzy (raczej nie z ojczyzn) i towarzyszą nam na drogach naszego życia. Sposób akcentowania i śpiewność jest darem, przekazanym nam przez nasze Babcie, a w nich przez starą Kobietę, obojętnie czy zwaną Anus, Annuluk czy Anna. W chwili, w której pojmuje się, że słowa blisko są związane z opisywanymi przez nie istotami i rzeczami, oraz że podobieństwa między wyrazami nie mogą być przypadkowe, zaczyna się zrozumienie, że odzwierciedlają naturalny związek i subtelne powiązania na poziomie metafizycznym.
Dlatego radzę powrót do starego poglądu, że symbole nie są mało wartościowym narzędziem nadawania sensu, nieudolnie zastępującym słowa, ale tak naprawdę to właśnie słowa, nie tylko przez znaczenie, które posiadają, ale też przez sposób wymowy i dzięki temu, co poruszają w naszej psychice, służą temu, aby z ich pomocą powstawały pełne mocy symbole, dzięki którym niewidzialne staje się widzialnym. W moim przekonaniu to jest najistotniejsza i zapewne jedynie zasadna praca teologiczna (modlitewna) o charakterze kapłańskim. Symbolizując, informację zawartą w niewidzialnym polu uniwersalnej świadomości teologia czyni widzialną cząsteczką ludzkiego świata. Słowa są nićmi a symbole czółnem, które odpowiednio wprawione w ruch tka tkaninę (teksturę i tekst) doświadczanej rzeczywistości.
Bez mądrości anus, starej Kobiety, która polega na tworzeniu i właściwym wykorzystywaniu symboli, i łączenia jej ze współczesną nauką, zwłaszcza fizyką, hermeneutyka i teologia nie zaoferują nam już niczego specjalnie nowego, a tym samym nasza cywilizacja zastygnie na komunikacyjnym poziomie wymiany doświadczeń, tracąc zdolność uczestniczenia w boskim dziele tworzenia.
Filozofia i teologia, senex i biskup nie uzdrawiają psychiki i nie naprawiają cywilizacji, ponieważ stracili kontakt z starą, obsceniczną, pełną dystansu i humoru, brutalną i czułą anus. Interpretują, ale nie tworzą symboli. Znają się na strukturze, ale nie potrafią mówić w taki sposób, żeby język był melodią DNA, rytmem serca i pulsem duszy. Zdobywają wiedzę, ale nie poddają się ruah (tchnieniu Ducha), która czyni z niej mądrość życia. Potrafią oślepiać w pełnym blasku słońca (erudycja), ale boją się odbijać światło nocą, w blasku księżyca, w godzinie chaosu i reformacji, gdy mądra prababka wszystkich Babć, stara Annuluk, snuje opowieści, które rozczłonkowaną psychikę zbierają w całość i na powrót ożywiają. Nie ma w nich prorokini Anny, która doskonale wyczuwa moment, w którym trzeba przyjść do świątyni serca, aby wielbić Boga wobec wszystkich, oczekujących odkupienia, ocalenia i uzdrowienia.
Szeroko rozumianej inteligencji nie należy ani łączyć, ani wywodzić z ilorazu inteligencji (IQ). Sprawność umysłu jest tylko jedną z cech ludzkiej inteligencji. Powszechnie przyjmuje się, że między innymi zależy też od inteligencji emocjonalnej albo kompetencji społecznych.
W moim przekonaniu inteligencja jest składową trzech właściwości człowieczeństwa, które powinny odpowiednio współdziałać. Są nimi: in-stynkty, in-telekt oraz in-tuicja. Pomiędzy podświadomymi i atawistycznymi, biologicznymi i dbającymi o fizyczne przeżycie instynktami a duchowym doświadczeniem intuicji bardzo ważną rolę, mimo wszystko nie najważniejszą, odgrywa intelekt. Niestety często tłamsimy nim i ujarzmiamy instynkty, czym wyrządzamy sobie niepowetowane szkody zdrowotne i w zakresie relacji międzyludzkich. Intelekt nie powinien zwracać się przeciwko instynktowi przeżycia, ale transformować go w duchową ekspresję i predyspozycję ustawicznego połączenia z Duchem Świętym. Dzięki temu ego staje się jaźnią, a miłość erotyczna nabiera cechy miłości agapicznej.
Cechami ludzi inteligentnych w związku z tym są:
– elastyczność emocjonalna (po traumie szybko wracają do wewnętrznej harmonii);
– elastyczność społeczna (zdolność dopasowania się do różnych sytuacji);
– ciekawość siebie, świata i życia;
– potrzeba czytania, które nie może stać się ucieczką przed modlitwą i poznaniem siebie;
– otwartość umysłu (wyzwolenie z dogmatyzmu, myślenie poza schematami);
– w sytuacjach kryzysowych świadome działanie, a nie podświadoma reakcja;
– wystarczalność własnego towarzystwa (zgoda na samotność i wolność od nudy);
– rozwinięta samokontrola (zadawanie samemu sobie istotnych pytań);
– autentyczność i naturalność (inteligentni jednych przerażają innych bawią);
– dystans do siebie (humor nie jest narzędziem przeciw innym, ale zgodą na siebie);
– empatia i wrażliwość (jednak nie przesunięta w stronę sentymentalizmu);
– zaufanie do własnych umiejętności naturalnych (rozwijanych i przekształcanych);
– wyzwolenie ze wspomnień i beztroska o przyszłość;
– odnalezienie w sobie Bożej Obecności (w wypadku tzw. ateistów Obecności Życia);
– świętowanie życia nie z lęku przed śmiercią, ale dzięki wyzwoleniu z lęku przed śmiercią;
– umiejętność doświadczania pełni życia w jednej chwili;
– bycie wszystkim w jednym i jednym we wszystkim (wyzwolenie z iluzji oddzielenia);
– bycie świadomym (uwalnianie się z utożsamień i uwarunkowań osobowości).
Śmierć jest kluczowym doświadczeniem naszego życia na ziemi. Kto wie, czy nie najbardziej rzeczywistym? Procesem najdalej posuniętej rezygnacji z własnych uzurpacji, utożsamień i tego wszystkiego, czego pragnie nasze ego. Tajemnica śmierci zmusza nas do wyjścia z siebie i stawia nas oko w oko z tajemnicą życia. Jest pytaniem o jego prawdziwość, momentem wydania sądu o samym sobie, nieuniknioną próbą, czekającą każdego z nas.
Doskonale wiemy, że nasze życie nie tylko zmierza ku śmierci, ale że ona nieustannie jest obecna we wszystkich dążeniach i podstawowych aktach naszego człowieczeństwa: w świadomości, poznaniu, pragnieniu, wolności, pamięci, miłości i twórczości. Dotyczy to zapewne również takich doświadczeń jak smutek lęk, cierpienie, samotność, choroba. W ludzkim życiu nieustannie uobecnia się stan albo sytuacja śmierci. W ten sposób śmierć tworzy wewnętrzną architekturę ludzkiego życia. Przejawem jej obecności są też wszystkie destrukcyjne siły w ich różnorodnych postaciach, mające związek z biologią człowieczeństwa. Pod ich wpływem dokonuje się nieodwracalny proces malenia i ubywania istnienia, który z wiekiem wydatnie ogranicza naszą aktywność. Stajemy się bezsilnym świadkiem słabości i rozpadu własnego życia. Bóg nie oszczędza nam tego stopniowego procesu umierania i samej śmierci. Jednak przeobraża to, co samo w sobie jest słabością i wyniszczającą siłą.
Teilhard de Chardin pisze: „Bóg, aby ostatecznie nas przeniknąć, musi w jakiś sposób nas drążyć, żłobić, czynić sobie miejsce. Aby nas przyjąć do siebie, musi nas przerobić, rozbić cząsteczki naszego „ja”. Zadaniem śmierci jest przebić pożądany wlot do głębi naszej jaźni (…). I w ten sposób niszczycielska moc rozkładania i rozprzęgania zostaje podporządkowana najwznioślejszym działaniom życia”. Ziarno musi obumrzeć, aby mogło rozpocząć życie prawdziwe, życie dla innych. Warto zauważyć, że to ziarno całkowicie nie zanika, ale przyjmuje nową, przemienioną i zwielokrotnioną formę bytowania. Ono żyje dalej w postaci życiodajnego kłosa. W tym obrazie Jezus z Galilei pięknie przedstawił sens własnej śmierci, w której chrześcijanin dostrzega swoją drogę przeobrażenia. W doświadczeniu śmierci Jezus Chrystus przeszedł w nową formę istnienia. Formę nowego Adama, która całemu stworzeniu zapewnia życie. Chrystus uśmiercony, to Chrystus dający życie.
Ziarno nie obumiera dlatego, że jest winne. Ono umiera, aby na zawsze nie pozostać samym; umiera, aby stać się kłosem; umiera z konieczności rośnięcia i przemiany; umiera, ponieważ nie można być jednocześnie ziarnem i kłosem, i dlatego trzeba koniecznie przejść z jednego w drugie. Dlatego Jezus Chrystus decyduje się na śmierć. Przechodzi przez nią, aby wejść w nowy kształt egzystencji, w której wszystko ulega przeobrażeniu. Wszystko, to znaczy nie tylko człowiek, ale też cały kosmos, ponieważ nastanie nowe niebo i nowa ziemia.
W obrazie przemienionego Chrystusa można odnaleźć sensowną konieczność umierania, aby stać się tym, czym powinno się być, i co symbolizuje śmierć ziarna. „Kto miłuje życie swoje, utraci je, a kto nienawidzi życia swego na tym świecie, zachowa je ku żywotowi wiecznemu”(J 12,25). Umieramy, abyśmy niczym ziarno osiągali zdumiewającą formę bytowania.
Śmierć definitywnie kończy życie grzesznika, egoisty, umożliwiając człowiekowi otwarcie się na miłość. Wyzwolenie z iluzji oddzielonego JA prowadzi człowieka do społeczności w Bogu z całym kosmosem, nawet w wymiarze biologicznym, skoro poszczególne atomy ludzkiego ciała istnieją dalej w innych stworzeniach. Jeżeli śmierć doświadczana jest przez ludzi jako zerwanie wszelkich więzów, to wszystko, co służy ich wzmocnieniu, jest przejawem prawdziwego życia. Wtedy proces wyzbycia się siebie, proces umierania, w którym dopełnia się sens życia, odkrywa przed nami jaką nicością jest ludzki egoizm i samouwielbienie, pragnienie zachowania życia za wszelką cenę.
Śmierć nie wtrąca w ontologiczną pustkę, ani w tryby Bożej „świętej inkwizycji”, której jedynym pragnieniem jest karanie. Nie ma takiej mocy, która mogłaby anulować Bożą miłość. Odwracając się od Boga, możemy co prawda opowiadać się za nicością, jednak nie zmienia to pierworodnego wezwania Boga, abyśmy uczestniczyli w wieczności życia. Śmierć wyniszcza nas nie dlatego, że jesteśmy winni, ale abyśmy otworzyli się na pełnię życia.
Dla bogacza z przypowieści Jezusa (Łk 16,19-31), który całe życie był zamknięty dla innych, po śmierci nie ma już możliwości jakiejkolwiek komunii. Nie ma ulgi, nie ma znikąd pomocy. Byłeś sam, jesteś sam. Możemy więc przeczuwać, że dla egoistycznego człowieka samotność umierania jest największym piekłem i karą. Dlatego człowiek, chociaż od urodzenia jest już dość stary, aby umrzeć, jednak w chwili śmierci boi się jej, ponieważ boi się osobistego spotkania z Bogiem. On sam i święty Bóg. Pierwsza w pełni odpowiedzialna chwila prawdy o sobie samym.
Mimo wszystko w perspektywie osobistego spotkania z Bogiem jest bardzo radosny akcent. Otóż charakterystycznym rysem chrześcijańskiej teologii jest pewność, że sędzią jest Jezus Chrystus. To znaczy, że dzieje świata zmierzają ostatecznie do pełni Królestwa Bożego. To nadaje śmierci pogodny ton nadziei i zaufania. Bóg jest Bogiem wiernym i miłującym człowieka, a skoro sędzią jest Chrystus, przeto słowo „sąd” przestaje straszyć, stając się nośnikiem nadziei.
Skoro moim sędzią jest Ten, który z miłości oddał się śmierci, a więc jest moim adwokatem, jakże miałbym bać się sądu? W śmierci nie ma niczego strasznego, bo wydobywa mnie z egoizmu.
Przed trzema laty napisałem tekst, poświęcony hermeneutyce, pt: Hermeneutyka – Hermes z Hadesem i Demeter z Persefoną. Temat bardzo delikatnie umieściłem w środowisku chrystologicznym, zaś społecznym kontekstem tamtego wpisu była wówczas wciąż gorąca dyskusja, związana z Covidem i szczepieniami.
Przed kilkoma dniami umieściłem krótki komentarz, odnoszący się do ceremonii otwarcia Igrzysk Olimpijskich w Paryżu i napisałem, że moim zdaniem ludzie wiary i chrystusowej duchowości nie mają powodu, aby czuć się urażonymi jakimkolwiek zinterpretowaniem i użyciem religijnych symboli, ponieważ rolą symboli jest „otwieranie nieba”, a nie ograniczanie widzenia, pojmowania i doświadczania nieba do samych siebie.
Religijny symbol jest oknem, przez które widać niebo, jednak tylko fragment, a nie całe. Kto stoi przy swoim oknie i utożsamiając niebo z widzianym przez siebie kawałkiem radzi innym wierzyć w ten sam widok, ma problem z bliźnim, który stojąc przy innym oknie, robi dokładnie to samo. W efekcie, stojąc przy swoich oknach, absolutyzujemy kawałek nieba, który widzimy przez te okna. A wystarczyłoby wyjść na zewnątrz, czyli przejść przez znaczenie i oddziaływanie symbolu, aby połączyć się z tym, do czego odnosi.
Wniosek napisałem w swoim komentarzu, a mianowicie, żebyśmy nie utożsamiali się z religijnymi symbolami, ale pozwolili im połączyć nas z Absolutem, w którym wszyscy jesteśmy jednym.
Z niektórych reakcji na moją refleksję wnioskuję, że największym problemem zachodniej cywilizacji stał się literalizm, który wielu myślicieli wywodzi z protestantyzmu. Moim zdaniem wyciągają powierzchownie wnioski. Po pierwsze do tego miana uzasadnione pretensje może zgłaszać jedynie luteranizm, który z literalizmem ma akurat najmniejszy problem, ponieważ wpierw i przede wszystkim jest chrystocentryczny. A po drugie hermeneutyczna dyskusja nad związkiem słowa z interpretacją (np. w postaci mitu), czyli słowa z symbolem (alegorią, metaforą) jest stara jak „przysłowiowy świat”, a chrześcijaństwu przydarzyła się pierwszy raz w IV w. jako opozycja pomiędzy aleksandryjską i antiocheńską szkołą egzegetyczną.
Refleksję sprzed trzech lat postanowiłem opublikować raz jeszcze i można się z nią zapoznać poniżej, ponieważ wciąż dobrze tłumaczy moją hermeneutykę, czyli sposób, w jaki interpretuję biblijne teksty i rozumiem związek na przykład pomiędzy słowem a symbolem. Moim zdaniem zwłaszcza w duszpasterstwie i podczas doradzania duchowego należy posługiwać się taką hermeneutyką, której potrzebuje psychika, aby mogła wykonywać swoją pracę. Hermeneutyka, która nie wyzwala od literalizmu, służy zakonowi a nie ewangelii i więzi psychikę w tradycji, tożsamości i prawie.
Niemniej na tym nie skończę. W najbliższym czasie dopiszę do tego kilka myśli, które w tekście sprzed trzech lat zasygnalizowałem, ale nie rozwinąłem. Teraz wyrażę je tylko pytaniem: Czy Hermes nie czekał na Chrystusa? Czy Chrystus nie wypełnia Hermesa? Czy jest do pomyślenia chrystoneutyka?
Hermeneutyka – Hermes z Hadesem i Demeter z Persefoną
Grecki Hermes posiada stare związki z obmurowanymi ogrodami, a w istocie ze wszystkim, co jest ogrodzone, zamknięte i świadome, czyli celowe i założone. Do dziś posługujemy się zwrotem, że coś jest hermetycznie zamknięte. Hermes sprawuje zatem kontrolę nad odgraniczonymi miejscami, zwłaszcza takimi, które służą do wewnętrznej pracy. Czy to będzie klasztor, czy sala do modlitwy, zagłębienie terenu, zamknięty sarkofag, pokój kochanków, gabinet humanisty, wreszcie uniwersytet, ale ten idealny, posiadający kampus, to wszystko jest hermetyczne, bo służy do rozwoju i rozkwitu.
W ogrodzie, wewnątrz murów, gdzie rozkwitają kwiaty, człowiek odnajduje bogactwo własnej psychiki. Gdy uprawa jest bardziej pociągająca niż podniecenie, wtedy jesteśmy gotowi do założenia ogrodu, czyli do wejścia w przestrzeń, w której oddajemy się tęsknocie zamiast pożądaniu, twórczości zamiast nostalgii, miłości zamiast lękowi.
Średniowieczni trubadurzy, zainspirowani duchowością muzułmanów, wciąż nas uczą, na czym polega ogrodnicza sztuka. Nie pragną seksualnego spełnienia z uwielbianymi przez siebie Wybrankami, żonami właścicieli zamków, ale z przestrzeni ogrodów wielbią je swoimi pieśniami. Ich miłość nie dąży do cielesnej satysfakcji bo wyzwala w nich nieprzebrane fale twórczej energii. Tworzą z wnętrza psychicznych ogrodów. W tamtych warunkach nie było niczym niezwykłym, gdy młody mężczyzna uwalniał się na dwa bądź trzy lata od swych obowiązków, aby w tym czasie uczyć się roli amanta. Grał na instrumentach, układał wiersze, tworzył muzykę, by śpiewać umiłowanej wybrance, zamkniętej w zamku. Były to zajęcia iście ogrodowe, w których wyrażały się tęsknota, twórczość, miłość.
Perfekcjonista i pracoholik, logik i racjonalista nigdy nie znajdzie swojego wewnętrznego ogrodu, więc nie stanie się mężczyzną inicjowanym w pełnię miłości; nie stanie się magiem, rozumiejącym sny, ani naczyniem Ducha. Obsesja doskonałości i racjonalizmu sprawia niestety, że roślinność usycha i więdnie.
Podczas gdy Demeter jest władczynią wszystkiego, co rośnie na ziemi i jest źródłem pożywienia i piękna, jej córka Persefona zostaje porwana do podziemi i żyje tam z Hadesem (inaczej Plutonem, którego imię oznacza „bogactwo”). Podobnie człowiek, wchodząc do ogrodzonego ogrodu, spotyka się z całym bogactwem psychiki, szczególnie obfitym w smutku (Demeter płacząca za córką, Persefoną).
„Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni” (Mt 5,4).
Niestety bezimienny bóg obowiązku, pracoholizmu i perfekcjonizmu, tworzy mężczyznom wszystko, co znajduje się na powierzchni ziemi, od boisk sportowych, przez biura, giełdy, zakłady przemysłowe po przydomowe parkingi. To tam mężczyźni dbają o pieniądze i karierę, robią wrażenie. Zresztą podobnie wiele Pań, które w postfeministycznym świecie weszły w męską energię.
Na powierzchni ziemi liczy się sprawczość i skuteczność. Pożądanie zamiast tęsknoty; nostalgia zamiast prawdziwej twórczości; lęk zamiast miłości. Na powierzchni ziemi liczy się szybkie i tanie zdrowie, bo ważne są męskie cele, racjonale i logiczne. Dlatego liczą się jedynie argumenty za szczepieniem albo przeciw. Tu trwa nieustanna wojna na pozornie racjonalne argumenty, które po czasie okazują się być zastałymi, starymi emocjami.
Na szczęście prędzej czy później nadchodzi czas zejścia do wnętrza i zamieszkania w ogrodzie, gdzie odnajduje się całe bogactwo psychiki. Hermes pilnuje ogrodzonego ogrodu, aby Demeter mogła rozkwitać. Hades porywa Persefonę, aby bogactwo wyrosło spod ziemi. W religijnej wrażliwości chrześcijan to wszystko skupia w sobie Jezus Chrystus, Ogrodnik, Mag, Siewca, Śmierć i Zmartwychwstanie.
Dlatego każdy człowiek znajduje się w nieustannej drodze od tego, co zewnętrzne, do tego co wewnętrzne; od powierzchni do podziemi; od słowa, które uśmierca, do Ducha, który ożywia; od prawa, które zapewnia przeżycie, do ewangelii, która ożywia i użyźnia psychikę, aby mogła rozkwitać.; wreszcie od rytualnej religijności do witalnej duchowości i od logiki do legendy. W każdej z powyższych par, pierwsze reprezentuje to, co wysuszone, okiełznane, poddane, strukturalne i tradycyjne, a drugie to, co wilgotne, bagniste, dzikie i nieoswojone.
Na początku mężczyźni potrzebują reguły, ale potem muszą odnaleźć legendę, aby przestać bać się śmierci. Podobnie kobiety, które działają w męskiej energii i nie czują luzu, dzikości, żywotności. Ludzie, którzy żyją prawem i regułą, nie znają ożywiającej śmierci, bo nie uprawiają wewnętrznego ogrodu, w którym bogactwo wyrasta spod ziemi, jak Zmartwychwstały Chrystus.
W przeciwieństwie do zdyscyplinowanego i wiecznie zatroskanego Saturna, Hermes zakłada ogród dla boskiej kobiecości, aby mogła rodzić wieczne bogactwo. Jest bogiem wewnętrznego układu nerwowego. Jego obecność oznacza boską inteligencję. Gdy działamy w jego domenie sygnały między mózgiem a koniuszkami palców, sercem a kanalikami łzowymi, między częścią ciała, która cierpi, a tą, która się śmieje, pędzą z nieprawdopodobną prędkością. Gdy pojawia się Hermes, grecki odpowiednik Ducha Chrystusa, znika logika i racjonalność. Wówczas słowa rodzą się z wewnętrznego ogrodu, w którym ogrodnikiem jest Duch, a żywotna psychika rodzi owoce geniuszu.
Według dawnej tradycji bez Hermesa nie ma mowy także o edukacji, co jest tym bardziej przygnębiające, że współcześnie wykładowców obdarzonych energią Hermesa usuwa się z uniwersyteckich wydziałów w pierwszej kolejności. Gdy prawdziwe uduchowienie przeplata się z prawdziwą sprośnością, a Hermes w ułamku sekundy przemyca prawdziwą informację między chwilą, w której mniej więcej wie się, co chce się powiedzieć, a chwilą w której mówi się coś innego, wówczas na front posyła się profesjonalistów, racjonalistów, perfekcjonistów i rzesze doktorantów, którzy zrobią wszystko dla swojej kariery. Hermes musi zginąć, jak Chrystus, którego krzyż stoi na Golgocie, czyli na czaszce, w której nie płonie ogień Ducha.
W świecie, w którym niewielu rozumie jeszcze symbol Chrystusa, nie ma prawdziwej hermeneutyki. Owszem jest wykonywana praca Hermesa, ale Demeter nie opłakuje Persefony, więc Hades nie może wydać światu podziemnego, wewnętrznego bogactwa ludzkiej psychiki. W tym świecie Chrystus pełni jedynie rolę przybitego do krzyż niemego Słowa, które nie może udzielać użyźniającego i ożywiającego Ducha. Nie może być nauczycielem życia i śmierci. W tym świecie liczy się prawo, tradycja, zobowiązanie, reguły i kariera profesjonalistów, czyli wszystko, co wysuszone i pełne lęków oraz kompleksów. Nie ma wilgoci, bo nie ma łez Demeter, płaczącej za Persefoną; nie ma Marii Magdaleny, płaczącej za Chrystusem, przebywającym w podziemnym królestwie.
W takim świecie nie ma hermeneutyki w wewnętrznym ogrodzie, która odżywia, użyźnia, odradza, a przede wszystkim uwalnia z lęku przed śmiercią. Nie ma hermeneutyki, której potrzebuje psychika, aby wykonywać swoją pracę, więc potrzebni są specjaliści od duszy, czyli duszpasterze, psycholodzy i psychoterapeuci, którzy najczęściej nie wykonują swojej pracy, bo posługują się słowem zamiast Duchem. Interpretacja, która nie wyzwala do drogi od prawa do legendy i od logiki do ewangelii, nie jest prawdziwą hermeneutyką.
Nie dziwię się zatem, że poza nielicznymi wyjątkami chrześcijańska teologia nie ma w tej chwili do powiedzenia niczego ciekawego. Natomiast teolodzy i księża zamiast zwrócić się do Zmartwychwstałego ogrodnika ludzkich dusz, aby użyźnił ich Duchem, mają ludziom za złe, że nie chcą ich słuchać i opuszczają Kościoły.
Dlatego nie dziwię się także temu, że w dyskusji, dotyczącej szczepień, poza argumentami wulgarnymi i uwłaczającymi ludzkiej godności, bo sprowadzającymi człowieka do poziomu mięsa, które jedni chcą „ostrzykiwać”, aby mieć dostęp do szybkiego i taniego zdrowia, inni zaś temu się sprzeciwiają, nie ma Chrystusa, Ogrodnika ludzkiej duszy, który bogactwo życia wywiódł spod ziemi, z wnętrza, z królestwa śmierci.
Przyjaciele moi, Kochani, Córki i Synowie Boży, przestańmy marnować cywilizację. Przecież zakopujemy ją pod grubą warstwą złości, nienawiści, arogancji, lęków, kompleksów, byle tylko nasze było ważniejsze. Opamiętajmy się. Przecież to, kto jest zaszczepiony, a kto nie jest, ważne jest tylko dla tego, kto jest zaszczepiony, albo nie jest zaszczepiony, bo w ten, a nie w inny sposób chce uniknąć śmierci. Tymczasem nie chodzi o to, aby unikać śmierci, ale aby ją w Chrystusie zwyciężyć, to znaczy pozwolić, aby z jej królestwa wyrosły bogactwa wewnętrznego ogrodu ludzkiej psychiki. Kto nie przyjmuje zaproszenia do porodu przez Akuszerkę, czyli do tańca przez Piękną Panią Śmierć, które w chrześcijańskiej teologii i duchowości uosabia Chrystus, ten jest martwy i nic mu nie pomoże, ani zgoda na szczepienie, ani sprzeciw. Te wszystkie dyskusje, argumenty, aroganckie inwektywy pokazują, że z duchem Chrystusa nie mamy nic wspólnego.
Gdzie podziała się ewangelia?
Kto posługuje się legendą?
Kościół, który nie spotyka się ze Zmartwychwstałym w psychicznym ogrodzie, nie ma nic do powiedzenia ani o życiu, ani o śmierci. Psychika umiera, a ciało święci zwycięstwo. Tyle tylko, że na krótko, bo do najbliższej śmierci.
Warto sobie uprzytomnić, że w perspektywie żydowskiej oraz chrześcijańskiej zbezczeszczenie religijnego symbolu oraz obrażenie religijnych uczuć jest wprost niemożliwe z powodu konstytuującego wiarę i duchowość.
Każdy symbol religijny jest bowiem jakąś imaginacją Absolutu, próbą przedstawienia Najwyższego, wizualizacją któregoś z atrybutów Stwórcy Wszystkiego co Jest i dlatego jest nadużyciem ze względu na Dekalog: „Nie będziesz miał innych bogów obok mnie. Nie czyń sobie podobizny rzeźbionej czegokolwiek, co jest na niebie w górze, i na ziemi w dole, i tego, co jest w wodzie pod ziemią” (2 Mż 20,3n). Jak słowami sygnalizujemy nasze doświadczenie Obecności Istnienia, tak religijnymi symbolami wizualizujemy wybrane atrybuty Boga. Co prawda nie wyrażamy nimi pełni Świadomości, ale jakby nie było podejmujemy takie próby, utożsamiając się potem z efektami naszej wyobraźni. Dlatego symbole religijne same w sobie nie służą wierze ani nie rozwijają duchowości. Odwrotnie utrudniają nam codzienne i dynamiczne doświadczanie Obecności i czynią z nas religijnych fanatyków, którzy utożsamiają się z efektami własnej wyobraźni. Tymczasem naszym ziemskim powołaniem jest duchowe wędrowanie ku pełni duchowej świadomości Chrystusa, czyli Świadomości Istnienia i pełni Miłości.
Z powyższego wynika drugie. Absolutnie nic nie może pełniej przedstawić i uobecnić Boga aniżeli człowiek w pełni chrystusowego Ducha. Dlatego Mojżesz zabrania czynienia podobizn Boga (czytaj też religijnych symboli), aby Jezus z Galilei w pełni swego uchrystusowienia mógł nas przekonać, że jedynym symbolem Boga jest człowiek.
Dopowiadając, nie powinniśmy utożsamiać się z żadnym religijnym symbolem, aby nic nie przesłaniało nam prawdy o nas samych. Ludzie zaślepieni religijnym symbolem, zasłaniającym im godność człowieka i wartość życia, stają się fanatykami swojej i grupowej wyobraźni. Człowiek jako manifestacja Obecności i pełni chrystusowej Świadomości nie ma dla nich żadnego znaczenia. Kpią sobie z niego, obrażają, poniżają i odbierają prawo do bycia człowiekiem, a na końcu zabijają, jak stało się z Jezusem z Galilei, który umarł, ponieważ nie utożsamił się z religijnym symbolem i nie imaginował, ale doświadczał Królestwa Bożego, czyli potęgi Istnienia.
Krytycy paryskiej inauguracji Igrzysk Olimpijskich, pełni oburzenia i jadu, którym plujecie na innych, dla których powinniście być bliźnimi, przemyślcie swoje zachowanie, bo sami do Królestwa Istnienia nie wchodzicie, a innym zabraniacie.
Czy istniej coś takiego, jak doświadczenie szczęścia? Takie zwyczajne, ludzkie, bez fanfar, odtrąbionych na cześć zwycięzcy, nie zagrożone naukami faryzeuszy i tych, którzy wolność mylą z bezradnością, a szczęście z bezruchem?
W moim przekonaniu istnieje. Sprzyja mu słoneczne lato, rozgrzane powietrze, pachnące sianem, którego ostatnio wokół nas zdecydowanie mniej niż bywało dawniej.
Zapach siana jest obłędny, trudno go pomylić i porównać z jakimkolwiek innym. Wyczuwam w nim zieloną trawę, która jest pokarmem, albo promienie słońca, świecącego, żeby życie mogło trwać. W sianie pachnie też ziemia, która po ścięciu trawy ma szansę wygrzać się i osuszyć w słońcu. Pachną wszystkie zwierzęta, cieszące się ostatnimi chwilami spokoju w domu, którym jest łąka aż chwili, gdy siano zniknie w stodole. Wreszcie pachnie pot mężczyzny, który kosił, i kobiety, która suszyła.
Przyznam, że czasem zastanawiam się, czy ktoś, kto nie czuje zapachu siana, kiedykolwiek poczuje życie w jego zmysłowej wspaniałości? Mnie wystarczy poddać się intensywności i niepowtarzalności zapachu siana, żeby doświadczyć prawdziwego szczęścia. Dlatego na podstawie mojego życiowego doświadczenia, a także różnych przemyśleń, rozmów, spotkań, stworzyłem krótką lekcję szczęścia, pachnącego sianem:
1. Nie bój się porannych promieni słońca, ani nie chowaj głowy pod poduszkę, żeby o świcie nie słyszeć ptaków. Lepiej wstań przed innymi, wstań o świcie, wstań wcześniej od swojej duszy, ale wstań! Na początku wstań o 7.30, potem o 7.00, potem o 6.30, aż uda ci się wstać w magicznej chwili, którą wywołują pierwsze promienie słońca. Udaj się nad wodę, na wzniesienie, gdziekolwiek, gdzie będziesz mógł oglądać zwycięstwo słońca, i spodziewać się, że w powrotnej drodze poczujesz zapach siana. W modlitwie nie zapomnij podziękować za chwilę, w której żyjesz, i którą napełniasz swoją obecnością. Wyraź zachwyt pięknem życia.
2. Po pięknym dniu znowu bądź szybszy i zaśnij wpierw o 23.00, potem o 22.30, potem o 22.00, aż dojdziesz do chwili, w której nie będziesz jeszcze na tyle zmęczony, aby mieć problem z zaśnięciem. Zaśnij wtedy, gdy siano przestaje pachnieć. Nie zapomnij w modlitwie podziękować za noc.
3. Z codziennej diety skreśl to wszystko, czego nie potrafisz nazwać, ani odróżnić. Staraj się jeść tylko to, co bez problemu można wyodrębnić od reszty składników. Zaczynając nowy bochen chleba, uczyń na nim znak krzyża, bo jest darem miłości, ale jedz go z umiarem, by starczyło dla innych. Lubisz kawę? Pij ją. Lubisz herbatę? Pij ją. Lubisz wino? Pij je. Pij wszystko z umiarem, ale najwięcej pij wody. Tylko pilnuj, żeby była przechowywana w szkle.
4. Skoro wstaniesz przed innymi, masz dość czasu, aby przygotować sobie piękne, pachnące, spokojne śniadanie. Ono jest jak port, z którego wypływasz na wzburzone może codziennych zadań i spraw. Śniadanie jedz, jakbyś był królem. Stwórz sobie praw do tego posiłku, do wolności, szczęścia, zdrowia i pokoju. Jedząc śniadanie nie czytaj gazet i nie patrz w telewizor, ale podziwiaj słońce, słuchaj ptaków i w modlitwie dziękuj za dar życia, pokarmu, smaku, zapachu, piękna.
5. Rozciągnij się. Wyprostuj kręgosłup, bo nie jesteś niewolnikiem. Ręce wyciągnij ku słońcu, abyś potrafił nimi tworzyć relacje i przyszłość swojego życia. Kręć głową, żebyś nie miał sztywnego karku i potrafił z daleka dostrzegać ludzi i nowe szanse. Poskacz na nogach, żeby Cię niosły wolną drogą przez nowy dzień.
6. Kup sobie piękny zeszyt i ładne pióro, abyś wieczorem mógł zapisać przeżyte chwile i spotkania, zdystansować się do swojej pracy, swoich słów i pochopnych ocen. Ten zeszyt oczyści Cię z nienawiści, a podświadomość uchroni przed śmieciami.
7. Wypierz pościel w miękkim i pachnącym płynie. Umyj łóżko, wysprzątaj sypialnię, zadbaj o letni zapach i połóż się w swoim łóżku, niczym w chmurze, która niesie Cię do nieba. Jeśli już musisz w nim czytać, to tylko piękne słowa.
8. Wysprzątaj pokój, w którym pracujesz. Poukładaj książki, usuń kurz, wyrzuć śmieci, zmień obrus na stole, na parapet postaw drobnostki, które kojarzysz ze szczęściem i zapal świecę. Niech płonie zawsze, gdy pracujesz albo z kimś rozmawiasz.
9. Nie żałuj sobie chłodnej wody pod prysznicem. Załóż czystą koszulę, delikatną, pachnącą. Nawet nie pomyśl o skarpetach z poprzedniego dnia. Włóż czyste buty.
10 Weź psa na spacer i ucz się od niego, jak skacze się przez rów, łapie owady i na wszystko szczeka. Nie zapomnij więc, że każdego spotkanego trzeba pozdrowić, życząc mu dobra i szczęścia, bo wtedy ono jest także blisko Ciebie.
11. Jeśli masz jakieś wielkie pragnienie, które Cię wyniszcza, bo odczuwasz je jako pożądliwość, nie walcz z nim i nie odcinaj części samego siebie, ale pomyśl nad tym, za czym tak naprawdę tęsknisz, pragnąc czegoś. Pożądanie wyniszcza, tęsknota zapewnia energię.
12. Nie musisz kochać wszystkich ludzi. Wystarczy, że kochasz sąsiada i kierowcę z samochodu, który chce zmienić pas ruchu, albo szefa, z którym spotkałeś się przy ekspresie do kawy.
13. Najbliższym codziennie powtarzaj, że ich kochasz; że jesteś wdzięczny Bogu za to, że są; że są piękni i wyjątkowi. Buduj relacje, abyś zachował wspólnotę, dzięki której jesteś szczęśliwy.
14. Gdy tylko masz okazję, leż w sianie i podziwiaj błękitne niebo. Słońcu pozwalaj uśmiechać się do Ciebie i miej marzenia!
15. I zawsze, gdziekolwiek i kiedykolwiek jesteś, za wszystko dziękuj. Wdzięczność uwalnia od trosk i pozwala cieszyć się każdą chwilą.