Po-twarz

Spotkała nas potwarz. Ktoś sięgnął po naszą twarz, a my milcząco się zgadzamy.

Czy to koniec kultury, jaką znamy? Już także ponowoczesność stała się nieadekwatna?

Nie żyjemy tylko w świecie fizycznym. Nawet zagorzali materialiści, zwolennicy behawioralnej definicji kultury i fanatyczni wyznawcy religii rozumu, przyznają, że poruszamy się w przestrzeni symbolicznej. Nie jest ważne, czy symbolizm wspólnoty tworzy jednostkę, jak ma to miejsce w kulcie religijnym, czy jednostka sama tworzy narzędzia symboliczne, aby wyrazić swoją jaźń. Znaczenie symboliczne, którym poszerzamy zajmowaną przez nas przestrzeń świata, dla jednych może być zapowiedzią doświadczenia metafizycznego, a dla innych będzie wprost bramą przejścia do świata duchowego.

Ludzkie ciało nie tylko samo w sobie jest symbolem duszy. Ma też wiele mniejszych, symbolicznych przejść do tajemnicy, która w człowieczym życiu chce się wyrazić na co dzień, a jest ukryta pod maską ciała.

Jednak nic nie przysłoni roli twarzy, która jest głównym portalem przejścia z materialnej codzienności do duchowej wieczności.

Człowieka można pozbawić twarzy na trzy sposoby. Pierwszy, najbardziej brutalny, polega na użyciu ostrza. Twarz spada wraz z głową. Jakże często i jakże wielu, z litości do posiadających własną twarz, właśnie w ten bezpośredni sposób pozbawia ich twarzy, aby mogli być zbawieni bez twarzy, bez duszy, bez jaźni, bez siebie, jako nierozpoznawalna i nie zindywidualizowana dusza.

Intencja dobra, wykonanie barbarzyńskie.

Zbawienie jest odrzuceniem maski, czyli indywidualnej świadomości. Jest odkryciem większej świadomości. Świadomości Źródła, z którego wszyscy jesteśmy. Odrzucenie własnej twarzy jest aktem przejścia z materialności w duchowość. Jako portal, twarz potrzebna jest do przejścia. Potem można ją odrzucić. Stajemy się czystą świadomością Źródła.

Ale twarzy można pozbawić w sposób bardziej wyrafinowany. Człowiek traci twarz, gdy zabiera mu się ubrania. Oczywiście może zrobić to sam. Staje się wtedy nagi, szczery i prawdziwy. Staje się udziałowcem świadomości Źródła. Nie ma potrzeby dłużej się zasłaniać. Najlepszą zasłoną dla reszty ciała jest wyeksponowanie twarzy, mającej właściwość koncentrowania uwagi, kondensowania obrazu, który chce się pokazać innym. Gdy w odwracaniu uwagi od prawdy o sobie twarz przestaje być potrzebna, można się rozebrać. Twarz znika.

Po twarz można sięgnąć jeszcze inaczej, może najprościej? Po prostu ją zasłonić. Gdy wciąż za wcześnie, bo przemoc nie zdążyła nagromadzić w sobie na tyle mocy, aby twarzy pozbawiać wraz z głowami, prowizorycznie można kazać je zasłonić. Gdy przekonanie, że ma się prawo do ludzkiej duszy, dojrzewa do mesjańskiej pewności, sięga się po twarz, aby dusza nie pokazywała siebie, swej indywidualności, niepowtarzalnego piękna, nie prowokując do miłości.

Czy to przypadek, czy nie, że tam, gdzie najczęściej pozbawia się twarzy, odcinając ją z całą głową, ani więźniowie, ani kobiety nie mogą mieć twarzy?

Co o tym myślicie?

Najsłabsi, zniewoleni, którzy są własnością obsesyjnie zakompleksionej męskości, nie mogą pokazać duszy, sprowokować odruchu litości, wzbudzić miłości i szacunku.  

Po twarz sięgają maniacy prawa własności.

Po-twarz to zawsze sprawka kogoś, kto nie ma twarzy. Sięga po cudzą, bo nie ma własnej. Sięga po czyjąś duszę, bo nie spotkał się ze swoją. Wprowadza bezduszną kulturę po-twarzy.

Czy to przypadek, czy nie, że w Polsce od kilku lat po-twarz jest narzędziem polityki, a w sądzie przegrywa z retoryką wyroków ludzi bez twarzy?

Co o tym myślicie?

Wpierw w przestrzeni publicznej usankcjonowano po-twarz. Teraz sięgnięto nam po twarz, nakazując używania maseczek. Kolejnym krokiem przemocy, gromadzącej w sobie na tyle dużo mocy, aby zażądać naszej duszy, będzie co?

Co o tym myślicie?

Dystans społeczny

Odkąd nastał czas tzw. epidemii koronawirusa, jesteśmy poddani powszechnej indoktrynacji. Wygląda na to, że jej źródłem są agendy rządowe, jednak bez większego problemu można usłyszeć niespójność przekazu, docierającego do nas z Warszawy za pośrednictwem mediów. O ile cele są w nim w miarę dobrze określone, o tyle argumenty uzasadniające są po prostu „z czapy” i podlegają ciągłej zmianie, w zależności od okoliczności zewnętrznych, czyli światowych, albo wewnętrznych, uzależnionych od wypowiedzi medyków, naukowców i polityków opozycyjnych.

Moim zadaniem nie jest śledzenie źródeł indoktrynacji. Do mojego powołania między innymi należy analiza przekazu i pokazywanie diaboliczności argumentów, które systematycznie w nas wsączane, odwracają nas od Źródła życia, miłości i światła. Dlaczego diaboliczności? Proszę nie posądzać mnie o wyobraźnię, napełnioną obrazami przerażających postaci. Diabeł jest uosobieniem czegoś, co czyni nas nieszczęśliwymi i podatnymi na manipulację. To słowo sugeruje, że jesteśmy odwracani i oddzielani od Źródła, czyli od Boga. Przeciwieństwem diabła jest symbol, czyli coś, co łączy nas z brakującym elementem, pokazując nam, że poza tym, co już teraz jest dostępne naszym zmysłom, jest jeszcze coś zakrytego, co warto poznać i doświadczyć skutków pełni. W takim sensie symbolem jest Jezus z Galilei jako Chrystus, ponieważ  w Nim człowiek i Bóg tworzą spójną, sensowną i szczęśliwą całość.

Diabolicznym elementem przekazu, wsączanym w nas od ponad miesiąca, jest dystans społeczny, czyli kategoria od dawna znana socjologom, psychologom, kulturoznawcom, nawet medykom, która z dnia na dzień zrobiła oszałamiającą karierę w świeci polityki. Maseczki i dystans społeczny mają nas chronić przed zakażeniem i śmiercią.

Dopóki naukowcy posługują się jakąś kategorią, dopóty jest bezpieczna, ponieważ jest ich narzędziem badawczym. Gdy „ni z tego ni z owego” zaczyna podobać  się politykom, trzeba zacząć „strzyc uszami”, ponieważ odkryli instrument do osiągania swoich celów, bynajmniej nie badawczych, a socjotechnicznych.

Przekaz skonstruowany na zaleceniu, a wręcz prawnym nakazie, zachowywania dystansu społecznego, pozornie sugeruje troskę o społeczeństwo i odpowiedzialność polityków, zwłaszcza reprezentujących partię, administrującą państwem. Może warto zastanowić się nad tym, czym ów dystans społeczny jest w ocenie naukowców?

Dystans społeczny jest zatem rodzajem odległości pomiędzy osobami, wyznaczonym granicami od 120 cm do 350 cm, dzięki któremu każdy może czuć się bezpiecznie w ściśle określonych sytuacjach i relacjach. W jakich? Teraz zacznie robić się ciekawie. Otóż zachowując odległość poniżej 120 cm wchodzimy w relacje intymne. Zachowując odległość ponad 350 cm tworzymy tzw. dystans publiczny.

Dystans społeczny jest więc wyjściem z dystansu intymnego, którego nie wolno utożsamiać z relacjami i zachowaniami erotycznymi. Intymność nie pojawia się wraz z napięciem seksualnym i nie jest cechą miłości, którą nazywamy erotyczną. Intymność jest rodzajem relacji, których podłożem jest pełne zaufanie! To właśnie dlatego miłość fizyczna może mieć bardzo różne „smaki” i jednym razem budować trwałą więź, innym zaś razem być rodzajem wyczynowego sportu.

Dystans społeczny pozbawia nas zatem intymności! Tutaj tkwi diaboliczne jądro indoktrynacji, której jesteśmy poddawani. Dystans społeczny, wzmocniony obowiązkowymi maseczkami, które utrudniają komunikację, rozpoznawanie twarzy, a nawet normalne funkcjonowanie, bo spokojne oddychanie, pozbawia nas wzajemnego zaufania. Im dłużej oba rygory będą utrzymywane, tym pewniej będziemy wobec siebie coraz mniej ufni, a zatem nie będziemy przekazywać sobie intymnych informacji!

Intymnych, czyli jakich? O wzajemnym zauroczeniu? Ależ skąd. Nie mając do siebie zaufania nie przekazujemy sobie informacji, odsłaniających ukrytą prawdę, o której publicznie się nie mówi. Przypominam, że po drugiej stronie dystansu społecznego znajduje się dystans publiczny.

Nie mam najmniejszej wątpliwości, że nie o zjadliwość patogenu chodzi w oficjalnym przekazie władzy, podpartym rygorem sanitarnych rozporządzeń, ale o pozbawienie nas okazji do inicjowania intymnych relacji.  Im dłużej będzie trwać ta indoktrynacja, tym mocniej utrwali się przekonanie, że intymne relacje są niebezpieczne. Rozpadnie się tkanka społeczna, zachowująca wzorce samoobronnych zachowań i przekazująca sobie ważne wiadomości. Nawet komunistyczna władza nie wpadła na zastosowanie tak genialnego w swej prostocie pomysłu, skądinąd znanego od dawna, bo praktykowanego przez religijne sekty.

Gdybym nie znał metodologii sekt, nie zrozumiałbym, co tu się wyprawia.

Kto chce, niech nad tym pomyśli.

Równia pochyła

Jest takie urządzenie, przypominające strome zbocze, na które nie wchodzi się w ogóle albo należy liczyć się z tym, że po wejściu trzeba będzie zejść (stoczyć się) do samego końca. Jest nim tytułowa równia pochyła. Kto przyznaje sobie prawo do postawienia na niej pierwszego kroku, niechybnie znajdzie się na samym dole.

Właśnie jesteśmy przed postawieniem pierwszego kroku, po którym zaczniemy się staczać!

Koniec decyzjom, uruchamiającym nieodwracalne procesy kulturowe, zwiastującym zbliżające się nieszczęście, cierpienie i łzy. Z ich traumy nie wyzwolimy się potem przez dziesięciolecia.

Mnie nie obchodzi, czy p. Ł. Szumowski z p. M. Morawieckim wypowiadają się i podejmują decyzje ze złą intencją, czy nie. Nie mam serca, żeby ich podejrzewać o złe intencje, poza tym, że jako typowi partyjniacy nie potrafią wyzwolić się z partyjnego zobowiązania do posłuszeństwa. Jestem adwokatem ludzi.

Mnie interesuje, czy Panowie zdają sobie sprawę z konsekwencji swoich wypowiedzi, decyzji i zapowiedzi działań, o ile zostaną zrealizowane? Jeśli zaś o tym nie myślą, będę zawiedziony, że zależymy od ludzi nieświadomych dalekosiężnych skutków swoich działań.

Poza tym mogłem przez miesiąc cierpliwie słuchać i znosić wypowiedzi ogółu o epidemii, rozumiejąc, że na skutek propagandy zostaliśmy zdezorientowani  i dlatego część z nas, ulegając niewoli strachu, wypowiada się o sytuacji jedynie z perspektywy własnego bezpieczeństwa. To jest zrozumiałe i do pewnego stopnia uzasadnione.

Jednak już dość, bo jeśli nie zatrzymamy degrengolady ducha, dojdzie do cierpienia ciała i całego społeczeństwa.

O czym myślę i co sugeruję?

Minister Zdrowia, p. Ł. Szumowski, przed kilkoma dniami oświadczył, że maskami będziemy zasłaniać twarze do czasu wyprodukowania skutecznej szczepionki przeciwko COVID–19. Nie wypowiedział konsekwencji, której łatwo można się domyśleć. Szczepionki zastąpią maseczki. Niektórzy z nas informację przyjęli z cichą aprobatą, inni z entuzjazmem, jeszcze inni kpią z maseczek. Jakby nie było żarty i drwiny są jakąś metodą na poradzenie sobie ze stresem.  

Stop! Zacznijmy myśleć, skoro usta mamy pełne mądrych sentencji, typu: Historia jest nauczycielką mądrości. Dziś miejsce zaufania zajął strach i podejrzenie. To jest pierwsze zjawisko, którego skutki będą tragiczne. Już teraz, w trakcie kwarantanny, każdy każdego podejrzewa, że jest nosicielem wirusa, a proces pogłębi się, gdy w maseczkach masowo wyjdziemy na ulice. Pełno będzie na nich oczu, pełnych strachu przed śmiercią. Tymczasem ów lęk jest wyłącznie efektem propagandy, w wyniku której mniej odporni psychicznie między nami, utożsamili spotkanie się z wirusem i zainfekowanie z wyrokiem śmierci, co jest ewidentną nieprawdą.

Większość z nas gotowa jest machnąć na to ręką. Bardzo źle, ponieważ o ile dziś, odgrodzeni od siebie murami domów i mieszkań, w zdecydowanej większości jeszcze nie wiemy, kto jest po której stronie muru, to znaczy, kto jest naszym potencjalnym wrogiem, bo nosicielem wirusa śmierci, a kto nie, o tyle za kilka miesięcy sytuacja się diametralnie zmieni. Na razie potencjalnie w takim samym stopniu na wolności jestem ja, a mój sąsiad mieszka za murem, w obozie dla niebezpiecznych nosicieli, w jakim najprawdopodobniej jest odwrotnie. Kto wie?

Ale przecież p. Ł. Szumowski ogłosił, że maseczki będą obowiązywały do momentu masowych szczepień. Czy zdaje sobie sprawę z konsekwencji wypowiadanych słów i planowych działań? Przecież wtedy będzie widać, kto jest niebezpieczny, bo nosi maseczkę, która stanie się piętnem ludzi, nie godzących się na zaszczepienie.

O ile byłoby można znieść to, że będą musieli decydować o rezygnacji ze statusu społecznego i ekonomicznego, ponieważ mogą tracić pracę i możliwość uczestniczenia w życiu społecznym, co w moim przekonaniu nigdy nie powinno mieć miejsca, o tyle na to, że staną się napiętnowaną kastą potencjalnie niebezpiecznych ludzi, zgodzić się nie będzie można! Przecież wówczas zgotowalibyśmy sobie i naszym bliźnim świat sprzed 80–ciu lat! 

Będzie jakaś różnica pomiędzy noszącymi opaski z gwiazdą Dawida a poruszającymi się po ulicach w maseczkach? Nie będzie żadnej, a na koniec pozostanie nam do pokonania ostatni odcinek na równi pochyłej, czyli zamknięcie w obozach wszystkich z maseczkami. Ci sami ludzie, którzy poddani kwarantannie dzisiaj z ulgą cierpią zamknięcie w domach, ufając, że to dzieje się dla dobra ogółu, za jakiś czas z tym samym uczuciem ulgi będą przyjmować do wiadomości, że chodzący w maseczkach mieszkają już za bezpiecznym murem.

Chcecie wiedzieć, co jeszcze myślę? Że dokładnie Ci sami ludzie wciąż będą mieli dużo do powiedzenia na temat złych Niemców, którzy wpierw dali się zmanipulować faszystom, a potem napadli na Europę. Kto wchodzi na równię pochyłą, nie ma żadnej szansy, żeby wrócić. Potem w coraz szybszym tempie jest już  tylko coraz straszniej, aż do ostatecznego upadku.

Dość! Proszę, nie pozwalajmy na taką narrację pp. Szumowskiemu i Morawieckiemu, zresztą komukolwiek. Gdziekolwiek jesteśmy, uświadamiajmy konsekwencje. Przeciecz psycholodzy zrobili badania i empirycznie doszli do wniosków, które wyżej opisałem. Im dłużej będziemy trzymali wodę w ustach, tym pewniejszy jest ów pierwszy krok na równi pochyłej. 

Może jeszcze nie jest za późno? Zwłaszcza moi Koledzy: księża, biskupi, teolodzy, duszpasterze, nie milczcie. Nie cieszmy się, że teraz jesteśmy bezpieczni, bo jutro, pojutrze, nasze bezpieczeństwo będzie równoznaczne z cierpieniem innych. To są procesy stare jak świat.

Czy nie jesteśmy od tego, aby im zapobiegać? Czy nie po to jesteśmy dla ludzi w imieniu dobrego Taty? Czy nie jest to częścią naszego powołania?

Zresztą wszystkich, którzy czują w sobie źródło wiecznej Miłości, proszę, nie milczmy. Mówmy, uświadamiajmy, pokazujmy, przestrzegajmy, bo zło potrafi pięknie przebierać się w dobro.

Drżący liść

Drżysz na wietrze? Drżysz, gdy wieje energia zmian?

Wieje, bo ktoś krzyczy. Wieje, bo dali Ci wypowiedzenie. Wieje, bo mąż/żona trzasnęła drzwiami i wyleciała na zewnętrz. Czy wróci? Wieje, bo dzieci są krnąbrne.

Wieje, bo spokojny dotąd świat nawiedził wiatr historii. 

Wieje, a Ty drżysz z lęku, że Cię zerwie? Dotąd przytwierdzona/ny do drzewa czujesz się na swoim miejscu. Jesteś pewna/ien swego miejsca….

Drżysz, bo wiatr napiera… . Gdy Cię zerwie, dokąd zawieje?

Drżysz, bo się boisz energii zmian. Dlaczego się boisz?

Całe życie chcesz przeżyć w jednym miejscu, w jednej formie bycia?

Poddaj się. Niech Cię zerwie i zawieje dokąd chce….

Wtedy pierwszy raz w życiu poczujesz ulgę, że od Ciebie nic nie zależy, poza jednym, żeby dać się nieść.

Znasz uczucie ulgi, całkowitego luzu, odprężenia, gdy mięśnie są całkiem wiotkie, a duszę przeszywa totalna radość istnienia? Coś podobnego do totalnego „nic” podczas finału fizycznego miłowania?  Potrafisz się odprężyć, puścić całkowicie, dać ponieść? Odlecieć ku piątej galaktyce? Zapomnieć?

Jeśli w fizycznym miłowaniu nie potrafisz się zapomnieć, nie potrafisz też być przytomna/y w codziennych obowiązkach.

Jeśli nie potrafisz zasypiać, nie potrafisz też się budzić.

Jeśli nie potrafisz zrobić wdechu, nie potrafisz też zrobić wydechu.

Jeśli nie potrafisz oddychać, nie potrafisz też uspokoić myśli.

Jeśli nie potrafisz uspokoić myśli, nie potrafisz też przestać się bać.

I tak bez końca drżysz na wierze… .

Drżysz, bo wszystko chcesz mieć pod kontrolą, a kto wszystko kontroluje, w końcu traci wszystko! Znasz przypowieść Jezusa o talentach? Jeśli nie, to przyczaj (Mt 25,14-29). W niej opowiedział to samo: „A ten, który wziął jeden, odszedł, wykopał dół w ziemi i ukrył pieniądze pana swego. (…) Bojąc się tedy, odszedłem i ukryłem talent twój w ziemi; to masz, co twoje. (…) weźcie przeto od niego ten talent i dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dane i obfitować będzie, a temu, kto nie ma, zostanie zabrane i to, co ma” (Mt 25,17-29). 

Listeczku drżysz, bo się boisz, że wiatr Cię zerwie, i dlatego wołasz do Boga, żeby ochronił, a tymczasem tym, który Cię zrywa,  jest właśnie On.

Prosisz Go, aby uchronił Cię przed tym, co dla Ciebie robi! 

Zrywa Cię, abyś przestał/a wszystko kontrolować i zaufał/a Jego miłości. Zaprasza Cię do prawdziwego miłowania; do zapomnienia; do lekkości bycia; do dreszczu cudownej rozkoszy, bo gdy lecisz z wiatrem wszystko zaczyna być możliwe.

Tymczasem Ty siedzisz przy stole, a może przy biurku, przed stertą papierów, patrzysz w okno i obmyślasz, jak kontrolować….

Poważny Smutasie, który nie wiesz, czym jest radość, zapomnij o orgazmicznym doświadczeniu lekkości bycia!

Drżysz, bo się boisz wiatru historii, który kojarzysz z ciemnością. Drżysz, bo epidemia i kwarantanna, na skutek skutecznej propagandy strachu, zrodziła w Tobie lęk przed ciemnością przyszłych dni i obmyślasz sposób, jak przetrwać. Wirusa chcesz mieć pod kontrolą. Skutki epidemii chcesz mieć pod kontrolą. Siebie chcesz mieć pod kontrolą. Pracę i finanse chcesz mieć pod kontrolą. Dosłownie wszystko.

Zapomniałeś o jednym, Listeczku, drżący na wietrze tak zwanej pandemii. Zapomniałeś, że światło, którym rozproszysz mroki przyszłości, jest w Tobie! Nie jest nim praca i finanse, ani maseczka z żelem do dezynfekcji. Nie jest nim Twoja zdolność kontrolowania sytuacji, bo przecież chyba już zauważyłeś/aś, że im mocniej kontrolujesz, tym ciemność wydaje się ciemniejsza?

Drżysz, bo niczego więcej poza kontrolowaniem nie potrafisz. Tylko tego nauczyłaś/eś się w swoim życiu. Tylko tego nauczyli Cię rodzice, nauczyciele oraz wszyscy z Twej przeszłości. Taki masz program życia, zapisany nie tylko w głowie, ale w każdej komórce Twego ciała, zesztywniałego ze stresu i obolałego lękami.

Tymczasem teraz dzieje się cudowna katastrofa! Wypełnia się apokalipsa Miłości, Życia i Światła. Wieje wiatr, który  ma Cię zerwać, abyś nauczył się żyć  miłością w świetle, które jest w Tobie.

Usłysz i zobacz wreszcie! Doświadcz, że ciemności nie ma. Ona nie istnieje. Nie musisz się zabezpieczać, ani walczyć, z czymś, czego nie ma. Walcząc z czymś, czego nie ma, walczysz z tym, co jest tylko w Twojej wyobraźni, czyli z samym sobą. Energią strachu sam tworzysz i karmisz potwora, który Cię pochłonie.

A wystarczy tylko jedno i proszę Cię, drżący Listeczku, abyś to zrobił. Wystarczy zapalić światło, żeby znikła ciemność. Nie walcz z czymś, czego nie ma, a rozbłyśnij światłem, którym jesteś.

Wiesz, dlaczego boisz się przyszłych ciemności? Ponieważ teraz Cię nie ma. Nie ma Cię, bo nie żyjesz sobą, swoją prawdziwą istotą. Żyjesz światem i w świecie zachcianek EGO, których nie chcesz stracić, więc się napinasz, kontrolujesz i boisz. Jesteś zaprzeczeniem siebie, pozbawionym światła. Na Zachodzie nazywamy to grzechem.

Brakuje Ci wewnętrznej jasności tego, kim jesteś naprawdę. Nie jesteś sobą, więc nie żyjesz tym, co jest prawdziwe. Boisz się i chorujesz. Jesteś zesztywniały z lęku i napięty ciągłym kontrolowaniem wszystkiego. Tracisz życie. Umierasz, chorując w tak zwanym między czasie.

Drżący Listeczku, teraz zapal światło, a ciemność przyszłości w jednej chwili zniknie.

Drżący Listeczku, teraz rozświetl się prawdziwym JESTEM i zacznij świecić. W jednej chwili zobaczysz wszystko w świetle, które uwolni Cię od lęku.

Drżący Listeczku, nie patrz w okno i nie myśl nad tym, jak wszystko mieć po kontrolą. Popatrz w siebie i przypomnij sobie, kim jesteś. Przypomnij sobie, że jesteś Bożym obrazem.

W sobie masz światło, a więc wszystko. Daj się zerwać, a przestaniesz drżeć.  Drżysz z lęku pod naporem wiatru historii. Drżysz, bo nie jesteś sobą. Drżysz, bo nie pamiętasz prawdy o sobie.

Gdy dasz się zerwać, drżenie ustanie. Powróci pamięć, a życie stanie się szybowaniem na ciepłych podmuchach Bożej miłości.

Koronawirus czy jest się czego bać? – komentarz specjalistów

Prof. Didier Raoult

– Dyrektor jednostki badawczej ds. zakaźnych chorób tropikalnych
– Profesor Wydziału Chorób Zakaźnych na uniwersytecie Aix-Marsylia
– Uznany za jednego z dziesięciu wiodących francuskich naukowców przez czasopismo Nature
– Ma na swoim koncie ponad 2000 publikacji naukowych
– Odkrył ponad 90 nowych bakterii
– Jako pierwszy odkrył wirusy o dużych rozmiarach

„…ze wszystkich infekcji dróg oddechowych jest to prawdopodobnie najłatwiejsza w leczeniu. Więc naprawdę nie ma powodu, aby się ekscytować.

Naprawdę nie ma powodu, aby się ekscytować i spieszyć, aby wyprodukować szczepionkę.” – Koronawirus: Jak sobie z nim poradzić? – Prof. Didier Raoult [Chlorochina]

Prof. dr Frank Ulrich Montgomery

– Prezes Niemieckiego Stowarzyszenia Medycznego
– Prezydent Światowej Federacji Lekarzy
– Twierdzi, że środki blokujące zastosowane we Włoszech, są „nieuzasadnione” i „przynoszą efekt przeciwny do zamierzonego” i należy je cofnąć.

„Nie jestem fanem blokady [całego kraju]. Każdy, kto narzuca coś takiego, musi również powiedzieć, kiedy i w jakich okolicznościach ją odwołać. Ponieważ musimy założyć, że wirus będzie z nami przez długi czas, zastanawiam się, kiedy powrócimy do normy? Nie możesz utrzymywać szkół i przedszkoli zamkniętych do końca roku. Ponieważ trzeba liczyć, że minie tyle czasu, zanim będziemy mieli szczepionkę. We Włoszech wprowadzono blokadę i mają odwrotny skutek. Szybko osiągnęli swoje limity pojemności [w służbie zdrowia], ale nie spowolnili rozprzestrzeniania się wirusa w ramach blokady. Blokada jest miarą politycznej rozpaczy, ponieważ środki przymusu oznaczają, że możesz posunąć się dalej niż podpowiada rozsądek? – Interview mit Weltärztepräsident Montgomery : „Pandemie ist Chaos“

Prof. dr Pietro Vernazza

Główny lekarz chorób zakaźnych w szpitalu kantonalnym St. Gallen stwierdził, że około 85% (82–90%) wszystkich infekcji miało miejsce bez zauważenia infekcji.

„Nowe ustalenia pokazują, że wiele środków może nawet przynieść efekt przeciwny do zamierzonego… Mamy wiarygodne dane z Włoch i pracę epidemiologów, która została opublikowana w renomowanym czasopiśmie naukowym Science, w której badano rozprzestrzenianie się wirusa w Chinach. Dane wykazują, że około 85 procent wszystkich infekcji przebiegło bezobjawowo. 90 procent zmarłych pacjentów miało ponad 70 lat, a 50 procent było w wieku 80 lat…. We Włoszech jedna na dziesięć zdiagnozowanych osób umiera, zgodnie z ustaleniami publikacji Science, statystycznie jedna na 1000 zarażonych osób. Każdy pojedynczy przypadek jest tragiczny, ale często – podobnie jak w przypadku grypy – dotyka ludzi, którzy są u końca swoich dni…. Jeśli zamkniemy szkoły, zapobiegniemy szybkiemu uodpornieniu się dzieci… Powinniśmy lepiej zacząć używać faktów naukowych podczas podejmowania decyzji politycznych.” – Ostschweizer Infektiologe Pietro Vernazza: «Die Zahlen zu den jungen Corona-Virus-Erkrankten sind irreführend» 

Prof. dr Sucharit Bhakdi

Specjalista w dziedzinie mikrobiologii. Był profesorem na Uniwersytecie Johannesa Gutenberga w Moguncji oraz szefem Instytutu Mikrobiologii i Higieny Medycznej, a także jednym z najczęściej cytowanych naukowców w historii Niemiec.

„Obawiamy się, że 1 milion infekcji nowym wirusem doprowadzi do 30 zgonów dziennie w ciągu następnych 100 dni. Ale nie zdajemy sobie sprawy, że 20, 30, 40 lub 100 pacjentów pozytywnych na normalne koronawirusy już umiera każdego dnia.

[Rządowe środki przeciwdziałające COVID19] są groteskowe, absurdalne i bardzo niebezpieczne […] Oczekiwana długość życia milionów ludzi ulega skróceniu. Przerażający wpływ na światową gospodarkę zagraża istnieniu niezliczonej ilości ludzi. Konsekwencje dla opieki medycznej są ogromne. Już teraz usługi dla potrzebujących pacjentów są ograniczone, operacje anulowane, gabinety puste, zmniejsza się ilość personelu szpitalnego. Wszystko to wywrze głęboki wpływ na całe nasze społeczeństwo.

Wszystkie te środki prowadzą do samozagłady i zbiorowego samobójstwa opartego wyłącznie na strachu.”

Corona virus COVID-19- hype and hysteria? Demystification of the nightmare!

Dr Wolfgang Wodarg

Niemiecki lekarz specjalizujący się w pulmonologii, polityk i były przewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. W 2009 roku wezwał do przeprowadzenia dochodzenia w sprawie domniemanego konfliktu interesów związanego z reakcją UE na pandemię świńskiej grypy.

„Politycy są kokietowani przez naukowców… naukowców, którzy chcą być ważni, aby zdobyć pieniądze dla swoich instytucji. Naukowców, którzy po prostu „pływają” w głównym nurcie i chcą zgarnąć coś dla siebie […] A to, czego obecnie brakuje, to racjonalny sposób patrzenia na to co się dzieje.
Powinniśmy zadawać pytania typu „Jak dowiedziałeś się, że ten wirus jest niebezpieczny?”, „Jak to wyglądało wcześniej?”, „Czy nie mieliśmy podobnej sytuacji w zeszłym roku?”, „Czy to w ogóle coś nowego? Tego brakuje.”

 „Nigdy nie widziałem takiej reakcji”

Dr Joel Kettner

Profesor nauk o Zdrowiu i Chirurgii Środowiskowej na Uniwersytecie Manitoba, były dyrektor ds. Zdrowia Publicznego w prowincji Manitoba i dyrektor medyczny Międzynarodowego Centrum Chorób Zakaźnych.

„Nigdy nie widziałem podobnej sytuacji, niczego takiego co by było choć trochę podobne do tego co ma miejsce obecnie. Nie mówię o pandemii, ponieważ widziałem ich 30, jedną każdego roku. Nazywa się grypą. I innymi wirusami powodującymi choroby układu oddechowego, o których nie zawsze wiemy czym są. Ale nigdy nie widziałem takiej reakcji i staram się zrozumieć, dlaczego…

Martwię się o przekaz jaki jest kierowany do społeczeństwa, strach przed kontaktem z innymi ludźmi, przed przebywaniem w tej samej przestrzeni co inni ludzie, przed uściskiem dłoni, przed spotkaniami z innymi ludźmi. Martwię się o wiele, wiele konsekwencji z tym związanych…

W Hubei, w prowincji Hubei, gdzie do tej pory było najwięcej przypadków i zgonów, aktualna liczba zgłoszonych przypadków wynosi 1 na 1000 osób, a faktyczny wskaźnik zgonów wynosi 1 na 20 000. Może to pomogłoby spojrzeć na to co się dzieje z innej perspektywy.” – CBC Radio – Cross Country Checkup, March 15 2020 – Dr Joel Kettner

Dr John Ioannidis

Profesor Medycyny, Badań i Polityki Zdrowotnej oraz Nauk Biomedycznych na Stanford University School of Medicine oraz profesor statystyki na Stanford University School of Humanities and Sciences. Jest dyrektorem Centrum Badań Zapobiegawczych Stanforda i współ dyrektorem Meta-Research Innovation Center w Stanford (METRICS). Jest także redaktorem naczelnym European Journal of Clinical Investigation. Był przewodniczącym Wydziału Higieny i Epidemiologii Uniwersytetu Medycznego w Ioannina w Grecji, a także adiunktem w Tufts University School of Medicine w Boston w stanie Massachusetts.
Jako lekarz, naukowiec i autor przyczynił się do medycyny opartej na dowodach, epidemiologii, analizy danych i badań klinicznych. Ponadto był pionierem w dziedzinie meta-badań. Wykazał, że wiele opublikowanych prac naukowych nie spełnia kryteriów rzetelnych standardów naukowych dowodów.

„Pacjenci badani pod kątem SARS-CoV-2 to w przeważającej mierze i nieproporcjonalnie ci z poważnymi objawami i złymi wynikami. Ponieważ większość systemów opieki zdrowotnej ma ograniczone możliwości testowania, tendencja selekcyjna [błąd doboru próby] może pogorszyć się jeszcze bardziej w najbliższej przyszłości….
Jedyną sytuacją, w której przetestowano całą zamkniętą populację, był statek wycieczkowy Diamond Princess i pasażerowie poddani na nim kwarantannie. Wskaźnik śmiertelności przypadków wyniósł 1,0%, ale była to w dużej mierze starsza populacja, w której śmiertelność z powodu Covid-19 jest znacznie wyższa…
Czy wskaźnik śmiertelności w powodu choroby Covid-19 może być tak niski? Niektórzy twierdzą, że nie, wskazując na wysoki odsetek osób starszych. Jednak nawet niektóre tzw. łagodne koronawirusy odpowiedzialne za  przeziębienia, które są znane od dziesięcioleci, mogą mieć śmiertelność aż do 8%, kiedy zarażają osoby starsze w domach opieki…
Gdybyśmy nie wiedzieli o nowym wirusie i nie sprawdzili ludzi za pomocą testów PCR [Reakcja łańcuchowa polimerazy], liczba całkowitych zgonów z powodu „choroby podobnej do grypy” nie wydawałaby się w tym roku nietypowa. Co najwyżej moglibyśmy od niechcenia zauważyć, że grypa w tym sezonie wydaje się nieco gorsza niż zwykle.” – A fiasco in the making? As the coronavirus pandemic takes hold, we are making decisions without reliable data

„Scharakteryzowaliśmy wybuch choroby układu oddechowego z powodu ludzkiego koronawirusa HCoV-OC43. Obserwowany wskaźnik zachorowań wynoszący 67% i wskaźnik śmiertelności w tym przypadku wynoszący 8% podkreśla potencjał patogenny HCoV w słabych populacjach. Ten fakt daje nam szerszą perspektywę odnośnie tego, że koronawirusy inne niż SARS-CoV mogą być odpowiedzialne za szersze spektrum chorób niż sam katar[21-23].

Te odkrycia podkreślają zjadliwość ludzkiego koronawirusa CoV-OC43 w starszych populacjach i potwierdzają, że przy interpretacji testów serologicznych SARS-CoV należy wziąć pod uwagę reaktywność krzyżową na przeciwciało przeciw białkom nukleokapsydowym z tych wirusów.” – Can J Infect Dis Med Microbiol. 2006 Nov-Dec; 17(6): 330–336; An Outbreak of Human Coronavirus OC43 Infection and Serological Cross-reactivity with SARS Coronavirus https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2095096/

Dr David Katz

Amerykański lekarz i dyrektor założyciel Yale University Prevention Research Center

„Jestem głęboko zaniepokojony, że społeczne, ekonomiczne i zdrowotne konsekwencje tego prawie całkowitego załamania normalnego życia – zamkniętych szkół i firm, zakazanych zgromadzeń  – będą długotrwałe i katastrofalne, być może poważniejsze niż bezpośrednie żniwo samego wirusa. Rynek akcji odbije w czasie, ale wiele firm padnie na dobre. Bezrobocie, zubożenie i rozpacz prawdopodobnie będą plagami zdrowia publicznego pierwszego stopnia.” – Is Our Fight Against Coronavirus Worse Than the Disease?

A może bać się wysokiej śmiertelności?

Dr Dan Yamin

– Tworzy modele chorób zakaźnych
– Były członek Wydziału, Centrum Modelowania i Analiz Chorób Zakaźnych na Yale University

„Rzeczywista liczba osób zarażonych wirusem w Korei Południowej jest co najmniej dwukrotnie większa od zgłaszanej, więc szansa na śmierć jest co najmniej dwa razy mniejsza i wynosi około 0,45 procent – to bardzo daleko od tej podawanej przez Światową Organizację Zdrowia [globalnej śmiertelności] wynoszącej 3.4 procent. I to już jest powód do ostrożnego optymizmu.” – ‚Trump Is Right About the Coronavirus. The WHO Is Wrong,’ Says Israeli Expert

Prof. dr Yoram Lass

Izraelski lekarz, polityk i były dyrektor generalny Ministerstwa Zdrowia. Pracował również jako prodziekan na Uniwersytecie Medycznym w Tel Awiwie, w latach 80. Prezentował naukowy program telewizyjny Tatzpit.

„Włochy są znane z ogromnej zachorowalności w powodu problemów z oddychaniem, ponad trzykrotnie bardziej niż jakikolwiek inny kraj europejski. W USA około 40.000 osób umiera w zwykłym sezonie grypowym, a jak dotąd 40-50 osób zmarło na koronawirusa, większość z nich w domu opieki w Kirkland w stanie Waszyngton…
W każdym kraju więcej osób umiera na zwykłą grypę w porównaniu z tymi którzy umierają z powodu koronawirusa….

…Istnieje bardzo dobry przykład, o którym wszyscy zapominamy: świńska grypa w 2009 roku. Był to wirus, który rozplenił się po świecie wychodząc z Meksyku i do dziś nie ma przeciwko niemu szczepionki. Ale co? W tamtym czasie nie było Facebooka, a może był, tylko jeszcze w powijakach. Natomiast koronawirus jest wirusem z public relations….

Kto myśli, że rządy zwalczają wirusy, jest w błędzie.” – Former Health Ministry chief Prof. Yoram Lass says governments can’t halt viruses and the lockdown will kill more people from depression than the virus.

Dr Yanis Roussel i. al.

Zespół naukowców ze szpitala Uniwersyteckiego w Marsylii i Institut de Recherche pour le Développement, Assistance Publique-Hôpitaux de Marseille, przeprowadzający recenzowane badanie na temat śmiertelności koronawirusa dla rządu Francji w ramach programu „Inwestycje na przyszłość”.

„Problem SARS-CoV-2 jest prawdopodobnie przeceniany, ponieważ 2,6 miliona ludzi umiera z powodu infekcji dróg oddechowych każdego roku w porównaniu z mniej niż 4000 zgonów z powodu SARS-CoV-2 w momencie pisania tej publikacji…

W badaniu tym porównano śmiertelność SARS-CoV-2 w krajach OECD (1,3%) ze wskaźnikiem śmiertelności z powodu powszechnych koronawirusów zidentyfikowanych u pacjentów hospitalizowanych w AP-HM (0,8%) od 1 stycznia 2013 roku do 2 marca 2020 roku. Wykonano test chi-kwadrat, a wartość P wynosiła 0,11 (nieznaczna)…

Należy zauważyć, że systematyczne badania innych koronawirusów (ale jeszcze nie dla SARS-CoV-2) wykazały, że odsetek bezobjawowych nosicieli jest równy lub nawet wyższy niż odsetek pacjentów z objawami. Te same dane dla SARS-CoV-2 mogą wkrótce być dostępne, co dodatkowo zmniejszy względne ryzyko związane z tą specyficzną patologią.” –  Int J Antimicrob Agents. 2020 Mar 19:105947.  SARS-CoV-2: fear versus data

Prof. dr Peter Goetzsche

Profesor projektowania i analizy badań klinicznych na uniwersytecie w Kopenhadze i założyciel Cochrane Medical Collaboration. Napisał kilka książek o korupcji w medycynie i sile wielkich firm farmaceutycznych. Opublikował ponad 75 artykułów w BMJ, Lancet, Annals of Internal Medicine i New England Journal of Medicine.

„8 marca opublikowałem na ten temat artykuł w czasopiśmie BMJ. Napisałem: „Co jeśli Chińczycy nie przetestowaliby swoich pacjentów pod kątem koronawirusa lub nie byłoby żadnego testu? Czy kontynuowalibyśmy nasze życie bez ograniczeń, nie martwiąc się śmiercią tu i ówdzie wśród ludzi w podeszłym wieku, które widzimy każdej zimy? Chyba tak.”

Naszym głównym problemem jest to, że nikt [politycy] nigdy nie będzie miał kłopotów z powodu wprowadzenia środków, które są zbyt drakońskie. Wpadną w kłopoty tylko wtedy, gdy zrobią za mało. Tak więc nasi politycy i osoby zajmujące się zdrowiem publicznym robią znacznie więcej niż powinny. Żadnych tego rodzaju drakońskich środków nie zastosowano podczas pandemii grypy w 2009 roku, i oczywiście nie można ich stosować każdej zimy, czyli przez cały rok, ponieważ zawsze gdzieś jest zima. Nie możemy trwale zamknąć całego świata.

Jeśli okaże się, że epidemia wkrótce zaniknie, pojawi się kolejka ludzi, którzy będą chcieli aby im przypisać za to zasługę. I możemy być cholernie pewni, że drakońskie środki zostaną zastosowane ponownie następnym razem.

Jeszcze o edukacji – kaganek czy kaganiec?

Rozwiązanie tytułowego dylematu, kaganek czy kaganiec, wydaje się być oczywiste, wskazaniem na kaganek.

Otóż tylko takim się wydaje.

Proszę mianowicie zapytać przeciętnego Kowalskiego, kogo najbardziej kocha? W większości usłyszmy odpowiedź, że swoje dzieci, a potem proszę zobaczyć zawartość pieca centralnego ogrzewania. No cóż? Fakt, że większość wybiera kaganek wcale mnie nie przekonuje, że naprawdę chce mieć człowieka samodzielnego i znającego azymut, któremu nie trzeba zakładać kagańca.

Celowo posługuję się dwoma obrazami, które symbolicznie się równoważą, ale już nie w sferze emocjonalnej albo w ocenie przydatności w budowaniu modelu antropologicznego. Bo o ile kaganek jest powszechnie przyjętym obrazem oświaty i człowieka, któremu dano do dyspozycji narzędzia, umożliwiające samodzielną egzystencję, o tyle w wypadku kagańca jednoznaczność się zagęszcza. Ta para, kaganek i kaganiec, to aporia, to zdecydowanie się na tytułowe bezdroża, bezradność, aby unaocznić, że nadszedł najwyższy czas zdecydowanego wyboru.

Wszak negatywność kagańca nie jest aż tak oczywista, jak z pozoru wygląda.

Czemu bowiem zapobiega kaganiec?

Gryzieniu. Czemuś jeszcze?

Szczekaniu także.

Nie życzymy sobie społeczeństwa, w którym wszyscy wzajemnie będziemy zajadle się gryźć, zadawać ból, znieważać i zniekształcać swoje piękno, ów protologiczny obraz człowieczeństwa, to prawda! Ale prawa do szczekania chcemy czy nie chcemy sobie dać odebrać?

Wiem, że szczekanie jest kolejnym obrazem, który niekoniecznie musi wszystkim dobrze się kojarzyć, niemniej biorąc pod uwagę łaciński źródłosłów agresji (podchodzić do granicy), sądzę, że jest odpowiedni. Jako teolog i duszpasterz wiem to, że wychowywanie do potulności, wmawianie człowiekowi, że nie prawa bronić granic wolności i godności swojej osoby, harata ludzką psyche do stopnia niewyobrażalnego, bo pozbawia szacunku do samego siebie i w zastraszającym tempie generuje w człowieku kolejne kompleksy, które przecież trzeba jakoś zrekompensować, a wtedy zaczyna się spirala żałosnego śmiechu i piekących łez, prawdziwy korkociąg degrengolady człowieczeństwa.

Chodzi o to, żeby człowiek potrafił być agresywnym, stając na granicy, a nie miał potrzeby bycia agresorem. Ale – o paradoksie – tu z kagańcem zaczynam mieć problem. Bo, żeby człowiek nie był fajtłapą, która może przeobrazić się w kompensującą bestię, nie można mu założyć kagańca, a jednak…. żeby nie był bestią, czy kaganiec powinien mieć?  

Co począć? Właśnie z tym dylematem nasza cywilizacja sobie nie radzi, bo nie radzi sobie z nim ani pedagogika, ani teologia, ani nauki społeczne czy polityczne, łącznie z administracją państwową.

Kaganiec jest potrzebny, jednak żeby pojąć jego istotę, wpierw trzeba pozbyć się wyobrażeniowych schematów i wyjść poza krąg dotychczasowych wzorców. Wszak sygnalizowałem, że celowo stworzyłem aporię. Do czego więc zmierzam? Do przekonania Was, bo sam do tego jestem przekonany, że jednym właściwym kagańcem jest kaganek i przestańmy się czarować, że możliwy jest dalszy rozwój euroatlantyckiej cywilizacji, balansujący rolę kaganka mądrości z kagańcem restrykcji.

Słuchając debaty publicznej miewam chwile totalnego oszołomienia, raz po raz przekonując się, jak bardzo jesteśmy uwikłani w stereotypy, poddane medialnej machinie popularności. A zwłaszcza te religijnej proweniencji, w naszym społeczeństwie mocno katolicyzujące, które nie pozwalają pozbyć się kagańca, sprawiają, że w sferze publicznej nie uchronimy się przed koniecznością budowy nowych więzień, dalszego mnożenia kolejnych, coraz bardziej szczegółowych regulacji prawnych, a chrześcijaństwo dalej będzie zjadało własny ogon, dziwiąc się, że coraz bardziej boli.

Jeśli nasza cywilizacja rzeczywiście przeżywa kryzys, to ja skomentuję to wyłącznie w jeden, możliwy sposób: chwała Bogu i nareszcie. W słabości rozwijają się bowiem ziarna mocy, a w niezrozumieniu nowe wzorce cywilizacyjne. Problem polega na tym, że aby powstały, musi powstać jakiś ruch, zacząć działać jakaś energia, porządkująca cząstki na nowo. Jest nim konstytutywna cecha człowieczeństwa, której odmówiliśmy prawa do bycia zasadą cywilizacji, a mianowicie wiara w człowieka. Przy czym nie jest to ani ślepa wiara w protologiczne dobro, ani wiara prymitywna, czyli coś takiego, co mógłby opisać w ten sposób, iż człowiek buduje poczucie bezpieczeństwa na rytualizacji zachowań i zadomowieniu w jakimś etnos, obojętnie czy narodowym, czy religijnym.

Idzie o wiarę zupełnie innego rodzaju, a mianowicie wiarę w eschatologiczne spełnienie. To po prostu znaczy, że pomimo zranień, nieporozumień, całego tego okołoegoistycznego chacharstwa, biorącego człowieka w niewolę, jednak każdy z nas, i jednocześnie razem jako rodzina ziemian, damy radę dojść Q pięknemu celowi. A jeśli to jest możliwe, to warto już dziś zacząć nadawać swojej egzystencji sens, który uchroni nas przed opiniami typu: Już za późno; już po wszystkim;  już niczego nie da się zrobić; nasza cywilizacja umarła. Nasłuchałem się w życiu tego rodzaju ocen i wciąż muszę słuchać do tego stopnia, że do cna zbrzydła mi koncepcja człowieka, obdartego z wiary.

Wiara eschatologiczna, czyli ta, której filozofia nie ma serca badać, bo jest zainteresowana archetypami, mitami początku, a polityka i nauka, zmagająca się z ekonomicznymi i społecznymi problemami, zagrażającymi światowemu ładowi, odmawia prawa do zajmowania miejsca w tu i teraz, tylko ona może nas przeorientować do tego stopnia, żebyśmy wreszcie przestali marudzić, wątpić w sens naszej pracy i wzajemnie się oskarżać, a zaczęli otwierać nowe perspektywy. 

Dlaczego wciąż nie mamy odwagi wyposażyć człowieka w kaganek i pozwolić mu żyć, czyli po prostu pozwolić na to, aby z własnego, indywidualnego i niepowtarzalnego materiału, jakim jest jego osobowość, historia życia, kulturowe i religijne dziedzictwo, tożsamość, wreszcie rany, które zadaje mu codzienność, budował własną wierzę życia, ale dla pewności zakładamy mu jeszcze kaganiec? Odpowiedź jest bajecznie prosta: Nie ma w nas wiary w tego człowieka, że da radę dojść do celu, i jak chce jedna ze wschodnich legend, przenieść ów kaganek na drugi brzeg życia przez przestrzeń i czas swojej egzystencji, aby przekazać go następnemu pokoleniu.

Uświęcenie poza murami – rozważanie na 29 marca

Dlatego i Jezus, aby uświęcić lud własną krwią, cierpiał za bramą. Wyjdźmy więc do niego poza obóz, znosząc pohańbienie jego. Albowiem nie mamy tu miasta trwałego, ale tego przyszłego szukamy.                                 Hbr 13,12-14

W tak zwaną niedzielę sądu, przedostatnią czasu pasyjnego, a trzecią z rzędu ogólnopolskiej izolacji, musimy zmierzyć się ze słowami, które odwracają ziemski porządek rzeczy i pokazują marność naszej wiary. A jeśli uwzględnić jeszcze biblijne hasło niedzieli i rozpoczynającego się tygodnia, którym jest prośba psalmisty: „Bądź sędzią moim, Boże…”(Ps 43,1), sprawa robi się naprawdę poważna.

Prośba: „Boże, osądź mnie!” zapewne w dużej części populacji budzi uśmiech, być może nawet współczucie wobec nas, dobrowolnie proszących Boga o sąd, zwłaszcza, że jakby nie radził sobie z pandemią wirusa. Ufam, że nasz smutek w radość się obróci, ponieważ prowokuje nas do stawiania pytań i poszukiwania rozwiązań, sprzyjających wierze. Tymczasem pozostali okopali się za murami instrukcji, restrykcji, izolacji i są przekonani o swoim bezpieczeństwie.

Z punktu widzenia świata postępują rozsądnie. Na pustyni życia wybrali bezpieczne miasto, w którym skryli się, aby przeczekać. Ocalają życie, ale nie duszę. Ocalają zdrowie kosztem uświęcenia. Tymczasem Królestwo Boże to jednak coś większego i piękniejszego od ziemskiego życia i zdrowego ciała.

Uświęcenie duszy dokonuje się w akcie wyjścia poza mury.

1. Święty żyje za murami

Wszystko, co służy wierze, jest dla nas dobre, bo czyni nas świętymi, czyli zbawionymi i zdrowymi. Jezus nikogo nie uzdrowił w okolicy, z której pochodził. Szkoda, że ten szczegół ewangelicznej opowieści nie przemawia nam do wyobraźni. Wielu ludziom wydaje się, że specjalistą od cudownych wydarzeń jest Bóg. Stawiają Go pod murem, oczekując działania, jeśli jest Bogiem. W ten sam sposób upominano Jezusa z Galilei, który na takie roszczenia odrzekł: „Ród zły i cudzołożny domaga się znaku, ale znak nie będzie mu dany, chyba tylko znak Jonasza” (Mt 16,4).

Gdy nie ma wiary, Jezus jest bezradny. Nie potrafi przekonać inaczej, aniżeli własną śmiercią, w której jest aktywnym Panem nad mieszkańcami krainy mroków. Mimo wszystko śmierć nie pozbawia Jezusa chwały, ani mocy. Poddając się ludziom, oczekującym po Nim spektakularnych czynów: „Ty, który rozwalasz świątynię i w trzy dni ją odbudowujesz, ratuj siebie samego, jeśli jesteś Synem Bożym, i zstąp z krzyża (Mt 27,40), odnajduje jedyną możliwą drogę do ich serc, którą jest wejście w strefę cienia. Napełnia ją akceptacją, miłością, wybaczeniem, zrozumieniem, uspokojeniem i w ten sposób ratuje i wyprowadza z ciemności każdego człowieka, który teraz ma pretensję o brak cudów.

Kto wierzy swoim lękom, a ma problem z wiarą w moc Jezusa, sam siebie osądza, wydając się na pastwę własnych, wewnętrznych ciemności. Doprawdy sąd Boży na niczym innym nie polega. Sami siebie sądzimy, gdy nie ma w nas wiary, a Bogu stawiamy kolejne roszczenia i oczekujemy działania. Potępiamy się, ponieważ nie potrafimy zobaczyć prawdziwego Boga w sobie i pomiędzy nami. Zamiast świadomie działać, dokonując wyborów, wynikających z wiary działającemu w nas i przez nas Bogu, oczekujemy cudów, które nigdy się nie zdarzą. A ponieważ się nie zdarzają, dokonujemy sądu nad sobą, wyobrażając sobie Boży gniew, który karci nas z powodu naszych grzechów.

Bóg nikogo nie potępia, nie karze i nie wrzuca do ciemnych lochów, aby eksterminować. Będąc wieczną Miłością, „zakochaną w nas po uszy”, jest naszym adwokatem, wyprowadzającym na wolność świadomego myślenia i działania. Wolność zawdzięczamy wierze, czyli gotowości do wyjścia nawet z najbardziej niebezpiecznej sytuacji, o ile jesteśmy gotowi zmierzyć się z absurdalnością sytuacji i postanowić uczynić coś, wbrew logice, rozsądkowi i mądrości ludzkich mas.

Przypomnijmy sobie ap. Piotra, który został wyprowadzony na wolność pomimo tego, że spał między dwoma żołnierzami, był pilnowany przez dwóch strażników i został przykuty dwoma łańcuchami (Dz 12,6-10). Ponieważ posłuchał niedorzecznych poleceń anioła: „Opasz się i włóż sandały swoje. I uczynił tak. I rzecze mu: Narzuć na siebie płaszcz swój i pójdź za mną” doświadczył uwolnienia tuż przed egzekucją. Piotr zachował się wbrew podświadomemu umysłowi mas, tężejącemu lękami poprzednich pokoleń, korumpującemu brakiem wiary w siebie i licznymi kompleksami. A to właśnie on jest tą krainą ciemności, z której na wolność wyprowadza Miłość.

Jej obrazem jest warowny obóz, miasto otoczone murami. W mieście giniemy z braku tlenu. W kulturowo-religijnej symbolice miasto jest archetypem energii żeńskiej, wręcz macierzyńskiej. Jest niczym matczyne łono, z którego trzeba wyjść, aby się nie udusić.  Chociaż poród jest bolesnym i traumatycznym przeżyciem nie tylko dla kobiety, ale także dla dziecka, w określonym momencie jest jedynym działaniem, które ratuje przed śmiercią. Potem w okresie dorastania i dojrzewania wielokrotnie powiela się podobny proces, czyli ruch na zewnątrz, uwalniający z kochających, ale mimo wszystko zawłaszczających i przyduszających rąk matki, aż do zyskania autonomii i poczucia samodzielności.

Wychodzenie poza mury miasta, to rozsądny kierunek duchowego rozwoju, a często jedyny warunek zachowania życia. Jednak, aby wyjść poza mury potrzebujemy wiary! Tylko wiara uwalnia z niewoli, którą jest umysł mas, uwodzący poczuciem bezpieczeństwa wewnątrz warowni wspólnych przekonań, procedur, wysiłku, czyli z dominującej energii żeńskiej i macierzyńskiej. Gdzie wszyscy myślą tak sam, prawdopodobnie nie myśli nikt. Gdzie wszyscy tak samo reagują, prawdopodobnie nie działa nikt. Zbawienie nie nadchodzi, ponieważ nikt nie daje wiary słowom Jezusa, zachęcającego do samodzielnego myślenia i działania.

2. Zdecyduj się na nagość

Izolacja i kryzys pandemii ujawnia stan naszej wiary. Oczekujemy po Bogu cudownego przezwyciężenia epidemii, uzdrowienia chorych i sytuacji, w jakiej znalazł się świat. No cóż, jeśli nie wyjdziemy poza mury miasta, do Jezusa, który zdecydował się na samotne cierpienie, cud się nie wydarzy. Czy na pewno jesteśmy gotowi na bycie ludźmi z marginesu społecznego, ludźmi spoza murów kulturowego ładu i religijnego wzorca, gotowymi swoje poczucie mądrości i siły ofiarować Bogu, aby On mógł działać? Czy jesteśmy zdecydowani wierzyć dobrą wiarą?

Wiara może być zła i dobra. Zła wiara jest wiarą źle ulokowaną, a mianowicie wiarą we własny strach. Taka wiara każe trzymać się blisko pozostałych mieszkańców miasta, którzy wypracowali wspólną strategię wznoszenia coraz wyższych murów. Niestety prawdziwa zaraza zabija wewnątrz murów, a nie na zewnątrz, jak wmawiają agitatorzy strachu. Miasto, ogrodzone murami, w niczym nie różni się od ogrodzonego murami cmentarza. Kto nie pamięta, niech idzie na spacer odświeżyć pamięć. A może byłoby jeszcze lepiej oglądnąć dawny, polski film pt: Seksmisja? Wtedy przypomnimy sobie, że wbrew propagandzie na zewnątrz żyją bociany, a my jesteśmy uratowani poza murami społecznego fałszu?

W ciemnościach podświadomości nie ma miejsca na świadomie podejmowane działania. W ciemnościach masowego umysłu nie ma szansy na oświecone myślenie. Ratujmy się, wychodząc przez bramę do Jezusa i decydując się na hańbę, którą okryją nas pozostali. Jezus umierał nagi, pozbawiony odzienia. Umierał takim, jakim człowiek ma być wobec Boga, czyli prawdziwym i bezbronnym. Zabrano Mu ubranie, a odziano Go w hańbę.

Jaki jest odruch większości z nas, gdy jesteśmy nadzy? Zakrywamy tak zwane miejsca wstydliwe i próbujemy się ukryć, ponieważ nie czujemy się piękni i prawdziwi. Uciekamy za mury w poczucie bezpieczeństwa. Wtedy jesteśmy ubrani „taką samością”, co wszyscy pozostali. Nie mamy twarzy. Nikt nas nie widzi. Czujemy się bezpieczni w anonimowości tłumu i wspólnych przekonaniach. Wierzymy co prawda, ale źle, bo taka wiara nie uświęca. W mieście nikt nie może być sobą. To cena, którą przychodzi zapłacić każdemu, kto się boi.

Więc proszę, zdecyduj się na dobrą wiarę! Zdecyduj się wyjść poza miasto i nagość! Zdecyduj się znosić pohańbienie Jezusa! Bądź wreszcie sobą i wyjdź poza mury. Wtedy pierwszy raz nabierzesz powietrza w duchowe płuca i zaczniesz cieszyć się prawdziwym życiem, które jest tchnieniem Bożego Ducha. 

Ruch na zewnątrz zawsze jest ruchem ku nagości, czyli prawdziwości i autentyczności bycia sobą. To jedyne, rozsądne, działanie, co prawda za niemałą cenę. Na pewno oskarżą Cię, że jesteś nierozsądny, łamiesz zasady, niszczysz wartości, stanowisz zagrożenie dla innych, bo nie stosujesz się do instrukcji, procedur i zasad. Mimo wszystko wato ją zapłacić. Zyskasz uświęcenie i wieczne zbawienie.

Wybierz dobrą wiarę. Wiarę w miłość i bycie sobą. 

Na Wschodzie nazywają to karmą, czyli prawem lekcji, które pozostaną Ci do przerobienia, jeśli w tym życiu boisz się wejść w ciemność podświadomości i chronisz w powszechnym umyśle mas. Na Zachodzie nazywamy to grzechem pierworodnym i to jest dokładnie to samo. Nie miej udziału w Starym Adamie, czyli nie myśl i nie żyj jak wszyscy, którzy schronili się w mieście.

Nie bój się i wyjdź poza mury, gdzie działa Bóg. Miej udział w Nowym Adamie. Żyj i działaj jak Jezus, a doświadczysz zbawienia wiecznego.

Więc kim jesteś sam dla siebie, prokuratorem czy adwokatem? Amen.

Edukacja – wychowywanie czy inspirowanie?

Powolutku, stanowczo zbyt wolno, ale jednak dociera do nas, że edukacja w dotychczasowym kształcie jest absolutnie anachroniczna. Psychologia, pedagogika, neurobiologia, nauki społeczne wyprzedziły praktyczną edukację przynajmniej o wiek. Przedstawiają tak radykalnie inną wizję człowieka, zwłaszcza rozwoju psychicznego i społecznego, ukształtowania mózgu i zdolności umysłowych, powiązanych z inteligencją emocjonalną, od tej sprzed dwustu lat, że rozsądnie jest zapytać: Czy edukacja zależy od nieuków?

Odpowiedź brzmi: NIE. Edukacja zależy od polityków i rodziców, którym wygodnie jest scedować na nauczycieli niemal wszystkie swoje obowiązki wobec dzieci, a w wypadku ich życiowego niepowodzenia, mieć kogo obarczać odpowiedzialnością.

Więc trafiła się nam kwarantanna, spowodowana epidemią wirusa, i z mocą huraganu wywraca pruski paradygmat edukacyjny. Nagle okazuje się, że być może wydatki na edukację nie muszą być tak absurdalnie wysokie, bo dzieci wcale nie musiałyby spędzać w szkolnych budynkach większość swojego życia. Część nauczycielskich zadań z powodzeniem można realizować bez kontaktu bezpośredniego. W dobie powszechnej dostępności do źródeł wiedzy wiele treści programowych powinno być skorygowanych, a nawet zlikwidowanych, na korzyść rozwijania tak zwanych kompetencji miękkich, itp.

Pierwszym warunkiem zmian jest powszechna świadomość rodziców, że z ich strony dzieciom należy się więcej zainteresowania i czynnej miłości, a nie jedynie deklarowanej. Drugim jest zgoda tzw. elit politycznych, a w rzeczywistości grup społecznych, biznesowych i zawodowych, „trzymających władzę”, żeby zrezygnować ze szkoły wychowującej na rzecz szkoły inspirującej. To wcale nie będzie łatwe, ponieważ konwencjonalna edukacja traktowana jest jako skuteczne narzędzie realizowania celów politycznych i społecznych rządów i partii, które uzurpują sobie prawo do narracji historycznej oraz kształtowania wyobraźni narodowej.

Od  pruskich prapoczątków w szkole nie zmieniło się wiele. Nauczyciel wciąż jest instrumentem władzy, oczekującej mobilnego, przewidywalnego, posłusznego, ekonomicznie i moralnie sterowalnego społeczeństwa, w którym indywidualność, niepowtarzalność i piękno ludzkiej duszy jest drugorzędne w stosunku do kolektywnych, narodowych  i religijnych, zobowiązań, z którymi każdy obywatel powinien się utożsamiać.

Tranzyt świadomości, związany z epidemią, stwarza szansę na całkowitą, a nie pudrowaną reformę edukacji, której celem nie będzie dobro narodu, ale ludzkiej duszy. Najbardziej będą się sprzeciwiać dotychczasowi sojusznicy, utrzymujący edukację na poziomie ekonomicznej i emocjonalnej przydatności do pełnienia ról społecznych, czyli partie, partycypujące w pokrojonym torcie zysków, oraz religijne instytucje. Bez trudu można sobie wyobrazić koronny argument przeciwko zmianom w edukacji, a mianowicie o upadku wartości, z których największą jest tradycyjna rodzina. Tradycyjna, czyli jaka? Oczywiście patriarchalna, w której wszyscy objęci są nienaruszalnym (czytaj boskim) prawem własności mężczyzny. Partie, rozgrywające na współczesnej scenie politycznej, oraz religijne instytucje, bronią konwencjonalnej edukacji, ponieważ pozwala im na reprodukowanie pokoleń, posłusznie dostosowujących się do męskich, patriarchalnych wzorców cywilizacyjnych.

Dziecku nie jest potrzebne wychowywanie, praktycznie realizowane jako tresura do określonych zachowań i przekonań, ponieważ jest duszą, która świadomie wybrała rodziców, czas i miejsce wcielenia. Dziecko nie jest embrionalną monadą, z której trzeba wyhodować człowieka. Jest w pełni ukształtowaną duszą, której należy pomóc odnaleźć i przejść indywidualną drogę, wybraną przez nią przed wcieleniem. Częścią lekcji, którą każdy z nas ma do przerobienia jako ucieleśniona dusza, przede wszystkim jest znalezienie osobistej drogi, czyli powołania, a mówiąc inaczej jednorazowego i niepowtarzalnego zadania do wykonania, które ziemskiemu życiu nadaje metafizyczny sens. Edukacja konwencjonalna robi wszystko, żeby to uniemożliwić. Nie interesuje jej wspieranie człowieka w odnajdywaniu kontaktu z duszą i drogi rozwoju, a jedynie użyteczność społeczna i ekonomiczna.

Między innym dlatego kładzie nacisk na wiedzę, zamiast na mądrość, która jest wiedzą przefiltrowaną przez życiowe doświadczenie. Wiedza zniewala, czyniąc człowieka udziałowcem pozornych korzyści dzięki partycypowaniu w schematycznym myśleniu i działaniu. W rzeczywistości trzyma go w okowach lęku przed skutkami wyrażania własnych poglądów i manifestowania swej niepowtarzalności.

Dopiero mądrość wyzwala. Co prawda nie sposób jej sobie wyobrazić bez wiedzy, jednak mądrość ma autorytet i świeżość wiedzy, stosowanej w codziennej praktyce, a przede wszystkim wypróbowanej przez życiowe doświadczenia. Wiedza jest schematyczna, mądrość jest nieszablonowa. Wiedza schładza serce, mądrość je rozpala. Wiedza trzyma człowieka na uwięzi strachu, żeby nie wyjść na ignoranta, mądrość czyni człowieka świadomym swoich niepowtarzalnych umiejętności oraz piękna daru, który może złożyć innym, będąc sobą i pozostając w zgodzie ze swoją drogą.

Wychowywanie, rozumiane jako wdrażanie do przyjęcia schematycznych przekonań i zachowań, a skuteczne dzięki egzekwowaniu wiedzy i posłuszeństwa, nie służy ludzkiej duszy, która zaczyna cierpieć i chorować. Dlatego w młodzieńczym życiu często pojawia się słuszny bunt, interpretowany jako przejaw nieświadomego zachowania niedojrzałego człowieka. Tymczasem jest sygnałem, że rodzice, wychowawcy, autorytety, uniemożliwiają duszy podążanie jej indywidualną drogą rozwoju. Bunt bywa pacyfikowany restrykcjami i silną reakcją. W efekcie zaczyna toczyć się koło nieszczęścia, zapowiadające przyszłe choroby, dysfunkcje społeczne, a na końcu tragiczną śmierć nie w czasie.

Co robić, aby inspirować, a nie wychowywać? Wszystko powinno zacząć się na długo przed narodzeniem dziecka. Nadanie imienia jest nie tylko oznaczeniem człowieka, które ma ułatwiać funkcjonowanie w grupie. Poza tym, że imię ma znaczenie, jest też melodią, czyli energią, która będzie wpływała na DNA. Nadanie imienia (najlepiej dwóch imion) powinno być poprzedzone modlitwą i pytaniem się Boga o to, jaką duszę posyła?

Gdy dziecko leży w kołysce rodzice „na kolanach” powinni dalej pytać o drogę życia dziecka, które urodziło się w ich rodzinie. Cała uwaga dorosłych powinna być skupiona na reakcjach dziecka, jego zachowaniach, umiejętnościach oraz przeżywanych przyjemnościach, aby odkrywać jego indywidualność, niepowtarzalność, piękno, jednorazowość. Rodzice powinni mniej wymagać i egzekwować, a więcej współuczestniczyć w odkrywaniu przez dziecko świata i swojego miejsca, aby w odpowiednim czasie móc dostrzec jego szczególne umiejętności oraz talenty. Podobnie powinien zachowywać się nauczyciel, a system edukacji nie może mu tego utrudniać. Wręcz odwrotnie wspierać, aby wespół z rodzicami pomagał dziecku w utrzymywaniu kontaktu z własną duszą i odkrywaniu swojej drogi życia. Rolą wszystkich dorosłych jest inspirowanie dziecka w odkrywaniu prawdziwego JESTEM, które jest cząstką uniwersalnej Świadomości, a nazywając rzecz tradycyjnie obrazem Boga w człowieku.

Szkoła wychowująca, rozwija w człowieku EGO, czyli nieprawdziwe i zewnętrzne obrazy samego siebie, które przede wszystkim powstają z powodu nieustannego oceniania oraz porównywania uczniów. Tradycyjna szkoła nie jest zainteresowana indywidualnym JESTEM dziecka, ponieważ jej celem jest wdrażanie do schematycznych przekonań i działań. EGO jest niejako ubocznym produktem pokazywania dziecku wyłącznie świata zewnętrznego, w którym powinien „chcieć być i mieć” nie jako indywidualne i niepowtarzalne JESTEM, ale jako element systemu społecznego.

W szkole inspirującej, wewnętrzny świat dziecka musi zająć miejsce świata zewnętrznego. Edukacyjny wysiłek powinien koncentrować się na wprowadzeniu dziecka wpierw do wnętrza, do świątyni prawdziwego człowieczeństwa, mając na uwadze doprowadzenie go do odkrycia niepowtarzalnego i pięknego JESTEM. Dopiero wtedy, gdy młody człowiek nie gubi kontaktu z duszą i potrafi rozpoznawać własną drogę, można zacząć go zachwycać zewnętrznym światem. W konwencjonalniej szkole niestety pokazuje się jedynie zewnętrzny świat, a gdy młody człowiek zaczyna się w nim gubić, ulegając różnym naciskom i pokusom, żąda się po nim, aby walczył z pragnieniami, tworzonymi przez EGO.

Nie trudno się domyślić, że brak wiary w siebie, niepewność, kompleksy, lęki, uleganie pokusom, pomyłki przy wyborze praktycznego zawodu, uzależnienie od silnego rządu albo charyzmatycznego przywódcy, zgoda na ograniczenia swobód obywatelskich, aby czuć się bezpiecznie, oraz wiele innych przyczyn, które „zawiązują energię” w ciele, uniemożliwiając jej swobodny przepływ, są produktem szkoły wychowującej. Pozornie ubocznym, niestety tradycyjne wychowywanie w istocie skonfigurowane jest w taki sposób, aby szkołę i rodzinny dom opuszczał człowiek uzależniony od systemów mentalnych, społecznych i ekonomicznych, na którego łatwo wpływać i trzymać na uwięzi, mając w każdej chwili łatwy dostęp do jego energii emocjonalnej i ekonomicznej.

W podobny sposób wychowywanie bywa rozumiane i praktycznie realizowane w instytucjach religijnych, w tym Kościołach. Katecheza nie jest profilowana w taki sposób, aby poprzez kolejne obrzędy inicjacyjne uwalniać człowieka od zobowiązań i ślubów, aż do osiągnięcia przezeń pełni świadomości, ale raczej w odwrotnym celu, aby dobrowolnie godził się na całkowite posłuszeństwo i uzależnienie. W efekcie zamiast inspirować do życia w mocy Bożego Ducha, katecheza czyni z dzieci niewolników strachu oraz poczucia winy, wstydzących się swojej natury, cielesności, zmysłowości, seksualności, nie umiejących zarządzać energią emocjonalną. Szczegółowiej odniosę się do problemu, w którymś z kolejnych wpisów.

Celem edukacji inspirującej musi być człowiek sam w sobie, a nie jego użyteczność ekonomiczna bądź polityczna. Czy ludzie obłożnie chorzy albo sędziwi są nieużyteczni i nieprzydatni? Sądzę, że ich modlitwy, połączone z pamięcią o najbliższych, są wielu rodzinom i przyjaciołom bardziej potrzebne od kolejnego tysiąca złotych.

Precyzując cel edukacji, trzeba wskazać na kluczową rolę mistrza, który w pierwszym rzędzie inspiruje do poszukiwań wewnętrznej świątyni, prawdziwego JESTEM, będącego ucieleśnioną cząstką uniwersalnej Świadomości, tradycyjnie zwanej Bogiem. Dopiero wtórnie mistrz, który nie ma monopolu na mądrość, staje się nauczycielem wiedzy. Mądrość obiektywnie istnieje w świadomości. Gdy młody człowiek trwa w kontakcie ze swoją duszą i odnajduje swoje JESTEM, wówczas mądrość samoistnie ucieleśnia się w jego przekonaniach, zachowaniach, wyborach, relacjach. Wtedy i tylko wtedy wiedza staje się potrzebna i przydatna. Mądrość po prostu wie, jak ją wykorzystywać w codziennym życiu.

W związku z powyższym postuluję:

1. Szkoły powinny nazywać się DOMAMI MĄROŚCI;

2. Nauczyciel w pierwszym rzędzie powinien być mistrzem duchowego życia, a jego zawód powinien nosić imię INSPIRATORA;  

3. Celem inspiratora jest doprowadzenie ucznia do mądrości, a dopiero wtórnie przekazywanie wiedzy i opieka;  

4. Inspirator to zawód prestiżowy;  

5. Edukacja ma inspirować dzieci do pracy wewnętrznej, aby odnajdywały swoje JESTEM i drogę życia;

6. Edukacja inspirująca ma być ukierunkowana na uczenie niezależności przekonań i zachowań, dlatego Dom Mądrości powinien indywidualizować, a nie socjalizować;

7. Mądrość wymaga relacji intymnej, opartej za zaufaniu;

8. Wiedzę przekazuje się za pomocą przekonującej narracji, w której życiowe doświadczenie inspirującego mistrza jest wątkiem, zaś wiadomości osnową:

9. Wiedza powinna być przekazywana pod postacią problemów, zjawisk, konceptów, a nie w ramach wydzielonych przedmiotów;

10. Inspirujący Dom Mądrości ma uczyć wyrażania pojęć nie tylko werbalnie, ale w takim samym stopniu za pomocą kolorów, kształtów, form symbolicznych, aktywizujących żeńską połowę mózgu, aby powstawała więź, łącząca słowa i obrazy, treści i odczucia;

11. Dom Mądrości ma dbać o emocjonalny rozwój dziecka oraz inteligencję emocjonalną;

12. Dom Mądrości przygotowuje do życia, a nie do egzaminów, dlatego kontrola pracy inspiratora powinna być zredukowana do minimum. Nie obowiązują go szczegółowe podstawy programowe i sprawozdania przerobionego materiału;

13. Mistrz nie porównuje uczniów i nie klasyfikuje ich pod względem poziomu wiedzy i umiejętności, ale nastawiony jest na wspieranie twórczego działania, dlatego szuka ich dobrych stron oraz inspiruje do pogłębiania zainteresowań;

13. Mistrz nie ingeruje w konflikty między uczniami, aby sami uczyli się współpracy i sposobów rozwiązywania problemów;

14. W Domu Mądrości rywalizacja i współzawodnictwo ograniczone są do minimum, dlatego egzaminy są zbędne. Pierwszym może być egzamin dojrzałości czyli po prostu mądrości;

15. Inspirator współpracuje z uczniami na zasadach partnerskich, dlatego nie stosuje modelu mentorskiego i formatującego.

Epidemia lęku

W ostatnim wpisie obiecałem, że przedstawię swoje przemyślenia dotyczące epidemii koronawirusa z punktu widzenia teologa. Zatem do dzieła.

Dlaczego z punktu widzenia teologa? Ponieważ po pierwsze, jeśli teolog na taki temat nie ma nic do powiedzenia, zapewne jest nim tylko w celach zarobkowych. W końcu bycie teologiem zobowiązuje do śledzenia i analizowanie śladów, które Bóg, czyli Źródło, pozostawia w ludzkich dziejach. Bogu „w twarz nie popatrzysz”. Próba odnalezienia Jego „śladów” może jednak się udać. Teolog musi pracować jak wytrwały tropiciel, a gdy już przejdzie kawał drogi po „śladach Boga” powinien wszystko zebrać i dokonać syntezy. Wpierw teolog przypomina roztropnego węża, pracującego z humusem, czyli ziemią ludzkiej egzystencji (ciemna strona, prawda o EGO, wszystkie lęki  kompleksy, pycha, wreszcie grzech), aby potem wznieść się wysoko ponad chmury i z wysokości orła oglądać całość.  

A po drugie teologia powinna mieć nie tylko charakter mądrościowy i ewangelizacyjny, ale też terapeutyczny. Bywa, że studentom mówię, iż prawdziwość egzegezy tekstów biblijnych weryfikuje jej skuteczność w uwalnianiu człowieka, więc i uzdrawiania. Co prawda w interpretacji tekstów biblijnych należy korzystać z wszystkich, znanych narzędzi naukowych, jednak dopiero uzdrawiające i wyzwalające ludzką duszę skutki, weryfikują jej prawdziwość.

Po trzecie w dyskusjach, toczących się publicznie, zawsze zabieram głos jako teolog, więc i tym razem moje przemyślenia będą miały taki charakter. A że dyskusja, dotycząca epidemii, od razu nabrała teologicznego charakteru, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej.

Dlatego wpierw proszę, żebym potem nie zapomniał, wyznawców „religii rozsądku” o wszystkie, jakie tylko im się przypomną, biblijne teksty, w których można znaleźć apel Boga o używanie rozumu. Przyznaję, że nie ogarniam. Argument o Bogu, który w „godzinie wierności” i w próbie miłości, każe używać rozumu, stał się tak powszechny, że zaczął przypominać armatnią kulę w stosunku do maleńkiego naboju, jakim jest wezwanie do wiary. Dla ułatwienia podpowiem, szukajcie w literaturze mądrościowej Starego Testamentu. Cokolwiek wygrzebiecie, podsyłajcie, abyśmy mogli wspólnie nad tym popracować.

Przekonajcie mnie, że rozum jest ważniejszy od serca! Mam bowiem pewność, że z chrześcijaństwa uczyniliście system etyczny, przypudrowany pobożnością. Jesteście głosicielami moralnego zobowiązania, ale nie Jezusa Chrystusa, jakby moralność była uprzednia wobec mentalności, a pobożność ważniejsza od duchowości, czyli wiary, miłości i nadziei. Uważajcie, bo systemów etycznych jest wiele, i jesteście na dobrej drodze, żeby przekonać ludzi, że usprawiedliwiająca jest moralność, a nie wiara.

Mimo wszystko dla mnie chrześcijaństwo na zawsze i przede wszystkim pozostanie doświadczeniem duchowym, spotkaniem z Bogiem, czyli Źródłem Życia i Miłości, które czyni wolnym od zobowiązań, ślubów, kompleksów, ale też poczucia winy, wstydu i lęku.

Co rusz słyszę i czytam, że lęku nie należy się wstydzić. Co prawda, to prawda, niemniej czynienie z lęku cnoty, w imię solidarności i empatii, urąga Mistrzowi z Galilei. Z lękiem jest jak z śnieżną kulą. Póki trzyma się ją w ręku, można się nią bawić. W wypadku lęku idzie o to, że dopóki ma się go „w ręku”, dopóty można wykorzystywać jego pozytywny potencjał, którym jest ostrzeganie przed zagrożeniem i ochrona. Jednak kula śniegu wypuszczona z dłoni zaczyna się toczyć i po jakimś czasie zamienia się w lawinę, która zmiata i niszczy wszystko, co znajduje na swojej drodze. Z lękiem jest podobnie. Zamienia się w panikę, której nie można się oprzeć.

Lęk, wypuszczony z dłoni, niszczy życie i rujnuje miłość. Człowiek sparaliżowany lękiem nie jest zdolny do samodzielnego życia i zrobienia kroku. Szuka wymówek, wskazuje winnych swojego nieszczęścia, zyskując jedną, pozorną korzyść, a mianowicie temat opowieści, którym stara się zwrócić na siebie uwagę. Wątkiem takiej opowieści jest cierpienie i nieszczęście. Zamrożony strachem oczekuje pomocy, zamiast samemu pytać, komu mógłby pomóc? Pyta o to, kto jest jego bliźnim, zamiast zastanawiać się nad tym, dla kogo on może być bliźnim?  Pojawia się grzech, a wraz z tym pojęciem niepostrzeżenie dotarliśmy do sedna teologicznej refleksji na temat epidemii koronawirusa.

Grzech ma tylko dwie uprawomocnione definicje. Pierwszą jest utożsamienie go z niewiarą. Druga sugeruje, że człowiek nie tafia w cel. Obie można sprowadzić do wspólnego mianownika. Natomiast na pewno nie można wywodzić grzechu z uchybienia moralnego! Jeśli już, to wtórnie. Zaraz wszystko się wyjaśni. Grzech jako niewiara nie oznacza braku wiary, ale wiarę niewłaściwie ulokowaną. Można na przykład bardziej wierzyć temu, co jest starą postacią świata i związanym z nim poczuciem bezpieczeństwa, aniżeli Bogu, który jako JESTEM wpływa na nasze TERAZ, prowadząc człowieka drogą zmian. Grzech oznacza wtedy, że zamiast wierzyć Źródłu, czyli wiecznej Miłości i uniwersalnej Świadomości, zaczynamy przywiązywać się do tego, co sami stworzyliśmy, dobrze się z tym czujemy. Nie chcemy wtedy zmian, ale raczej, żeby wszystko trwało, jak do tej pory, a każda myśl o zmianie jest natychmiast usuwana w podświadomość, ewentualnie kończy się bólem głowy, drżeniem rąk i lękiem.

Reasumując, ponieważ człowiek nie trafia w cel, czyli w Boga w sobie, któremu wszystko zawdzięcza, od którego przyszedł i do którego powraca, zaczyna wierzyć w siebie, swoje zdolności, swoje skarby, także zdrowy rozsądek. W efekcie pojawia się zło moralne, przez wielu utożsamiane z grzechem, jednak w rzeczywistości będące jego skutkiem. Gdy człowiek traci wiarę w Miłość, która obdarowuje, ulega lękom, panikuje i zaczyna żyć na miarę pragnień, manifestujących się na skutek strachu, a nie życia w prawdzie. Wtedy, żeby jakoś sobie w życiu poradzić, trzeba krzyczeć, kombinować, kraść, kłamać, zdradzać, itp.

Epidemia koronawirusa nie pojawiła się przypadkiem. W tym momencie nie interesuje mnie czy jest skutkiem łańcucha pokarmowego i jedzenia zwierząt, czy manipulacji prowadzonych z wirusami w laboratorium w Chinach, a może elementem wojennej strategii Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa. Bez względu na to, gdzie i z jakiego powodu zaczęła się epidemia, są to wyłącznie zewnętrzne wyzwalacze wewnętrznych procesów, które dzieją się albo w każdym z osobna, albo na całej planecie. W wypadku epidemii mamy do czynienia raczej z procesami dziejowymi i ogólnoludzkimi.

Wielkie epidemie, dziesiątkujące ludzkość, pojawiają się w godzinie tranzytu, przejścia świadomości na wyższy poziom. Kierunek zawsze jest ten sam, z niewoli do wolności. Z energii strachu do energii miłości. Z jednej strony takie doświadczenie zawsze jest skutkiem uwikłania się ludzkości w grzech, czyli niewiary w to, że JESTEM błogosławi i darowuje wszystko, co jest potrzebne do życia i rozwoju w TERAZ, z drugiej, będąc doświadczeniem kryzysowym, oznacza szansę pozbycia się starych schematów mentalnych, wzorców edukacyjnych, ekonomicznych, politycznych i społecznych, także religijnych. W godzinie przejścia co prawda pojawia się lęk, bo przejście jest doświadczeniem skrajnie niebezpiecznym i zmieniającym wszystko, jednak ów lek jest zarówno przyczyną kryzysu, jak i katalizatorem przemian dla tych, którzy nie chcą wracać w stary świat i pragną nowego. Zatem dla jednych, którzy w kryzysie spanikowali i boją się zmiany, lęk jest zapowiedzią choroby i śmierci, zaś dla ufających w sens kryzysu i przejścia, lęk staje się katalizatorem zmiany świadomości, to znaczy również zdrowia i nowej jakości życia.

Zapewne na pierwszy „rzut oka” na to nie wygląda, niemniej z perspektywy teologii opisałem właśnie podstawowy warunek uzdrowienia, z którym powinni zmierzyć się wszyscy chorzy, zaś lekarze przemyśleć, jeśli naprawdę chcą uzdrawiać przyczyny, a nie tylko leczyć skutki.

Zatem, jaką wiadomością jest epidemia koronowirusa?

Jako ludzkość straciliśmy zdolność oddychania. Nabraliśmy powietrza w płuca i chcieliśmy dożyć z nim końca wszystkiego. Dlatego nie dziwi, że wielu z nas na tym oddechu rzeczywiście dożyje końca wszystkiego, tyle że w wymiarze osobistym, a nie jako zamknięcie ludzkich dziejów. Oddech w płucach oznacza nowy tlen, nowe życie, nowy dar, który powoli się wyczerpuje. Żeby przeżyć trzeba zrobić wydech, ufając, że znowu będzie można nabrać w płuca nową porcję Bożego daru życia.

Zdrowy, zrównoważony, spokojny i głęboki oddech, czyli ufający i uważny, jest biologicznym warunkiem zdrowego życia w każdym wypadku, także całej ludzkości. To, w jaki sposób oddychamy, ujawnia prawdę o naszej duszy, stanie naszych lęków i zaufania, cierpienia psychicznego, depresji i stresu.

Więc jak oddychamy? Nabraliśmy powietrza i nie chcieliśmy zrobić wydechu. Pragnęliśmy, żeby stara postać świata, oswojona, przewidywalna, dostatnia i pozornie zapewniająca poczucie bezpieczeństwa przynajmniej na poziomie podstawowym, nigdy nie przeminęła. Chcieliśmy nawet więcej, żeby nasza cywilizacja była w stałym progresie, a nam było coraz lepiej według starego wzorca. Większość z nas bała się zmian. Nawet świadomość ekologiczna niewiele zmieniała. Ponieważ baliśmy się, że stracimy stały ląd pod nogami, byliśmy w stanie dalej poświęcać szczęście, życie i zdrowie wielu ludzi, a także przyrody, zwłaszcza zwierząt.

Ekologiczny aspekt epidemii szczególnie nie daje mi spokoju. Od jakiegoś czasu kolejne epidemie są wyraźnym upominaniem się Ducha Życia o szacunek i miłość dla przyrody. Dla przykładu śmiercionośny wirus ebola znajdował się na obszarze piętnastu kilometrów kwadratowych lasu w Afryce. Gdy las wycięto wirus stracił naturalne siedlisko i szybko rozprzestrzenił się na zwierzęta i ludzi.

Jestem pewien, że w nienasyconym konsumowaniu mięsa straciliśmy wszelkie hamulce. Wiele pokoleń jadło mięso raz, dwa razy w tygodniu, uzupełniając dietę w produkty roślinne. Dla wielu z naszego pokolenia dzień bez mięsa jest dniem kulinarnie straconym. Nie ma w nas żadnej miłości i empatii do cierpiących braci mniejszych albo starszych, jak kto woli. Proponuję każdemu nienasyconemu mięsożercy, o ile zachował resztki emocji ciepłych, których siedliskiem jest serce, aby zobaczył w jakich warunkach są hodowane i tracą życie zwierzęta, przeznaczone na rzeź. Jak wielki stres przeżywają każdego dnia, a na koniec strach przed śmiercią. Wizyta w rzeźni powinna być tak samo obowiązkowa dla każdego mięsożercy, jak trzymiesięczna praca w domu opieki nad obłożnie chorymi dla każdego młodego mężczyzny. Przecież w takim samym stopniu ptasia grypa sprzed kilkunastu lat, wciąż aktywna, co dzisiejszy covid 19 są wirusami, które pojawiły się w naszym życiu, ponieważ wielu nie potrafi zrezygnować z nieprzebranych ilości spożywanego mięsa.

Nawet nie apeluję  o wegetarianizm czy weganizm, a jedynie proszę o refleksję. Może wystarczyłaby nam 1/3 część mięsa, spożywanego teraz? Bardzo proszę o nie szermowanie argumentem w rodzaju, przecież mamy prawo jeść mięso. Owszem mamy takie prawo, aczkolwiek bynajmniej nie wynika z niego automatyczny zakaz dobrowolnej rezygnacji z mięsa na rzecz pożywienia roślinnego, aby zwierzętom oszczędzić cierpienia i po prostu wznieść się na poziom miłości. Jeszcze raz potwierdzam, ponieważ przypuszczam, że zaślepieni mięsożercy zaczną rzucać we mnie różnymi argumentami, że proszę jedynie o ograniczenie spożywani mięsa do 1/3 części dzisiejszego poziomu. Nawet nie przypuszczam, bo jestem pewien, że jeśli z aktualnej lekcji nie skorzystamy, czekają nas kolejne, jeszcze groźniejsze epidemie, w których Stwórca będzie upominał się o los zwierząt.

Czy zatem powinniśmy dziwić się, że powietrza w płucach jednak nam zabrakło i musimy uczyć się spokojnego i ufnego oddychania, czyli pozwolić życiu, żeby nieustannie się zmieniało?  Czas na refleksję, że Stwórca upomniał się o wydech, czyli wiarę i miłość do wszystkich i wszystkiego. Nadeszła godzina polaryzacji i prawdy.

Ci pomiędzy nami, którzy ze strachu przed zmianą za wszelką cenę będą się starać zachować starą postać świata, jedynie przedłużą cierpienie a sami doświadczą  „ciasnej piersi”, czyli dusznicy i śmierci.

Ci pomiędzy nami, którzy ufają w sens doświadczenia i spokojnie oddychają, zaczną przyglądać się kryzysowi, wyciągać wnioski i pozwalać dziać się zmianom. Nauczą się wypuszczać z rąk stare, żeby móc otrzymywać nowe. Będą mieć na tyle odporności, że ich organizmy będą same radzić sobie z wirusem, a jeśli zachorują, doświadczą uzdrowienia. Na koniec czeka ich nowa ziemia i nowe niebo. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Doświadczenie wolności i zupełnie nowej jakości życia, ale już nie według starych schematów mentalnych, wzorców edukacyjnych, ekonomicznych, politycznych i społecznych, także religijnych.

Nie trwaj w grzechu niewiary. Uwierz, że nowa postać świata, inna od tej, którą znasz, będzie dla Ciebie lepsza i piękniejsza. Nie trwaj w grzechu niewiary, bo zabija nie koronawirus, ale paniczny lęk, że nie uda się nabrać powietrza. Lekiem jest spokój i cisza.

Spokojnie wypuść powietrze! Nie bój się, że nie otrzymasz nowej porcji życia! Naucz się zaufania, że po wydechu zawsze otrzymujesz nową porcję tlenu w kolejnym wdechu! Naucz się wiary, a nauczysz się oddychania. Nauczysz się oddychania, a bez trudu poradzisz sobie z infekcją!

Wybór, co zdecydujesz i jak świadomie się zachowasz, należy do Ciebie.

Holistyczna medycyna ciała i ducha

Nie ma nieuleczalnych chorób. Są jedynie nieuleczalni ludzie”.  Bernie Siegel

Ciało człowieka znajduje się w stanie nieustannej regeneracji. Można to zaobserwować nie tylko po dzieciach, ale też po paznokciach, włosach, gojących się ranach i sinikach na skórze. W rzeczywistości w całym organizmie nieprzerwanie zachodzą procesy ponownych narodzin. Różne układy regenerują się w różnym tempie. Komórki szkieletu umierają i rodzą się  na nowo, lecz aby cały układ kostny powstał od nowa, potrzeba do 10-ciu lat. Tkanka wyścielająca żołądek i jelita wymienia się co pięć dni. Co dwa od czterech tygodni otrzymujemy całkiem nowy zestaw komórek skóry. Komórki wątroby wymieniają się mniej więcej co 300 do 500 dni, a wszystkie czerwone krwinki odradzają się mniej więcej co  120 dni.

Skoro wszystkie te komórki umierają, a na ich miejsce pojawiają się nowe i zdrowe, dlaczego w takim razie choroby przewlekłe nie mijają? 

Odpowiedzi musimy szukać w świadomości. Nowe komórki reagują na psychikę i mentalne wzorce, które wpływają na emocje i przekonania o naszym ciele, życiu i świecie. Jeśli naszym komórkom wciąż powtarzamy: „jestem chory”, „mam raka”, „jestem stary” nowe komórki przyjmują stary program i kontynuują go. Dlatego w procesie uzdrawiania i starzenia trzeba koniecznie zerwać z tymi wzorcami i przestać zgadzać się na to, czego nie chcemy.

Co prawda łatwiej napisać, dużo trudniej zrealizować, zwłaszcza gdy żyje się w strachu, ponieważ wtedy umysł skupia się na najgorszym scenariuszu, jednak dzięki zrozumieniu, że wszystko jest energią, w tym myśli, które pojawiają się na naszym umyśle, i słowa, które wypowiadamy, możemy zacząć wyobrażać sobie nową możliwość, aby samemu sobie opowiedzieć nową historię. W efekcie po prostu tak się poczuć, pamiętając o tym, że dzieje się to, za co dziękujemy, a nie to, o co prosimy. To, co o sobie myślimy i mówimy, jest tym, co dla siebie tworzymy. Przestańmy więc naszemu organizmowi powtarzać w kółko, czego nie chcemy, a zacznijmy opowiadać o tym, co już mamy, aby poczuł się spokojnie i zdrowo, a on spontanicznie odpowie uzdrowieniem.

Żebyśmy jednak przestali narzekać i bać się, a zaczęli dziękować i ufać, potrzebujemy wiary. Nie podlega wątpliwości, że uzdrowienie zawsze jest związane z duchowością. To podróż poza własne granice, poza pragnienia EGO, iluzję poczucia bezpieczeństwa, a także kłamstwo o nieudolności, małej wartości i bezradności wobec choroby. Dzięki tej podróży docieramy do prawdziwego JESTEM i pełni miłości. Odkrywamy swoją misję, której musimy być wierni. Powstajemy wówczas na nogi i wyprostowani doświadczamy nowego życia.

Według wielu tradycji duchowych ta podróż polega na przekroczeniu śmierci i pokonaniu lęku przed nią. A jak lepiej pokonać strach aniżeli przez przyjęcie miłości? Aby powrócić do miłości, trzeba zaufać, że Wszechświat, Bóg, Źródło, zawsze jest z nami i dla nas, a nie daleko od nas i przeciwko nam. Trudności, które pojawiają się  w drodze, pomagają nam w rozwoju duszy. Bezwarunkowa, bezgraniczna Miłość, do której powracamy w chwili śmierci, na pewno nie jest czymś, czego powinniśmy się obawiać.

Jak wobec tego zmienić nasze przekonania na temat życia i śmierci? Jak przejść od strachu do miłości? Jak nauczyć się pracować z emocjami w zdrowy sposób? Nauka udowodniła, że negatywne emocje, takie jak gniew, złość, ból emocjonalny, lęk, zazdrość, wstyd i wina, negatywnie wpływają na naszą biochemię. Z drugiej strony pozytywne emocje powodują, że mózg wydziela do organizmu chemię, wzmacniającą układ immunologiczny. Gdy stajemy się świadomi wpływu, jaki emocje wywierają na biologię organizmu, możemy zacząć wdrażać konkretne praktyki i rozpocząć terapie, pomagające pozytywnie wykorzystywać energetyczny potencjał emocji.

Gdy na skutek negatywnych emocji, zwłaszcza strachu, wstydu i poczucia winy, stresujemy się, nasze pole energii przechodzi w stan oporu. Energia wpływa wtedy na krew, która nie krąży tak skutecznie, jak powinna. Raz się przegrzewa, innym razem chłodzi. W stresie pojawia się opór, który zaburza pH, więc zwiększa się kwasowość. Na skautek miejscowego bądź układowego zakwaszenia pojawia się stan zapalny, czyli reakcja organizmu, który pompuje więcej krwi do miejsc wymagających leczenia. Stan zapalny jest reakcją układu immunologicznego na zniszczoną tkankę, wymagającą naprawy lub na szkodliwy bodziec, wymagający usunięcia.

Warto pamiętać, że największe spustoszenie sieje strach, będący zapowiedzią albo wręcz znakiem stresu, który może mieć postać biologiczną, chemiczną albo psychiczną. Zaś najlepszym antidotum jest miłość, która przecież jest nie tylko uczuciem, ale też emocją, czyli dobrą chemią. Dopomina jest rezultatem miłości, z której wynika przyjemność.  Oksytocyna pojawia się na skutek miłości, wiążącej się z jej źródłem. W stanie zakochania wzrasta też atrakcyjność dzięki wazopresynie, związkowi chemicznemu uwalnianemu do krwioobiegu. Co najważniejsze mózg uwalnia hormon wzrostu, co sprzyja zdrowiu i rozwojowi.

Ciało może otrzymywać różne rozkazy, a mianowicie istnieć w stanie wzrostu lub w stanie ochrony przed zagrożeniem. Są to dwa odmienne i wzajemnie wykluczające się zachowania. Od nas zależy, który z tych rozkazów wybieramy. Czy z otwartymi ramionami idziemy w stronę miłości i ją przyjmujemy, czy z lęku zamykamy się, uciekamy i bronimy. Ta druga postawa zawsze oznacza chorobę i śmierć.

Jak sprawdzić, w która stronę idziemy? Bardzo prosto. Nie mówmy, że nie odczuwamy strachu. Postarajmy się raczej odpowiedzieć na pytanie, czy w naszym życiu obecna jest miłość? Czy jest jakaś różnica? Tak, ogromna. Miłość otwiera, aby można było przyjąć różne doświadczenia, uczucia, i wydarzenia, dlatego jest podstawowym warunkiem duchowego wzrostu. Dzięki miłości rozwijamy się zdrowiejemy. W strachu wszystko dzieje się na odwrót.

Badania, prowadzone w ramach fizyki kwantowej udowadniają, że wszyscy są ze sobą połączeni, a cała materia jest złudzeniem zmysłów, ponieważ w rzeczywistości jest zbudowana z fal energii, które mogą zmieniać się dzięki naszym myślom, emocjom oraz intencjom. Nowe odkrycia epigenetyki pokazują, że nie jesteśmy ofiarami wyłącznie naszych genów. Pokazują, że nasze geny są jedynie planem, punktem wyjścia, a my możemy je aktywować bądź dezaktywować, opierając się na myślach, emocjach i życiowych wyborach.

Współczesna medycyna konwencjonalna wciąż nie traktuje poważnie tego, co dla innych nauk, w tym teologii oraz praktycznej duchowości, jest oczywiste, a mianowicie, że wszystko jest energią. Dlatego nie bada zdrowia pod tym kontem, ani nie próbuje zrozumieć chorób jako blokad w jej przepływie. Nie chce przyjąć do wiadomości, że skoro wszystko jest ze sobą połączone, więc także nasze myśli, emocje i życiowe wybory mają decydujący wpływ na nasze samopoczucie i zdrowie.

Według Louise Hay, amerykańskiej terapeutki, choroba jest sygnałem wysyłanym przez nadświadomość. Otrzymujemy informację, że nasze zachowania, myśli i słowa są sprzeczne z miłością i naszym wewnętrznym JESTEM. Gdybyśmy naprawdę słuchali naszych ciał, wiedzielibyśmy dokładnie co robić, aby czuć się dobrze. Tymczasem nie ma co ukrywać, że z tym słuchaniem bywa różnie. Cierpmy, ponieważ nie jesteśmy sobą i nie pilnujemy życiowej misji, czyli nie podążamy swoją drogą, a teologia nazywa to grzechem. Uzdrowienie zawsze jest związane ze zmianą mentalności, czyli wzorcami, według których myślimy. Nieważne, od jak dawna utrzymywaliśmy negatywne wzorce, w każdej chwili możemy zacząć je zmieniać. Nasze myśli i słowa wielokroć powtarzane kształtowały nasze dotychczasowe życie i nasze doświadczenie. Lecz to myślenie należy do przeszłości. Mamy to już za sobą. Myśli i słowa, które wybieramy TERAZ, wyznaczą nasze jutro, kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Cała nasza moc przypada zawsze na obecną chwilę. W TERAZ dokonujemy zmian.

Co za ulga! Możemy wreszcie uwolnić się od starych bzdur. Właśnie TERAZ. W tej chwili. Już ta myśl, startowe odkrycie, że mogę inaczej, oznacza początek nowej drogi.

Mam nadzieję, że udało mi się wytłumaczyć, na czym polega medycyna holistyczna, medycyna ciała i ducha. Nie na zabobonach i przesądach, ale na rzetelnej wiedzy, której podstawy zawdzięcza fizyce i biologii, więc nie ma się czego bać, ani przed czym ochraniać.  Uzdrowiciel z Galilei posługiwał się tą samą wiedzą praktyczną, co widać „jak na dłoni” w ewangelicznych relacjach uzdrowień.

W kolejnym wpisie postaram się wytłumaczyć, po co spotkała nas epidemia koronowirusa. A poza tym, jak powinniśmy z nią pracować na poziomie świadomej zmiany myśli i przekonań, emocji i chemii, decyzji i działania.