Wśród emocji są takie, które wykorzystując cały potencjał energii nadają jej właściwy kierunek i czynią życiowe doświadczenie świętym i niebiańskim oraz takie, które z kolei można nazwać startowymi. Gdyby nie one energia byłaby uśpiona, a w najlepszym wypadku służyła tylko przeżyciu kolejnego dnia bez aspiracji i duchowych poruszeń. Do emocji upiększających i uszczęśliwiających można zaliczyć radość i pokój, do startowych bez wątpienia zaskoczenie.
Emocja zaskoczenia działa niczym rozrusznik silnika, bez którego samochód pozostaje bezużyteczny. Jak rozrusznik, tak zaskoczenie potrzebuje minimalnej porcji energii, aby wyrwać człowieka z letargu i bezruchu. Dlatego umierającego, który stracił zainteresowanie życiem, już nie uratuje, jednak pogrążonego w głębokiej depresji wciąż może poruszyć. Przy czym bywa jak podczas srogiej zimy, że energii pozostało w akumulatorze na ostatnią próbę uruchomienia silnika, więc jeśli się nie powiedzie, auto nie ruszy.
Zaskoczenie jest emocją nagłego poruszenia. Jej dynamika jest skokowa. Człowiek czuje się szarpnięty, sprowokowany, bywa, że także w negatywnym sensie maksymalnie zdenerwowany. Odczuwa wówczas to wszystko, co w j. polskim udaje się wyrazić wieloma słowami, niecierpliwie czekającymi w kolejce, aby wyrwać się z ust z pomocą głoski „W”, działającej niczym wyrzutnia emocji.
Nic nie szkodzi. Zaskoczenie często bywa ostatnią szansą poruszenia człowieka, zwłaszcza gdy ewidentnie traci ochotę na dalsze życie. Wobec czego ostatecznie każdy rodzaj wzbudzenia energii jest dla niego dobry. Nie można się też dziwić temu, że w sytuacjach krańcowych, gdy ludzkie życie jest naprawdę zagrożone, negatywne zaskoczenie jest skuteczniejsze od pozytywnego, bo skoro człowiek zrezygnował z pozytywnych wartości życia, czy jakikolwiek pozytyw może nim jeszcze wstrząsnąć? Pozytywna argumentacja najbliższych członków rodziny i duszpasterzy, przybierających pozę dobrodusznego przyjaciela albo babci z koszykiem pełnym słodkości, jedynie mdli, tym bardziej przybliżając nieszczęście. Prowokacja, która polega na wzmocnieniu negatywu i przyznaniu racji człowiekowi, argumentującemu przeciwko sobie i swojemu życiu, jest dużo skuteczniejsza, ponieważ zaskakuje słowami i działaniami odwrotnymi do spodziewanych. Aby wykorzystać ostatnią szansę na uruchomienie woli życia trzeba być skutecznym, a nie pobożnym czy moralnym.
Zaskoczenie sprawia, że niespodziewanie doświadczamy zdumienia. Przestajemy dumać o czymś, a zaczynamy w tym uczestniczyć. Tracimy dystans, bo niespodzianka nas pochłonęła, jakby nagle zatrybiłmechanizm życia. Zaskoczenie zawsze jest niespodzianką, prezentem od Źródła, którego się nie spodziewamy. W ten sposób Źródło wpierw odblokowuje zamknięty dopływ życia i miłości, aby następnie wypełnić nas sobą. Zaczynamy wówczas mieć wrażenie, jakby nawadniała nas, ożywiajała i napędzała, niczym koło młyńskie, energia twórczego działania. Tymczasem w większości wypadków boimy się zaskakujących zwrotów sytuacji, spotkań i wydarzeń. Ulegamy iluzji, że naszemu życiu służy przewidywalność, powtarzalność i satysfakcja wartownika, trzymającego pod kluczem życiowe niewypały. Obawiamy się, że wybuch mógłby do tego stopnia radykalnie odmienić życiową sytuację, że musielibyśmy zaczynać od nowa. Z kolei w tej postawie zasychamy i powoli umieramy.
Na szczęście zdarzają się Boże niespodzianki i anielskie dotknięcia, którym zawdzięczamy chwile niewypowiedzianej błogości bądź czasem wtargnięcia niepokojącej tajemnicy w pozornie oczywiste i przemyślane życie, pojmowane jako liniowy ciąg przyczyn oraz skutków, odhaczanych na kolejnych kartach kalendarza. Zaskoczenie nie pochodzi bowiem z liniowego porządku świata, ale z uniwersalnego pola światła, życia i miłości, w którym wszystko już jest, tylko my do tego momentu nie byliśmy tego świadomi.
Zdumieni okażmy wtedy wdzięczność za kolejną szansę przewartościowania życia. Bo jeśli coś nas zaskakuje, na pewno zawsze jest dobre, chociażby na początku wydawało się nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Dzieci nie mają problemu z zadziwieniem. Każdego dnia wielokrotnie dziwią się wyglądem i działaniem świata wokół nich. W niewinnej ignorancji są gotowe przyjmować rzeczy i zjawiska takimi, jakie są, a nie według racjonalnych założeń i uprzedzeń. Największym wrogiem zadziwienia jest racjonalne myślenie i bożyszcze wszystkich świętych współczesnego świata, którym jest zdrowy rozsądek. Tak zwani zdroworozsądkowi niczemu się nie dziwią, więc niczego nie widzą. Wierzą w to, że są mądrzy, skoro posługują się rozumem, oraz nie ulegają emocjonalnym wpływom i manipulacjom, ponieważ na chłodno, z dystansem, podejmują decyzje i rozpoczynają działania.
Zadziwienie jest silną emocją, którą pod wpływem edukacji i wychowywania w kulcie racjonalności głęboko zamrażamy pod warstwami emocji wtórnych. Jedną z nich, która niemal zawsze towarzyszy stłumionej zdolności zadziwienia, jest apatia. Inną bywa obojętność. Dopiero pod nimi ukryta jest energia zadziwienia, zaś efektem jest zanik pasji życia i tworzenia, niezdolność do odczuwania radości.
Odkryciu nieprawdopodobnego potencjału energii zadziwienia posłuży nam śląskie słowo, oznaczające czynność patrzenia. Śląskie dziwać się wyraża dwakroć więcej od zwykłego patrzeć. Nawet przyglądanie się zdecydowanie przegrywa z dziwaniem. Patrzenie kojarzy się z używaniem zmysłu wzroku. Oglądanie oczami uruchamia elektryczny impuls i uaktywnia rozum – tylko tyle. Dziwanie się najpierw jest zachętą, aby spojrzeć inaczej, jakby z poza zasłony, którą rozwieszają cielesne oczy i rozum. Nie patrz tak, aby zobaczyć to, czego się spodziewasz. Nie patrz tak, aby utwierdzić się w swoich przekonaniach, ponieważ szkoda na to czasu. Skoro już to widziałaś, po co oglądasz kolejny raz? Więc patrz zawsze w taki sposób, jakbyś otworzył oczy pierwszy raz w życiu, jak niemowlę, i wszystko było dla Ciebie całkiem nowe i zaskakujące. Bądź absolutnym ignorantem. Nie wmawiaj sobie, że znasz i wiesz. Fascynuj się wszystkim, na co patrzysz. Oniemiej ze zdziwienia. A mówiąc dosadnie, bądź niewinny.
Dopiero poziom niewinności gwarantuje, że człowiek nie marnuje życia na zbieranie dowodów, którymi wpierw chce przekonać siebie, następnie świat, że ma wiedzę, potrafi zrobić i jest wart zaufania. W ten sposób EGO buduje wokół siebie coraz twardszą twierdzę samozadowolenia i pychy, w której próbuje przetrwać w świecie ciągłych zmian, w którym każdy wschód słońca jest inny, a pomiędzy bilionami śnieżynek nie ma dwóch takich samych.
Ponad niewinnością zawsze unosi się stęchły upiór zdrowego rozsądku i racjonalnego myślenia, który nie dostrzega piękna, koncentrując się na użyteczności, co w innym wariancie oznacza, że cielesne potrzeby są najważniejsze, więc poświęca się dla nich duchowe poruszenia. Tylko niewinne dziecko, w którym EGO nie zdążyło się jeszcze rozgościć, jest odpowiednim przykładem człowieka zadziwionego pięknem świata i życia.
Zadziwienie jest tak potężną dawką energii, że spokojnie byłoby można mówić o emocjonalnym sztosie, który wyzwala z potrzeby zarządzania oraz kontrolowania. Dzięki temu człowiek doświadcza świata nierzeczywistego i nieoczywistego. Zaczyna dostrzegać spoza zasłony cielesnych oczu i rozumu, czyli zmysłem duchowym, który niektórzy nazywają trzecim okiem. Jednak jestem przekonany, że zadziwienie jest czymś innym, a może nawet większym, od dostrzegania duchowego w materialnym.
Zadziwienie jest poznawczym szokiem, że to, co wydawało się zwyczajne, jest nadzwyczajne; co powszednie, jest niecodzienne; co szare, jest kolorowe; co opisane definicją, jest tak duchowo żywotne, że aż niedefiniowalne. co przewidywane, jest nieprzewidywalne; wreszcie że to, co być może jest przeżywane i oglądane wielokrotnie, w istocie za każdym razem jest czymś absolutnie nowym.
Dzięki zadziwieniu życie staje się warte świadomego przeżywania każdej chwili, zaś kolejne doświadczenia okazują się bezcennymi lekcjami. Nie tylko filozofia zaczyna się zadziwieniem, zmuszającym do myślenia. Energetyczny sztos, co rusz wzmagający w nas ciekawość kolejnej tajemnicy, nie pozwala zatrzymać się w drodze, przestać interesować się życiem i poznawać, więc zapobiega nudzie. Sztos zadziwienia jest początkiem prawdziwego szczęścia, co w języku religijnym nazywa się zbawieniem. Tajemnica boskości jest nie tylko transcendentna i daleka. Jest też immanentna, czyli uwewnętrzniona w nas, naszym życiu i świecie.
Cielesnym zmysłem wzroku i rozumem, analizującym dane, płynące z materialnego i zewnętrznego świata, immanentnej boskości nie sposób ani zobaczyć, ani zrozumieć. Dlatego ludźmi najszczęśliwszymi, czyli błogosławionymi, są ci, którzy nie patrzą, ale dziwają się. W dziecięcej niewinności odzyskali bowiem cudowną zdolność zadziwiania i gdzie wszyscy widzą śmierć, mozół i okrucieństwo, oni widzą życie, lekkość i miłosierdzie.
Cudów nie da się oglądać. Cuda są widoczne zza zasłony oczu, w sztosie zadziwienia. Dlatego zadziwieni żyją zdrowiej i dłużej, ponieważ doświadczają tego, o czym pozostali jedynie marzą albo o co proszą w modlitwach. Nie ma w nich lęku, skoro widzą świat, w którym wszystko jest piękne, dobre i prawdziwe. Zdrowy rozsądek boi się nieszczęścia i nieustannie drży o zdrowie, co szczególnie kłuje w oczy w dobie tzw. pandemii. Zadziwienie tymczasem doświadcza szczęścia i nie boi się cierpienia. Zatem, czy rozsądek może być zdrowy? W żadnym wypadku. Rozsądek zawsze jest chory. Zdrowe jest zadziwienie.
Naprawdę warto przestać ufać oczom, aby zobaczyć cud.
Czy na pewno trzeba mieć wroga, aby odczuwać wrogość? Raczej niekoniecznie. Bez większego problemu można przecież wskazać dużą grupę ludzi nastawionych wrogo do wszystkich i wszystkiego, z którymi nikt nie prowadzi wojny, ani nie życzy im źle. Wrogość jest emocją wyimaginowanego przeciwnika i ciągłego zagrożenia. Porusza i wyniszcza tych spośród nas, którzy żyją według destrukcyjnego wzorca mentalnego, niestety powszechnego w polskim społeczeństwie, w którym świat spolaryzowany jest na czerń i biel, dobro i zło. Ów wzór obowiązuje nawet w narracji narodowej i odciska destrukcyjne piętno na sposobie prowadzenia polityki.
Wrogość nie potrzebuje zewnętrznego wroga, ponieważ żywi się wewnętrznym nieprzyjacielem, którym jest wyparta i potępiona cząstka nas samych. Niestety od tysięcy lat kolejne pokolenia popełniają ten sam błąd wychowawczy, polegający na tym, że rodzice nie pytają o niepowtarzalność oraz piękno duszy, która urodziła się na ziemi, ale od pierwszych chwil programują swoje dziecko według obowiązującego wzorca kulturowego i religijnego, czyli też społecznego, na spolegliwego obywatela i osobę, gotową do poświęceń, wyrzeczeń i rezygnacji z wolności.
Na marginesie dodam, że osoba kojarzy się nam z kimś osobnym, więc jakby upodmiotowionym. Tymczasem to pojęcie ma związek z maską, którą grający na scenie grecki aktor zakładał na twarz, więc oznacza nieprawdziwą twarz, czyli życiową rolę do odegrania, do której w procesie wychowywania jesteśmy wdrażani i programowani.
Przychodzimy na świat jako wolne, czyste i rozświetlone dusze. Od pierwszego dnia dowiadujemy się jednak, że część naszego niepowtarzalnego i jednorazowego piękna jest brzydka, ponieważ nie pasuje do roli, którą jako niewolnicy powinniśmy odegrać w teatrze życia na ziemskiej scenie. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, z roku na rok jesteśmy bardziej przekonani, że widocznie tak jest, skoro kochający nas rodzice, a potem życzący nam wszystkiego najlepszego nauczyciele, wychowawcy, religijni przywódcy i politycy powtarzają nam wciąż, że część naszej duszy jest dobra, jasna i piękna, a część zła, ciemna i brzydka.
Z biegiem czasu już nie potrafimy na siebie patrzeć ani traktować się inaczej, ponieważ filtr został skutecznie nałożony. Konsekwencją jest wyparcie tego wszystkiego, co podobno jest złe i brzydkie, czyli uczynienie niewidocznym w codziennej powierzchowności. Jednak to, czego nie widać, istnieje nadal i usilnie chce wydostać się na zewnątrz. Im bardziej ukryta część z nas chce się manifestować, tym więcej życiowej energii i zainteresowania musimy poświęcić na ukrywanie części samych siebie.
Przekleństwo wrogości zaczyna się zawsze w ten sam sposób. Stajemy się wrogami wyimaginowanego nieprzyjaciela w nas, który w istocie jest cząstką nas samych. Walcząc z częścią siebie na własne nieszczęście stajemy się wrogami samych siebie, a własną energię marnujemy na tłumienie wypartych elementów duszy, zamiast wykorzystywać ją do twórczego, otwartego i radosnego wydawania owoców życia.
Prawdziwa wrogość jest energią, którą wykorzystujemy przeciwko sobie zamiast dla siebie. A że ciężko być szczęśliwym, traktując się wrogo, więc prędzej czy później muszą pojawić się choroby, zwane autoagresywnymi. Już nawet konwencjonalna medycyna Zachodu doskonale zdaje sobie sprawę, że przyczyną zdecydowanej większości chorób, a nie tylko kilku wybranych, jest wrogość, którą odczuwamy do samych siebie, co prawda często nieświadomie. Gdybyśmy zaniechali edukacyjnego programowania dzieci do bycia przewidywalnymi obywatelami i posłusznymi niewolnikami, wyuczonymi do odgrywania społecznych ról, nie byłoby w nas wypartych, a potem tłumionych aspektów i dóbr, z którymi przyszliśmy na świat.
Skończyłyby się kompensowane kompleksy, paraliżujące lęki, zazdrość, niewolnicza praca dla zapewnienia sobie minimalnego poczucia bezpieczeństwa, a na samym końcu waśnie i wojny. Ostatnia myśl może wydać się pobożnym życzeniem i lekkomyślną ideą. Mimo wszystko radzę, żeby pochopnie nie ulegać racjonalnym argumentom EGO, które dba o swoją rację stanu, czyli prawo do bycia ważnym, a jest nim ciągła walka. Gdy ustanie wewnętrzna walka z tym, co wyparte i tłumione, a następnie walka z życiem, przyrodą i ludźmi, EGO przestanie być potrzebne. Ono potrzebuje ciągłej wojny, ponieważ nie jest miłością, życiem i światłem.
Gdy więc w nas zniknie wrogość do samych siebie, przestaną jednocześnie istnieć zewnętrzni wrogowie. Jest bowiem tylko jeden powód, dla którego odczuwamy wrogość do innych ludzi. Ten mianowicie, że do wszystkich, którzy nas przypominają, ponieważ wyparli i stłumili dokładnie te same elementy psychiki, co my, czujemy ten sam rodzaj emocji, który kierujemy przeciwko sobie. Denerwują nas, niepokoją i wydają się być naszymi wrogami, ponieważ niczym w zwierciadle widzimy w nich siebie. Gdy wewnętrzna wrogość zniknie, na zewnątrz nie będzie zwierciadlanego odbicia.
Owszem, zobaczymy wokół siebie uśmiechniętych i szczęśliwych ludzi, odbijających wizerunek szczęściarza, mieszkającego w nas.
Bez względu, czy pod uwagę weźmiemy starą wiedzę o centrach energetycznych, które w tekstach religijnych nazywane są czakrami, naczyniami albo chlebami, czy uwzględnimy na przykład współczesną mapę świadomości, autorstwa psychiatry, Davida Hawkinsa, emocję wstydu rozpoznamy jako najgorszy rodzaj energii, bliższy śmierci niźli życiu.
Według wschodniej koncepcji energetycznych pierścieni wstyd przyporządkowany jest energii splotu słonecznego. W życiowym doświadczeniu wielu ludzi wstyd stanowi niewzruszoną zaporę, której nie potrafią pokonać, aby zacząć cieszyć się życiem, kochać siebie i czerpać satysfakcję z własnej twórczości. Splot słoneczny, odpowiedzialny w ciele za przepływ energii, pod wpływem wstydu blokuje energię pod przeponą. Tymczasem energia powinna swobodnie płynąć w górę, przez serce i gardło ku głowie.
Wstyd sprawia, że człowiek, uwięziony w cielesnych namiętnościach, nie prostuje się, nie wierzy w siebie i nie rozwija się duchowo. Tym samym cierpi, ponieważ nie potrafi wydostać się z cielesnych potrzeb, a że nie rozwija się duchowo, więc nie jest samodzielny i twórczy. W konsekwencji nie zaspokaja potrzeb cielesnych, które karykaturalnie się zwielokrotniają. O takim człowieku można powiedzieć, że wpadł w tzw. błędne koło, które energetycznie zależy od wstydu. Energia życia zamiast płynąc ku górze wiruje wkoło pod pępkiem, wyniszczając człowieka cieleśnie i psychicznie.
Na tym mniej więcej polega paradoks wstydu, że im bardziej chcemy pozbyć się wstydu albo wydostać z tego, czego się wstydzimy, tym głębiej i mocniej jesteśmy od tego uzależnieni. Wówczas jedynym sposobem na przetrwanie wydaje się zabetonowanie wstydu, które polega na zepchnięciu go do nieświadomości, co dla ciała oznacza niestety kolejne cierpienia. Emocjonalnie wychładzamy się bowiem aż do stanu całkowitego zamrożenia, jak w baśni o brzydkim kaczątku. Dlatego z biegiem czasu jesteśmy coraz mniej ruchliwi, brakuje nam ambicji i pasji działania, stajemy się roszczeniowi i oschli dla innych.
Nieczułość dla innych jest niezbitym świadectwem braku czułości dla siebie, a to znowu jest pewnym sygnałem, że energia wstydu nie została wykorzystana we właściwy sposób. Dlatego wstyd bardzo często staje się psychicznym narzędziem okrucieństwa. Z kolei opanowany odruch zemsty bywa rekompensowany perfekcjonizmem, pracoholizmem i sztywnością poglądów oraz zachowań, co kończy się chorobami kośćca i narządów ruchu, którym zawdzięczamy mobilność, ruchliwość i zdolność zapewniania sobie życiowych potrzeb.
Można ulec złudzeniu, że pozbycie się wstydu jest najwłaściwszą metodą na aktywowanie życiowych sił i wewnętrzny rozwój psychiki. Otóż nie. Co prawda wg D. Hawkinsa energia wstydu jest bliska energii umierającego człowieka, więc aby ożyć należałoby czym prędzej przestać samemu się karać i wszystkimi sposobami zacząć wspierać życie, przede wszystkim akceptacją i bezwarunkowym wybaczaniem, niemniej – o czym staramy się zawsze pamiętać – jak każda energia, również wstyd posiada biegun pozytywny. Owszem, można zrezygnować z odczuwania wstydu, aby wydostać się z przeklętego kręgu niemocy, niemniej wówczas grozi sytuacja, w której bezwstydność kończy się jeszcze większą demolką życia, aniżeli pod wpływem wstydu. Oczywiście nie musi do tego dojść, o ile zostaje zachowany podstawowy warunek udanego życia, jakim jest miłość. Miłość transformuje bowiem bezwzględne EGO w czułe i delikatne JESTEM.
Jestem przekonany, że pozytywny biegun energii wstydu nawet pomimo niskiej wibracji umożliwia kontrolowanie przepływu energii ku górze, czyli ku sercu. Tym samym miłość EGO ulega szybkiej przemianie w miłość JESTEM. Pozytywna rola wstydu nie polega na informowaniu nas o amoralnych zachowaniach, ale o tym, że przełamaliśmy granicę własnej niemocy, stworzoną przez mentalne wzorce, autorstwa wychowawców i autorytetów, zwłaszcza rodziców, nauczycieli i religijnych przywódców.
Człowiek może wszystko. Niestety ograniczony mentalnie ma problem z wiarą, więc w wielu sytuacjach czuje się bezsilny i bezradny. W negatywnym sensie wstyd ogranicza moc, aktywność, zaradność, zdrowie i pomyślność, ponieważ jest emocją utrzymującą w przedśmiertnym stanie bezruchu i bezwoli. W pozytywnym sensie uświadamia, że mimo wszystko potrafimy, mamy na tyle sił i zdolności, aby prawdziwie i szczęśliwie żyć skoro wyszliśmy poza granicę dozwolonego. Wstyd i dozwolone są nierozłączną parą. Tymczasem dozwolone pojawia się w mentalnych przekonaniach i życiowych wzorcach jako skutek programowania nas na ludzi uległych i podporządkowanych, abyśmy innym, którzy żyją wyłącznie wspomnieniami i tradycjami, swoją żywotnością i kreatywnością nie zniszczyli starego porządku świata, ustalonych norm i poczucia bezpieczeństwa.
Niemoc jest więc wtórna. Jest konsekwencją odczuwania wstydu. Aby poczuć własną moc na pewno trzeba pozbyć się wstydu. Jednak jeszcze lepszą metodą jest zadanie siebie pytania, dlaczego się wstydzę? To właśnie w tym momencie zaczynamy mądrze i duchowo wykorzystywać pozytywny biegun energii wstydu, ponieważ świadomie obserwujemy, czy ulegamy EGO, czy wzmacniamy JESTEM. Jeśli bowiem wstyd pojawia się w nas po przekroczeniu granic nieżycia i niemocy, które są wzorcami moralnymi, duchowymi, prawnymi bądź religijnymi, na skutek ulegania EGO, wówczas warto zrewidować postanowienia i działania, aby nie gorszyć i nie angażować się w nic, co nie służy JESTEM. Poza tym w innych sytuacjach wstyd jest sygnałem, że wbrew oczekiwaniom większości i przyjętym normom odnaleźliśmy kolejny fragment życiowej drogi i poszerzyliśmy spektrum doświadczeń, w których czujemy się twórcami własnej przyszłości, dzięki przekroczeniu granicy niemocy, bezradności i beznadziei.
Często bywa, że po przekroczeniu granicy dozwolonego, co niechybnie odczuwamy jako wstyd, w pierwszej fazie nie od razu pojawia się euforia i spektakularna poprawa jakości życia. Wręcz przeciwnie odczuwamy lęk, ponieważ stare przekonania o niemocy i nieadekwatności naszych zdolności do nowej sytuacji przypominają nam o utraconym poczuciu bezpieczeństwa i minimum gwarantowanych środków, potrzebnych do przeżycia. Po przekroczeniu granicy wpierw uczymy się życia bez poczucia wstydu, odkrywając nowe zdolności i skutki zyskanej mocy. Dopiero z czasem poprawia się jakość życia, a my zaczynamy dostrzegać coraz więcej znamion pomyślności, zdrowia i sukcesu. To jest krytyczny i decydujący moment próby. Okazuje się wówczas, czy ulegamy EGO, wykorzystując własną moc do realizacji egoistycznych zachcianek, czy stajemy się źródłem miłości jako JESTEM dla innych.
Dlatego, aby mieć łatwe w codziennym użyciu narzędzie do diagnostyki wstydu, warto zapamiętać, że bezwstyd EGO jest przyczyną nieszczęścia i śmierci, natomiast bezwstyd JESTEM jest źródłem szczęścia i usatysfakcjonowanego życia.
Pokora jest emocją i postawą, która współcześnie jest bardzo ambiwalentna. Ludziom, hołdującym tradycyjnej kulturze religijnej, pokora kojarzy się z postawą pozytywną, więc także swoje dzieci starają się wychować w kulcie pokory. Odwrotnie jest wśród zadeklarowanych tzw. ateistów, bądź zdystansowanych do instytucji religijnych, którzy pokorę utożsamiają z uległością wobec władzy i autorytetu duchowych przewodników. Pierwsi upatrują w pokorze cnotę i sposób na udane życie, drudzy posądzają ją o większość życiowych niepowodzeń.
Ucząc się mądrego zarządzania energią emocji trzeba się do tego jakoś ustosunkować i zapytać: Co można z tym zrobić? W mojej ocenie, co zapewne wielu natychmiast zdenerwuje, rację ma jedna i druga grupa. Oczywiście w świecie dualności to jest nie do pomyślenia, aczkolwiek uczymy się delikatnego i łagodnego stąpania po Ogrodzie Życia, w którym jedność zastępuje dwoistość. Gdyby więc spróbować przeorganizować nieco nasze pojmowanie pokory, możemy się przekonać, że po pierwsze jej definicja jest odwrotna w stosunku do powszechnego przekonania, a poza tym jej życiowa energia jest idealnie wypośrodkowana między postawami skrajnymi.
Problem z pokorą tkwi w tym, że kojarzymy ją z wzajemnym stosunkiem człowieka do człowieka, wobec którego można czuć się lepszym albo gorszym. Od pokoleń w ten sposób jej uczymy i próbujemy realizować, dokładając do tego kolejny błąd, polegający na tym, że uczyniliśmy z niej cnotę, czyli moralną predyspozycję do osiągania etycznej doskonałości. A stąd już niedaleka droga do wyniosłości, pychy i obłudy.
Tymczasem pokora jest postawą wewnętrzną w najczystszej formie. Jest naszym stosunkiem do Absolutu, Boga, czyli tajemnicy, która nas przewyższa i fascynuje. W pokorze stoimy sam na sam ze Źródłem, z którego jesteśmy, przez nas płynie i chce wydostać się na zewnątrz nas, aby w nieskażonej formie, możliwie najczystszej, odnawiać, leczyć i porządkować świat. Pokora jest emocją najszczerszego i najgłębszego z możliwych samopoznania. A posługując się obrazem można powiedzieć, że pokora jest szlifowaniem diamentu. Dzięki niej stajemy się brylantami.
Przez długie pokolenia pokora służyła energiom i strukturom władzy świeckiej i religijnej do przyginania człowieka do poziomu posłusznego wykonawcy rozkazów. O pokorze można pleść wiele cudownych różnorodności, jednak na pewno dłużej nie można utrzymywać, że pokorny człowiek ma być uległy i posłuszny autorytetom, poza jednym, duchowym, boskim, prawdziwym. Ten jednak czeka na człowieka w sercu i właśnie to słychać w słowie pokora.
Kosa na łące pozostawia po sobie pokos. Gdy ludzki ród jest aktywny, wówczas nadchodzi czas porodu, bo krew ujawnia się w pokrewieństwie. Efektem oglądu jest pogląd. Gdy ktoś legł, to zapewne poległ. A pędzący pewnie ma silny popęd. Tych kilka przykładów, a zapewniam, że w j. polskim jest ich dziesiątki, sugeruje, żeby poszukać słowa w ten sam sposób podobnego do pokory. Jest nim kora. Zatem?
Kora jest zewnętrzną tkanką roślin tzw. zdrewniałych, która chroni je przed ekstremalnymi warunkami pogodowymi, patogenami i zwierzętami. W istocie jest martwicą, czyli tkanką obumarłą. Dopiero pod nią znajdują się żywe tkanki. Po-korze jest życie. Każdy, kto chce zrozumieć sens pokory musi zapamiętać, że po-umarłym jest od-żywione!
Pokora nie jest korą, a właśnie w ten sposób funkcjonuje w popularnym rozumieniu i w praktycznym zastosowaniu tych grup społecznych, które z takiego praktykowania pokory czerpią niewątpliwe korzyści w postaci podporządkowania i niewolniczego posłuszeństwa pozostałej części społeczeństwa. Oczekuje się mianowicie jej martwicy, bo wtedy korę łatwo można łupać, zrzucać i wykorzystywać do własnych celów.
Pokora pojawia się dopiero pod korą, pod martwicą, gdy człowiek zaczyna głębiej, czyli pod powierzchnią iluzji i facjaty, szukać w sobie tego, co żywe, a żywa jest tylko prawda o sobie samym. Genialny w tym względzie jest j. łaciński, który słowem humilitas, oznaczającym pokorę, zadzierzga jednocześnie związki ze słowami humanum, homo i humor. Ten rodzinny związek słów wskazuje, że pokora jest zgodą na własne człowieczeństwo, ale nie tylko w uniwersalnym sensie, ponieważ przede wszystkim ze względu na swoją indywidualność i niepowtarzalność.
Pokora jest pracą, którą powinniśmy wykonywać każdego dnia, aby sięgać w głąb swojej tajemnicy i odkrywać prawdę o sobie. Jednak wpierw trzeba wejść pod korę, czyli pod to, co obumarłe. Pokora zaczyna się akceptacją wypartych i potępionych aspektów własnej osoby. Pokorny nie zgina tak po prostu karku przed autorytetem wiedzy czy siłą władzy, ale w sobie odkrywa prawdziwe życie, a wraz z nim mądrość i moc. Cierpliwie przeszukując wyparte aspekty psychiki, godząc się na to, że jest stworzony z ziemi, pokorny odkrywa godność i piękno w tym, że jest ziemianinem. W głębi ziemi, pod martwicą, odkrywa siebie, swój potencjał i zdolności, czyli wszystko, czym prawdziwie może się radować.
Dlatego pokorny człowiek nie wynosi się i nie imponuje tym, czym nie jest, ani czego nigdy nie zrobi dobrze. Jednocześnie potrafi się docenić, zna swoje możliwości i szanuje się, więc nie pozwoli, aby inni nim pomiatali albo go poniżali. Zna prawdę, która wyzwoliła go z pysznej potrzeby bycia kimś innym oraz fałszywego pomniejszania siebie.
A po czym najpewniej poznać prawdziwą pokorę? Oczywiście po tym, co sugeruje j. łaciński, czyli po humorze. Pokora mianowicie stwarza dystans do samego siebie. Jakież to cudowne, ożywiające i lekkie uczucie, gdy nie trzeba się nadymać, udawać, grać, kłamać i martwić, że zostanie się zdemaskowanym. Ma się wówczas dystans do własnych umiejętności, wysiłku i efektów pracy. Można śmiać się z błędów, niedociągnięć, pęknięć i wybrzuszeń, bo nie demaskują fałszywej iluzji, ale pokazują autentyczne piękno. Pokora jest najlepszą nauczycielką lekkości, twórczej fantazji i finezji. Jednak najlepsze i tak pojawia się dopiero na końcu tej przygody. To wirtuozeria, która nie bierze się znikąd. Jest brylantem, czyli diamentem oszlifowanym przez pokorę.
Mam nadzieję, że niechętnych przekonałem do pokory, pokazując jej istotę. Popularne sądy na jej temat doprawdy nie mają z nią dużo wspólnego. Podobnie ślepych wyznawców pokory, którym kojarzy się z bezwzględną uległością wobec autorytetów, zachęciłem do tego, aby weszli w siebie i tam poszukali prawdy, wyzwalającej do miłości i twórczego życia.
Nuda wraz z lenistwem zostały jakiś czas temu włożone do worka na śmieci i wyrzucone na śmietnik historii oraz wartości, rozwijających cywilizację. Coś takiego mogło wydarzyć się tylko pod dyktando piewców ekonomicznej użyteczności i przydatności. Tymczasem bez zdolności integrowania ciemnych stron księżyca człowiek nie radzi sobie z rozumieniem samego siebie i ma problem z odnajdywaniem życiowej drogi. Jak zabsolutyzowane lenistwo nie służy niczemu dobremu, jednak zintegrowane z wypoczynkiem i oczyszczaniem twórczych źródeł życia jest wzmacniaczem kreatywności, tak i nuda delikatnie i życzliwie uzmysłowi mądremu człowiekowi, co może zrobić dla swego samopoczucia i samorealizacji. Doprawdy nie warto fundamentalistycznie orzekać, że moneta nie ma drugiej strony, skoro przypadkiem upadła na widoczną.
Jak mało która emocja, nuda fascynuje tym, że pod pozorem negatywności ma niebywałą zdolność sprowadzania nas do naszego, duchowego centrum, w którym decyduje się jakość naszego życia. Zrozumieniu, na czym polega pozytywne znaczenie nudy, pomoże nam słowo w Polsce nie zasłużenie obciążone złymi skojarzeniami, a mianowicie nudyzm. Nie przypadkiem nuda i nudyzm należą do tej samej rodziny, a koligacje między nimi rozjaśniają człowieczą codzienność.
Pierwszymi nudystami byli ludzie, znani jako prarodzice, czyli Ewa z Adamem. Niestety w pewnym momencie zaczęli się bać, wstydzić i przyodziewać. Ów moment teologia łączy z grzechem. Czy stworzenie powinno wstydzić się przed Stwórcą? Raczej nie, więc coś tu jest nie tak. O co chodzi? Może o to, że chociaż przed tzw. upadkiem byli nadzy, jednak nagość ich nie obnażała? Czymś innym jest bowiem nagość, czyli brak ubrania, a czymś innym bycie obnażonym, zdemaskowanym, pozbawionym możliwości zasłonięcia prawdy o sobie, z czego doskonale zdają sobie sprawę zdemoralizowani ludzie aparatu władzy, demonstrujący swoją siłę, obnażaniem pojmanych, osądzonych, manipulowanych, wykorzystywanych i poniżanych ludzi.
Dlaczego Ewa z Adamem przed upadkiem nie byli obnażeni, chociaż byli nadzy? Z upadkiem łączy się więc coś, co sprawiło, że z nagich stali się obnażonymi. W biblijnym opowiadaniu świadczy o tym metafora otwartych oczu. Na brak odzienia nie zwraca się uwagi. Zauważa się dopiero obnażenie, które przynależy do sfery rozpoznania człowieka, czyli prawdy o nim. Człowiek obnażony jest człowiekiem rozpoznanym, któremu widocznie czegoś brakuje, skoro bardzo się wstydzi.
Człowiek z otwartymi oczami jest istotą, która wie, że straciła Bożą chwałę. Nie jest nią okryty, niczym szatą. Człowiek wstydzi się więc nie tyle nagości, ile samego siebie, nie dlatego, że jest brzydki, ale dlatego, że poznał prawdę o sobie. Wie, że nie jest prawdziwy i brak mu Bożej chwały. Ubiór nie jest więc potrzebny do zasłonięcia wstydliwych części ciała, ale żeby zasłaniał prawdę o nas, a mówiąc inaczej, żeby odwracał uwagę. Jest jakby komunikatem: „Nie patrz na to, co jest we mnie brakiem, co jest moją grzesznością, co we mnie jest brzydkie, ale patrz na twarz, czyli istotę”.
Czy mam jakiś argument na poparcie tej myśli? Myślę, że tak. Jest nią dominacja głowy, a właściwie twarzy, cechująca naszą kulturę. Twarz jest zwierciadłem serca, metafizyczną szczeliną do poznania duszy, jest ikoną ludzkiej istoty. Od dawien dawna, i wciąż tak jest, wystarczyło wykonać popiersie, namalować portret, sfotografować twarz, aby pokazać człowieka i umożliwić jego identyfikację. Przez pokolenia ubieraliśmy się w taki sposób, żeby eksponować głowę i odwracać uwagę od powodu do wstydu, którym nie jest brzydota narządów płciowych, ale prawda o człowieku. Ubrania miały zabezpieczać prawo twarzy do przedstawienia osoby. Jakby nie było wciąż uważamy, że człowiekowi nie wolno stracić twarzy!
Ideowym celem nudyzmu nie jest obsceniczność, notabene święta w archaicznych kulturach, ani amoralna manifestacja. Nie jest nią także naturalizm albo ekologizm. Jest nim upomnienie się o prawo człowieka do bycia prawdziwym bez potrzeby odczuwania lęku, wstydu bądź winy. Nudyzm to apel o powszechną zgodę na piękno człowieka bez względu na obowiązuje kanony, oceny i porównania. Co prawda to nieporadny, jednak mimo wszystko krok w stronę nagości, w której człowiek nie jest obnażony, ale ubrany w prawdę, autentyczność i piękno.
Jestem przekonany, że próba pozytywnego zdefiniowania nudyzmu, w Polsce najczęściej kojarzonego z moralną rozwiązłością i zgorszeniem, umożliwia odnalezienie drzwi, przez które w podobny sposób można wejść w pozytywne rozumienie nudy. Jak w sferze kultury nudyzm jest upomnieniem się o prawo człowieka do bycia nagim, czyli prawdziwym, tak nuda jest emocją, w której czujna świadomość ma szansę dotarcia do istoty JESTEM, czyli wyzwalającej prawdy o sobie samym.
Upraszczając można posłużyć się następującym rozróżnieniem:
– nudyzm nie powstał z nudy zmanierowanych ludzi – negatywny sens nudy;
– nudyzm jest skutkiem zgody na samego siebie, bez konieczności używania zasłaniających prawdę masek – pozytywny sens nudy.
Poszukajmy zatem pozytywnego znaczenia nudy, które w codziennym życiu byłoby przydatne poza nudyzmem. Negatywnie, nudę odczuwamy jako niekończącą się chwilę, w której nie bardzo wiemy, co z sobą począć albo czym się zająć. Znudzeni filmem, lekturą, pracą i odpoczynkiem, nawet drugim człowiekiem, odczuwamy zniechęcenie życiem i pustkę. Cudowny świat nudy odkryje przed nami pojęcie pustki.
Pustka wokół, pustka treści, pustka inspiracji, pustka sensu pracy nie oznacza bowiem, że pustka jest wszędzie. Właśnie od tego jest nuda, abyśmy przez doświadczenie zewsząd napierającej pustki zainteresowali się sobą i własną duszą, a ona nigdy nie jest pusta. Odwrotnie, jest bogata oraz inspirująca. W doświadczeniu nudy pustka jest odpowiednikiem nagości w nudyzmie. Przyczyną nudy, przeżywanej w sposób negatywny, czasem bywa niezgoda na samego siebie, częściej niezdolność do przeżywania trwającej chwili, jednak nie dlatego, że brakuje zewnętrznych bodźców.
Znudzeni ludzie po prostu nie chcą albo nie potrafią świadomie zająć się sobą. Chętnie zajęliby się wszystkim wokół nich, tylko nie sobą. Interesują się zewnętrznym światem, a nie cudami własnego wnętrza. Są znudzeni spowolnioną chwilą, dlatego chętnie zgodziliby się na przyspieszenie czasu życia, aby nie musieć się nudzić. Tymczasem znudzenie sygnalizuje im, że bodźce zewnętrznego świata nie stymulują ich do rozwoju i byłoby warto zatrzymać czas w świadomym przeżywaniu TERAZ i w sobie odkryć wszystko.
Jeżeli nie potrafisz całkowicie poświęcić się temu, co TERAZ robisz, bez względu na rodzaj zajęcia, wiedz, że nie nudzisz się zajęciem, ale sobą. A nudzisz się sobą, ponieważ nie poznałeś do tej pory cudownego świata własnej duszy i dlatego ani nie znasz siebie, ani nie wiesz, co możesz zrobić ze swoim życiem. Nudzisz się, ponieważ nie zgodziłeś się na bycie sobą, to znaczy na bycie prawdziwym, autentycznym i nagim. Dlatego daj sobie prawo do nudyzmu, a pozbędziesz się nudy.
Pozytywny sens nudy oznacza, że świadomy człowiek w rzeczywistości nigdy nie ma okazji do męczącego i zniechęcającego znudzenia, ponieważ eksploruje wewnętrzny świat duszy i co rusz odkrywa w sobie kolejne skarby, które wydobyte na zewnątrz, zmieniają wokół niego cały świat. Mając do zrobienia to wszystko, co może uczynić ze względu na swoje wewnętrzne piękno i niepowtarzalność, nigdy nie będzie miał czasu, żeby znudzić się życiem.
Pięknie i dobrze być nagim bez wstydu, ponieważ wówczas nuda oznacza niczym nie przysłoniętą prawdę, która inspiruje i zmienia świat.
W niektórych środowiskach dużą popularnością cieszy się modlitwa ciszy, powszechnie zwana medytacją. To świetnie, że uczymy się chodzenia po wodzie nieświadomości, aczkolwiek większość z nas szybko przekonuje się, że nauka nie będzie trwać miesiąc ani rok. Nauka pływania to przysłowiowy pikuś w porównaniu z uczeniem się utrzymywania kontroli nad własnymi myślami i świadomego zarządzania pamięcią oraz siłą podświadomości. Niekiedy już podczas pierwszej medytacji można przeżyć mistyczne doświadczenie uwolnienia spod kontroli umysłu, a potem miesiącami wytrwale praktykować, cierpliwie czekając na kolejne.
Różnie bywa, jednak bez wytrwałości i cierpliwości nie obywa się na pewno. Mimo wszystko dla tych cudownych szczelin, wpierw odkrywanych w betonie naszych myśli, a następnie starannie poszerzanych, warto praktykować modlitwę, którą wyciszamy myśli, aby uczyć się życia w ciszy. Dopiero w niej zaczyna być słyszalny szept Najwyższego, jak w muszli delikatny szum oceanu.
Modlitwą ciszy wzruszamy skamielinę naszych przekonań i myśli, za którymi częstokroć bylibyśmy w stanie oddać życie, a tymczasem, jak się okazuje, jedynie 5% myśli jest naszego, świadomego autorstwa. Reszta to wzorce, schematy, przekonania, oceny, utożsamienia, którymi zostaliśmy zaprogramowani w procesie wychowywania i oddziaływania środowiska od pierwszych chwil życia. Naprawdę trudno powiedzieć, że zostały przez nas przyjęte i adoptowane, bo wówczas byłoby to świadome działanie.
Aby energia zaczęła przez nas płynąć, Źródło życia potrzebuje emocjonalnej szczeliny w skamieniałej strukturze mentalnej. Nie jesteśmy skłonni myśleć o sobie w ten sposób, jednak nie wychowuje się nas na ludzi giętkich, plastycznych, przepuszczalnych, więc w większości jesteśmy skamieniałymi artefaktami, chodzącymi świadkami przeszłości. Dlatego musimy pęknąć, aby odżyć. Pilnie potrzebujemy szczeliny, przez którą zacznie płynąć życie.
Bez wzruszenia wyschniętej ziemi albo twardej skały życie nie ma szans. Wzruszenie zawsze jest odżyciem w krainie śmierci i zapowiedzią wiosny życia. Mam nadzieję, że teraz rozumiesz, dlaczego niespodziewanie od czasu do czasu doświadczasz wzruszenia. Co prawda niektórzy z nas medytują, aby wzruszyć podświadomą skamielinę myśli, jednak Duch działa nieustannie, więc to z Jego tchnień i poruszeń doświadczamy wzruszeń, które sprawiają to samo. Duch czyni to dla nas, abyśmy wzruszeni odkryli w sobie szczelinę, to jest prześwit do spokojnego, cichego, radosnego, szczęśliwego świata, w którym nie ma starych wzorców mentalnych, ani schematycznych przekonań i utożsamień, ale czyste niebo świadomości.
Niektórzy boją się wzruszenia, ponieważ czują, że wówczas zaczyna się z nimi coś dziać, co wymknęło się im spod kontroli, a tymczasem chcieliby zachować osobowościowe status quo i trwać w skamielinie swoich utożsamień. Jeśli boicie się wzruszeń, uważajcie, ponieważ prędzej czy później Duch upomni się o Was i stworzy w Was szczelinę dla Źródła nie delikatnym poruszeniem, ale prawdziwym trzęsieniem ziemi, którym w sensie medycznym jest udar mózgu. W sensie duchowym, emocjonalnym i mentalnym to niepowtarzalna szansa na przeprogramowanie umysłu. Prawdą jest, że jest niebezpieczna i powiązana z cierpieniem, więc najmądrzejszym przeciwdziałaniem jest codzienna radość ze wzruszeń i wdzięczne przeżywanie ich bez lęku.
Wzruszenia są po to, aby pojawiały się szczeliny dla Źródła życia. Energia zaczyna płynąc, a my odżywamy i zaczynamy rodzić owoce ducha. Nie opierajmy się wzruszającym historiom, opowiadanym przez autentycznych i prostych ludzi. Wzruszają nas, abyśmy nauczyli się dostrzegać sens życiowych doświadczeń i nowych szans. Nie zatykajmy uszu przed wzruszającymi słowami, ponieważ wypełniają duchową pustkę i leczą chore miejsca w nas. Nie bójmy się niczego, co delikatnie dotyka naszych serc, bo to dużo lepsze od życiowego trzęsienia ziemi. Wzruszajmy się muzyką, kwiatami, zapachami, kolorami, czułością, którą okazują sobie zwierzęta i ludzie, siłą życia drzew i ekosystemów.
Mimo wszystko najważniejsze jest to, abyśmy zaskoczeni pięknem i dobrem, prześwitującym przez szczelinę, pozwalali sobie w takich chwilach na zatrzymanie i naturalną medytację. W takich chwilach absolutnie nie wstydźmy się łez, płynących po policzkach, ponieważ nie świadczą o słabości, ale o działaniu Ducha. Łzy są pumeksem duszy. Potwierdzeniem, że coś nas wzruszyło, więc wysuszona ziemia pękła. Pierwsze kropelki, płynące ze Źródła życia, wreszcie przebiły się przez twardą skałę i zapowiadają wiosnę życia.
Rewolucja przemysłowa doprowadziła do pojawienia się cnoty, przypominającej żelazo, a więc materiału, którym zdobyła świat. Jest nią twardość. Moim zdaniem chociaż bycie twardym przypomina bycie hardym, w istocie to nie jest dokładnie to samo. Hardzi ludzie są nieustępliwi, nie załamują się i mają tupet. Hardość to swego rodzaju odporność na niepowodzenia, której źródeł byłoby trzeba szukać w wierze w siebie i własne umiejętności. Hardość jest rodzajem zbroi, przyodzianej do konfrontacji z zewnętrznymi warunkami życia. Z kolei twardość jest duchową skamieliną, skamienieniem serca, spacyfikowaniem ludzkich odruchów, których źródłem jest miłość.
Twardzi ludzie nie ubrali zbroi, ale cali wychłodzili się do tego stopnia, że przypominają lodową rzeźbę. Ich serca nie pompują krwi, a ich wnętrzności nie odczuwają emocji. Ten rodzaj ludzi stał się powszechny w biznesie, jednak zainfekował pozostałe ludzkie tkanki i warstwy społeczne. Twardość umożliwia co prawda prowadzenie efektywnego blitzkriegu, ale gdziekolwiek się panoszy w ślad za nim natychmiast pojawiają się choroby i rozpadają związki i wspólnoty. Widać, że twardość to usztywniające i duszące stwardnienie rozsiane ludzkości.
Jeśli ludzkość ma trwać, rozwijać się i czynić życie lepszym, lżejszym i satysfakcjonującym, koniecznie musi dbać o tkankę łączną, dzięki której tkanki społeczne mogą współpracować, zaś w wymiarze jednostkowym o błonę komórkową, umożliwiającą pojedynczym komórkom osmozę i wzajemną pomoc. Emocjonalną energią, dzięki której zachodzi ów proces jest współczucie. Bez tej emocji przepływ miłości jest niemożliwy, a życie zmierza wprost w czeluść, która jednym kojarzy się z piekłem, drugim z czarną dziurą.
Współczucie, czyli odczuwanie wspólnie z innymi, jest emocją w sensie ścisłym. Przecież nie zdarza się często, aby nazwa tak jednoznacznie informowała o odczuwaniu. Jednak jak każda emocja, także współczucie nie może pozostać doświadczeniem uwewnętrznionym. Emocje są różnymi przejawami tej samej energii życia, która musi płynąć. Jeśli przepływ zostanie zatrzymany, wówczas energia wzbiera aż do spiętrzenia, które zrywa tamę i oznacza śmierć i zniszczenie. Niestety z tego rodzaju spiętrzeniem energii współczucia mamy do czynienia, i to wcale nierzadko, w postaci kobiecego sentymentalizmu. To najgorsza z możliwych, wynaturzona forma współczucia, manifestującego się podczas kolejnych spotkań przyjaciółek w postaci krokodylich łez, wylewanych nad nieszczęściem biednych, chorych, cierpiących i opuszczonych. Potrzebującym, losu nie poprawia to w niczym, za to samopoczucie Pań i owszem. Jednak w końcu także one doświadczają nerwowego załamania i chorób, których geneza tkwi w ustawicznym informowaniu o konieczności podjęcia działań, bez jakiejkolwiek aktywności.
Sentymentalizm pozornie wygląda na głębokie uczucie. W rzeczywistości jest delikatną formą złości i rozgoryczenia. Dlatego osoby nim dotknięte, widząc cierpienie, płaczą na zawołanie. Łzy są wyrazem bezsilności i bezradności, chociaż trzeba przyznać, że świetnie się sprzedają.
Źródło prawdziwego współczucia tkwi głęboko. Można by pomyśleć, że w sercu, a tymczasem jeszcze głębiej. We wnętrznościach, które są ośrodkiem nowego życia. To symboliczne łono, wydające dziecko na świat. Gdy w człowieku te wnętrzności się wzruszają, wówczas energia zaczyna płynąć tak intensywnie, że nie sposób jej powstrzymać. Kto wie, czy współczucie nie jest najskuteczniejszym bodźcem do praktycznego działania i przejawem miłości? Jak rodzic, a zwłaszcza matka, nie potrafi znieść cierpienia i nieszczęścia własnego dziecka, ponieważ jej matczyne wnętrzności, czyli łono, aż drży z bólu i rozpaczy, więc uczyni wszystko, aby je uratować, tak człowiek pełen współczucia nie jest w stanie znosić cierpienia jakiegokolwiek stworzenia.
Współczucie jest emocją macierzyńską, mającą związek z tajemnicą rodzenia i podtrzymywania życia, więc trwałe decyzje i skuteczne działania, eliminujące bądź minimalizujące cierpienie mają w niej swój początek. W takim samym stopniu dotyczy to zmiany diety i rezygnacji z mięsa oraz produktów odzwierzęcych, co konsekwentnego niestosowania przemocy wobec innych ludzi. Współczucie, a nie ekonomia, skutecznie zmienia ludzkie przekonania w sprawie ogrzewania domów i osiągania życiowych celów przez współpracę a nie współzawodnictwo.
Gdy pojawia się w nas głębokie odczucie tego, co może czuć inna istota, wówczas przestają być potrzebne i mieć znaczenie pozostałe motywy. W ten sposób jakbyśmy rodzili życie, z tym że nie w sensie ogólnym, ale do szczęśliwej, dobrej i pomyślnej przyszłości. W łacińskim słowie compassio słychać, że człowiek poruszony współczuciem nie jest bierny w swoim cierpieniu spowodowanym cierpieniem innych, ale z pasją, czyli aktywnie, zmienia ich położenie oraz życiową sytuację.
Niechybnym znakiem współczucia okazuje się być łza połączona z uśmiechem.
Z kolei jednym z greckich słów, którym można wyrazić współczucie, jest simpateo. Sprawia wrażenie antonimu słowa antypatia. Odczuwając antypatię boimy się o siebie. Odczuwając sympatię boimy się o innych. Pod względem pozytywnym antypatia jest wezwaniem i bodźcem do spojrzenia na samego siebie oczami osoby, która najprawdopodobniej bardzo nas przypomina, jakby nas odzwierciedlała. Czujemy do niej antypatię, ponieważ brzydzimy się czymś w sobie.
Korzystając z tej metody możemy maksymalnie wykorzystać również energię współczucia w jej wymiarze negatywnym, czyli w sentymentalizmie. Nauczyliśmy się bowiem, że mądry człowiek nie marnuje brzegowych potencjałów życiowej energii i nawet wówczas, gdy emocja jest pozytywna sama w sobie, jak ma to miejsce w przypadku współczucia, jednocześnie stara się zrozumieć i wykorzystać jej negatyw. Do czego zatem może zachęcać sentymentalizm? Abym krytycznie przyjrzał się samemu sobie i zastanowił, dlaczego łatwo i szybko wzruszam się i płaczę z powodu czyjegoś cierpienia? Czy moje łzy, połączone z biernym cierpieniem, nie pokazują mi przypadkiem mnie samego? Może po prostu płaczę z powodu własnego cierpienia, a brak pasji i działania wynika z tego, że dla samego siebie nie potrafię uczynić niczego dobrego i przyjąłem postawę ofiary losu? Zaś krokodyle łzy wcale nie świadczą o dobrym współczuciu, bo w rzeczywistości są manifestacją mojej niemocy i bierności.
Rozczulanie się nad własną niedolą w niczym nie pomaga innym. Wpierw muszę stanąć we własnej obronie i odmienić swój los. Wtedy delikatna i ożywcza energia współczucia omyje i opatrzy rany innych istot.
Troska jest jedną z tych emocji, których praktyczna aktywność często doprowadza do konfliktów, nieporozumień i emocjonalnych węzłów. Co prawda, jak każda emocja, sygnalizuje coś osobie, w której się pojawiła, jednak szczególnie kłopotliwe bywają jej skutki społeczne. Gdyby chociaż troski było troszeczkę, dałoby się przyjmować ją z wdzięcznością. Niestety najczęściej jest jej w nadmiarze, więc zamiast ludzi do siebie zbliżać ma nad wyraz rozwiniętą zdolność oddalania ich od siebie i budowania ochronnych murów.
Najczęściej troska kojarzy się nam z matczyną dbałością o dobro rodziny, zabieganiem o to, aby w domu niczego nie brakowało, dbałością o wykończenie potraw albo wygląd domowników, itp. W istocie matczyna troska bywa przysłowiową. Niemniej może też być dojmującym uczuciem niepokoju, wywołanym rzeczywistą sytuacją bądź nieuzasadnionymi przewidywaniami, ciężarem nie do uniesienia, gdy od dłuższego czasu nie ma się wiadomości o losie bliskich. Pracownik może troszczyć się o swoją przyszłość, gdy dowiaduje się, że planowana jest restrukturyzacja miejsca pracy, a polityk z odpowiednią emfazą komunikuje potencjalnym wyborcom, że bardzo przejmuje się ich problemami i troszczy o losy kraju.
Można odnieść wrażenie, że praktyczna miłość bez troski byłaby niemożliwa; że to ona zauważa konkretne problemy i motywuje do działania. I na dobra sprawę mogłoby tak być, gdyby nie jeden, podstawowy mankament troski. Ten mianowicie, że świetnie nadaje się do emocjonalnego manipulowania i przywiązywania innych do siebie. Jakże łatwo troskę wykorzystać do wzbudzenia w kimś poczucia winy, wstydu czy zobowiązania. Z tego powodu troska częściej kojarzy się z psychicznym cierpieniem, niewolnictwem, marnowaniem własnych zdolności i życia.
Wyobraźmy sobie następująca sytuację: Odwiedza nas osoba, z którą wiążą nas wspomnienia, zażyłość, serdeczność i miłość. W pierwszym odruchu chciałoby się ugościć ją w sposób najlepszy z możliwych i odwzajemnić jej obecność, która nas wzrusza i raduje. Wiele Pań bez namysłu rzuca się wówczas do kuchni, jakby od ich błyskawicznego działania miał zależeć finał kampanii wrześniowej. Parzą kawę, nakładają ciasto na talerzyk, w mikrofali odmrażają mięso na szybki posiłek. Tyle do zrobienia…
Tymczasem Mąż rozsiadł się w pokoju i słucha Gościa, który ewidentnie ma coś do powiedzenia. Być może dzieli się dobrymi wiadomościami, przywiezionymi z podróży, być może żali się na zmęczenie, ale kto wie, czy po prostu nie komunikuje, że w ogóle nie ma ochoty na kawę, a mięsa nie jada od roku. Niestety Pani domu nie jest zainteresowana wysłuchaniem Gościa i dowiedzeniem się, na co ma ochotę, bo przecież Ona zawsze wie lepiej!
Akt drugi dramatu wygląda mniej więcej tak: Pani domu triumfalnie wkracza do gościnnego pokoju, niosąc zaparzoną kawę i ciasto. Stawia je przed Gościem, wyrażając jednocześnie niezadowolenie z zachowania Męża, który zamiast pomóc jej w kuchni, słucha Gościa. Zaś na subtelne i delikatne komunikaty podejmowanej Osoby, że kawę wypije, ale na ciasto nie ma ochoty, a mięsa nie jada w ogóle, jest w stanie wyrzucić z siebie jedynie rozpaczliwe: Tak bardzo się staram i troszczę, a Ty gardzisz tym, co dla Ciebie przygotowałam. W domyśle oczywiście chce zakomunikować, że Gość gardzi troskliwą i dobrą Panią domu.
Jeśli wobec tego chcemy zrozumieć naturę troski, która sama w sobie bynajmniej nie jest zła i jako emocja wielokrotnie motywuje nas do działania na rzecz innych, trzeba dostrzec różnicę pomiędzy działaniem a słuchaniem, bądź naszymi wyobrażeniami o problemie a rzeczywistą sytuacją. Prawdziwa troska, mająca związek z potrzebami, którym z miłością można wyjść naprzeciw, na początku zawsze słucha, przygląda się, dowiaduje się i dopiero wówczas celowo i praktycznie odpowiada na zapotrzebowanie.
Troska nigdy nie wie lepiej! Właśnie dlatego, że nie wie, co się dzieje i co dobrego można uczynić, wpierw musi wybrać wartościowszą postawę, polegającą na powściągnięciu działania aż do zyskania pewności, że teraz wszystko już wiadomo. Co więc powiedzieć o trosce, która nie dowiaduje się, ale działa, wywierając nacisk na życie i wydarzenia? Że jest najpewniejszym objawem lęków, wynikających z niepewności siebie i kompleksów. Kto nie zna własnej wartości, niczego nie wie też o tym, co prawdziwego i potrzebnego, dobrego i pięknego, mógłby darować drugiemu człowiekowi i światu.
Tego rodzaju troska w sferze praktycznego działania jest odpowiednikiem krzyku osoby wystraszonej i zrozpaczonej, która panicznie boi się przyszłości. Takiemu człowiekowi najlepiej wychodzi manipulowanie ludźmi, aby emocjonalnie wiązać ich ze sobą, oraz sytuacjami, aby móc je kontrolować. Nie dostrzega, że pod pozorem dobra, krzywdzi, zaś prawdziwą intencją jego działania jest zabezpieczenie siebie, wbrew temu, co manifestuje i deklaruje.
Warto pamiętać, że nie udawana troska jest żywym strumieniem czułej miłości, która nie zawłaszcza i nie kontroluje, ale spragnionego wody poi wodą, nie herbatą; pragnącemu odpoczynku stwarza ciszę, a nie zabiera na dyskotekę; marzącego o fizycznej bliskości obdarowuje oksytocyną, a nie potokiem słów, itp.
Obok czułej, delikatnej i życzliwej miłości, drugim elementem prawdziwej troski jest zaufanie, że potrzebujący wie lepiej, co jest dla niego dobre, ale też, że w życiu i świecie zawsze dzieje się to, co jest właściwe i odpowiednie, czyli po prostu najlepsze. Wówczas troska pryska, niczym mydlana bańka, jakby pękała pod własnym ciężarem.
Troska, która rujnuje życie, bo jest nie do zniesienia, nie potrafi albo nie chce ufać. Jej źródłem jest umysł, który wszędzie wietrzy spisek, dostrzega sprzysiężenie sił zła i nie ustaje w tropieniu nieszczęścia. To umysł wmawia nam, że nie wolno ufać i lekko żyć, ponieważ w każdej chwili musimy być przygotowani na odparcie ataku i walkę z jakąś biedą. Musimy się troszczyć i tym samym zgodzić na męczące i stresujące życie. Taką fałszywą troskę widać na twarzach polityków, bankierów, lekarzy, policjantów, księży oraz im podobnych, czyli wszystkich, którzy wmawiają nam, że troszczą się o nas. To jedynie marketingowa, przemyślana strategia, której dajemy się zwieść.
Nie wiedzieć czemu, troska kojarzy się z poważną, spiętą i smutną twarzą. Choć zabrzmi to podejrzanie i niektórych zaboli, ale ten sam rodzaj zatroskania od czasu do czasu można zobaczyć też na twarzach ludzi, którzy przeżyli żałobę i odpracowali stratę, jednak wydaje im się, że nie powinni zmieniać wyrazu twarzy. Smutnym i zatroskanym obliczem wciąż zwracają na siebie uwagę.
Zaufanie do Źródła, że o nas dba, obdarowując codziennym dobrem, oraz pewność, że spotyka nas to, co w danej chwili jest dla nas najlepsze, rozpuszcza fałszywą troskę, czyniąc życie lekkim i radosnym. Kto chce pozbyć się ciężaru troski niech po prostu uczy się zaufania, zachowując ważny i dobry aspekt troski. Polega on na tym, że autentycznie zależy nam na szczęściu i dobrostanie innych ludzi, a nie na naszym własnym. W pierwszym wypadku wpierw słuchamy ich i realizujemy wyrażone przez nich potrzeby. W drugim wypadku mało obchodzą nas ich potrzeby, ponieważ najważniejsze jest dla nas dobre samopoczucie i bezpieczeństwo.
Fałszywą i manipulującą troską, konserwujemy nasze lęki i kompleksy, rujnując przy okazji społeczny brzeg energii życia. Kto chce spokojnie płynąć, niech ufnie słucha, obserwuje, przyjmuje i respektuje potrzeby innych ludzi.
Niewiele jest tak jednoznacznie czystych emocji, jak szczęście. Na dobrą sprawę szczęście rzeczywiście może nie być niczym więcej, więc też nie ma się czemu dziwić, że racjonaliści uznają je za mrzonkę, podobnie jak szczęśliwi ludzie budzą w nich po części uzasadnioną obawę, że stracili kontakt z codziennym życiem. Czy do pomyślenia jest szczęśliwy człowiek? A może szczęśliwym bywa się jedynie co jakiś czas?
Teoretycznie niemal każdy człowiek pragnie być szczęśliwy, jednak praktycznie im mocniej się staramy, tym bardziej jesteśmy nieszczęśliwi. To jeden z paradoksów ludzkiej egzystencji, będący skutkiem niezrozumienia natury rzeczy i sprzeciwiania się prawom wszechświata. Mam nadzieję, że uda się nam go dostrzec i nazwać, jeśli nie dla wielu korzyści, to przynajmniej dla jednej, prawdopodobnie najważniejszej.
Jeśli bowiem szczęście jest czystą emocją, i niczym więcej, to przecież szczęścia można doświadczać zawsze tylko TERAZ, a nigdy KIEDYŚ, zwłaszcza w fatamorganie przyszłości, pod warunkiem, że jest się jej świadomym i totalnie w niej obecnym. Chodzi więc o to, że szczęścia nie da się utrwalić w czasie inaczej, jak poprzez czułość dla teraźniejszości, uważność bycia, trzeźwość bycia sobą w tym, co się wydarza. Albo jest się szczęśliwym w każdym kolejnym TERAZ, albo w ogóle, bo emocji nie da się rozciągać w czasie, ku przyszłości. Szczęścia nie można zaplanować. Szczęśliwym można tylko być.
Pytając o szczęście, w centrum uwagi stawiamy ważny problem, a mianowicie przeznaczenia. Czy przeznaczeniem człowieka jest bycie szczęśliwym? Czy człowiek został stworzony do szczęścia? Czy szczęście może być rozumiane w sposób religijny, jako stan zbawienia? W refleksji nie posuniemy się ani o krok, jeśli po drodze nie rozprawimy się z dwoma kwestiami. Pierwsza dotyczy Źródła i pyta, czy mogło stworzyć człowieka dla własnego szczęścia? Druga dotyczy człowieka i pyta, czy realizując jakiś cel, człowiek ma prawo powodować się miłością do samego siebie?
Odnosząc się do pierwszej kwestii powiedzmy wprost, że jeśliby Źródło samo w sobie nie było pełnią szczęścia, wtedy pojawienie się człowieka nosiłoby znamię potrzeby. Źródło wysłałoby nas w świat nie dla naszego szczęścia, ale dla własnej satysfakcji; nie z bezinteresownej miłości, ale z miłości do siebie. Uzupełniałoby tym samym jakiś brak swego, boskiego bytu.
Jeśli jednak Źródło podzieliło się życiem z pełni szczęścia, czyli – jak można rzec – bez powodu, przeto umożliwiło nam doświadczanie szczęścia z miłości do nas. To z kolei oznaczałoby, że jesteśmy dziećmi szczęścia, stworzonymi z nadmiaru, kochanymi i chcianymi poza jakimkolwiek podejrzeniem o konieczność, potrzebę i użyteczność.
Wygląda na to, że wybór jednej z dwóch możliwości w sposób zdecydowany wpływa na jakość życiowego doświadczenia. Pierwsza oznacza traumy, napięcie i cierpienie. Druga przeciwnie, bo skoro żyjemy, ponieważ miłość Źródła jest pełna i niczego jej nie brakuje, więc nie musimy spełniać jakichkolwiek zachcianek i oczekiwań, nawet metafizycznych. Jesteśmy na ziemi dla własnego szczęścia.
Tym samym zyskujemy rozwiązanie kwestii drugiej i wgląd w tajemnicę miłości. Okazuje się, że jesteśmy twórczy, a więc też użyteczni, potrzebni i konieczni, jeśli samych siebie obdarzamy miłością bezwarunkową i pełną. Realizując życiowe cele mamy absolutne prawo kierowania się miłością do siebie, inaczej będziemy poruszać się jedynie w świecie konieczności i użyteczności, ale przede wszystkim używać przemocy wobec wszystkiego, co służy nam do zaspokajania narcystycznej potrzeby bycia kochanym. Jakże często – stanowczo za często – tym, co nas zaspokaja, staje się drugi człowiek!
Rozpoznając stwórczą miłość Źródła bądźmy pewni, że zostaliśmy stworzeni ze szczęścia, więc też jakość naszej codzienności zależy od bycia szczęśliwym. Ileż godności, jasności i radości pojawia się w codziennej aktywności, gdy przestajemy traktować życie jako konieczne usiłowanie, a zaczynamy bawić się własnym życiem. Nabieramy wówczas dystansu do efektów własnej twórczości i z ironiczną lekkością przechodzimy ponad defektami codzienności.
Niestety dawniej teologia marsowego oblicza Boga, który oczekuje ludzkiego poświęcenia, a współcześnie antropologia ekonomicznej konieczności i przydatności pozbawia nas prawa do szczęścia. Tymczasem musimy upomnieć się o prawo do szczęścia! Bez szczęścia nie poznamy smaku radości. Czy można sobie wyobrazić kreatywnego człowieka, smutnego i nieszczęśliwego? Czy można utrzymywać, że możliwa jest miłość do drugiego człowieka bez miłości do siebie; miłości, która nie szuka zaspokojenia własnych braków czyimś kosztem, ale uczestniczy w ekstatycznym doświadczeniu szczęścia?
Pełnia człowieczeństwa wynika ze szczęścia, jest szczęściem i tworzy szczęście. Logika stwórczej miłości Źródła jest logiką szczęścia. O tym świadczą także biblijni autorzy, aczkolwiek ich opowiadania często są interpretowane opacznie. Otóż człowiek nie został stworzony jako ostatni, jak często się utrzymuje, więc nie jest celem stworzenia. Po zaistnieniu człowieka na szczęście został jeszcze stworzony sabat, dzień siódmy; dzień odpoczynku; dzień szczęścia; dzień, w którym odradza się kreatywna siła człowieka w spotkaniu z Bogiem. Ale z jakim Bogiem? Na pewno uśmiechniętym. Na pewno radosnym. Na pewno szczęśliwym i uczestniczącym w szczęściu człowieka.
My tymczasem zamieniliśmy wartość szczęśliwego życia na życie użyteczne ekonomicznie. Mówiąc inaczej, jeśli już uwzględniamy potrzebę szczęścia, to koniecznie musi być ekonomicznie przydatne i konsumpcyjnie użyteczne. Współcześnie szczęście nie jest wartością samą w sobie, a tym bardziej wartością duchową, nadającą sens życiu na ziemi. W rzeczywistości, poddanej dyktatowi przydatności i użyteczności, szczęście ma wartość względną, funkcjonalną. Nawet uprawianie sportu, ćwiczenia duchowe i drobne przyjemności są przedstawiane tylko w takiej perspektywie, jako nieodzowny element wykorzystania wolnego czasu, dzięki czemu wypoczęty i zrelaksowany człowiek jest tym bardziej produktywny i użyteczny.
Racjonalizmie XIX i XX wieku precz. Wszyscy mamy prawo do szczęścia, które jest wartością samą w sobie. Zrehabilitujmy wreszcie szczęście, które jest wpisane w ziemskie doświadczenie. Nie oczekujemy szczęścia. Żyjemy, aby TERAZ być szczęśliwymi. Nie tylko nam wolno, wręcz musimy darowywać sobie to, co czyni nas szczęśliwymi. Prawdziwe szczęście jest uwolnione z ekonomicznego, niewolniczego prawa użyteczności i przydatności.
Szczęście nie jest cudownym wynalazkiem dla ludzi bogatych, zdrowych i sławnych. Jest fundamentalną emocją i doświadczeniem, w którym może mieć udział każdy człowiek, o ile odnalazł sposób na proste życie. W pochwale prostoty, bez względu na okoliczności i warunki życia, tkwi klucz do szczęścia. Można być totalnie szczęśliwym szusując z górskiego stoku, wypoczywając w światowym kurorcie, będąc prezydentem kraju i siedząc na drewnianej ławce pod ścianą własnego domu, jeśli zrezygnowało się z pretensji i oczekiwań, a zajęło życiem, które jest TERAZ.
Największym błędem jest warunkowanie szczęścia zmianami, bez których wydaje się nieosiągalne. Odmawiamy sobie prawa do szczęścia, wyliczając potrzeby, które wpierw musiałyby zostać spełnione. Skazujemy więc samych siebie na nieszczęście, usprawiedliwiając się z tego, że dobrowolnie rezygnujemy ze szczęścia, ponieważ ktoś nas nie kocha albo nie przeprosił, nie zdobyliśmy upragnionego majątku, nie staliśmy się kimś znaczącym społecznie, itp. W ten sposób uzależniamy szczęście, które ma charakter wewnętrzny, od zewnętrznych okoliczności życia, które podlegają ciągłym zmianom. Dzięki nim można poczuć się przyjemnie, ale nie szczęśliwie. Także zdrowie podlega temu prawu. Uzależniając szczęście od czegoś, co wpierw powinno się wydarzyć, skazujemy się na wieczne nieszczęście.
Ten zły sposób zarządzania życiową energią można zmienić. Trzeba zacząć myśleć w nowy sposób: Jestem szczęśliwy, bo jestem obdarowany. TERAZ mam wszystko, czego potrzebuję, aby móc uczynić to, co płynie z mej pełni. Dopiero wówczas, niczym drożdże włożone do mąki, szczęście zaczynia codzienność dobrem i pięknem. To jest postawa wdzięczności za TERAZ, w której nie ma żalu pod adresem przeszłości, ani lęku przed przyszłością. Wdzięczność jest glebą, w której szczęście może się mocno zakorzenić.
Czy rozwiązaliśmy paradoks i rozumiemy już, dlaczego tak się dzieje, że im bardziej pragniemy odczuwać szczęście, tym boleśniej cierpimy nieszczęście? Nie zauważając szczęścia, żyjemy w przekonaniu, że brakuje go nam. Dążąc do czegoś, czego w naszym przekonaniu nie mamy, jedynie pomnażamy ów brak, ponieważ stale poświęcamy mu uwagę. Nie ma czegoś takiego, jak nieszczęście. Za to bez wątpienia brakuje nam czujnej uważności i wdzięczności za to, co jest. Szczęście jest z nami od zawsze, ponieważ razem z nami przyszło na ziemię. Wystarczy je zauważyć i docenić.