Optymizm

Badania i życiowe doświadczenia potwierdzają, że optymiści żyją dłużej. Podobno pesymiści spodziewali się tego od początku świata. W ten dość popularny sposób optymizm bywa pozycjonowany jako przeciwieństwo pesymizmu.

Czy tak jest na pewno?

Odpowiedź, uwzględniająca powszechne przekonania, oczywiście jest pozytywna. Tymczasem wystarczy dobrze przyjrzeć się słowu optymizm, żeby odkryć ewidentny dysonans pomiędzy jego znaczeniem a przekonaniami, zresztą jak w większości wypadków. Gdybyśmy baczniej przyglądali się albo przysłuchiwali słowom, których codziennie używamy, szybko odkrylibyśmy przyczynę życiowych niepowodzeń, tragedii i chorób. Używamy mianowicie słów wbrew ich podstawowym znaczeniom, aby były adekwatne do mentalności tłumu i nadawały się do wyrażania zbiorowych emocji. Tym samym wzmacniamy negatywny przekaz i przyznajemy sobie prawo do bycia męczennikami, którym trzeba współczuć, a nawet pomagać.

Skoro optymizm nie jest przeciwieństwem pesymizmu, więc czym jest? No właśnie, a jaką nazwę nosi specjalista, do którego chodzimy, aby dobrze widzieć? Co prawda do optyka nie chodzimy po optymizm, mimo wszystko – jak się okaże – coś wspólnego ze sobą mają. Zresztą optyk nie jest jedynym specjalistą od widzenia w świetle. Jest nim również fizyk, badający fotony i pola magnetyczne. Jego dziedzina nauki zwie się optyką.  

Optymiści mają zatem więcej wspólnego z optykami i fizykami, aniżeli z pesymistami. Cechują się czymś, co można nazwać odpowiednią optyką widzenia, a jak widzenia, to też wiedzenia i wierzenia. Optymiści należycie wykorzystują energię świetlną. Mając dobry wzrok dostrzegają dary od życia, szanse do wykorzystania, drogę do pokonania, gdy inni jeszcze śpią albo nie potrafią przeniknąć ciemności. Optymiści są specjalistami od znajdywania znaków, które nazywam pąkami wiosny. Gdy większość wokół siebie widzi ciemną zimę i ściskający mróz, optymiści jako pierwsi dostrzegają pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny, która wpierw nieśmiało, jednak z biegiem czasu coraz śmielej przezwycięża zimę.

Optymiści zawsze pierwsi opuszczają bezpieczne miejsca i czasy, aby wyruszyć na spotkanie zbliżającej się eksplozji życia i radości. Ogłaszają zwycięstwo, gdy pozostali powtarzają stare bajdy o porażce. Są ludźmi odrodzenia pomiędzy martwymi ze strachu. Wybierają przyszłość, którą dostrzegają dużo szybciej od żyjących przeszłością. 

Optymizm jest więc najpierw optymalizacją postrzegania, potem rozumienia, wreszcie działania i jako taki na pewno nie jest przeciwieństwem pesymizmu, który nie spodziewa się życiowego dobra ani pozytywnych rozwiązań przyszłości. Oczywiście nie można powiedzieć, żeby optymizm nie zakładał dobra i pomyślności, jednak to nie jest jego podstawową cechą. Jeśli po przeciwnej stronie rzeki życia jest cokolwiek, to już pewniej ślepa naiwność, która nie bacząc na okoliczności i możliwości zakłada konkretne rezultaty, rozwiązania i efekty. Na koniec, gdy się nie pojawiają, najgłośniej złorzeczy i krzyczy na niesprawiedliwego Boga. Ślepota naiwności jest właśnie tym, co odróżnia ją od optymalnego widzenia, które nie wypiera prawdy i nie próbuje oszukiwać wtedy, gdy jest naprawdę źle. Optymizm, będąc zdolnością wykorzystywana światła, nie boi się drogi w głąb ciemności. Licząc się z jej skutkami, potrafi mimo wszystko dostrzec dobro i szczęście wszędzie tam, gdzie wydaje się triumfować zło i nieszczęście. 

Optymizm, czyli optymalizacja widzenia, jest zdolnością wiary. Zwłaszcza, gdy nastaje ciemna noc duszy albo ludzkich dziejów, ufna i nasiąknięta nadzieją wiara, niczym wodą wiosenna ziemia, jest tym rodzajem wiedzy, do której dostęp ma tylko optymizm. Widzenie wiarą to szczególna umiejętność oglądania świata i życia.

Rozum jej nie pojmuje i ogłasza, że pąki wiosny nie zakwitną, ponieważ są zamknięte. Posługuje się wyłącznie argumentami, które dostarczają cielesne zmysły. Rozum wie tylko to, co potrafi dostrzec cieleśnie.

Pesymizm z kolei zakłada, że w ciemnościach nie ma żadnej drogi, więc tej szczególnej wiedzy nie potrafi znaleźć. Pesymizm jest przekonany, że pąków wiosny nie warto szukać, ponieważ zima i tak nigdy się nie skończy. 

Wreszcie ślepa naiwność ogłasza, że przecież bez tej wiedzy da się żyć i osiągać życiowe cele.

Wbrew racjonalnym dowodom, nie przejmując się złowieszczymi ostrzeżeniami pesymistów i nie dając się skusić ślepej naiwności, optymista idzie na spotkanie wiosny, bo widzi wiarą. Ponieważ dostrzega pąki, więc ma już wiedzę o tym, o czym pozostali dopiero się dowiedzą, a mianowicie że wszystko kończy się dobrze. Co prawda niekoniecznie w taki sposób, jakiego oczekiwałoby pożądliwe i pyszne EGO, ale na pewno najlepiej dla czystego, autentycznego, cichego, pokornego i uśmiechniętego człowieka, który widzi w ciemnościach. Ostatecznie optymista widzi optymalnie dzięki światłu, które nosi w sobie.

Skoro optymizm jest emocją światła w ciemnościach, bez obaw można pozwolić tej energii unosić się na spokojnych wodach życia. Aczkolwiek, jak zawsze, także i tym razem dla bezpieczeństwa warto nauczyć się korzystać z energii przeciwnego brzegu, którym dla optymizmu jest naiwność. Trzeba tylko pilnować, aby w niej nie oślepnąć, ponieważ wtedy nurt niebezpiecznie przyspiesza, a spowalniający próg, który z daleka wydawał się śmieszną przeszkodą, okazuje się emocjonalną Niagarą. Natomiast sama w sobie naiwność nie jest czymś, czego powinniśmy się bać. Jest bowiem energią serca uwolnioną spod dyktatu rozumu. Naiwność jest bliską krewniaczką niewinności. Może nawet siostrą?   Oznacza ignorancję serca, czystość intencji i spontaniczność działania charakterystycznego dla dzieci, którym nauka i kreatywność przychodzi przecież dużo łatwiej, aniżeli dorosłym, oddanym w niewolę pesymistycznego rozumu. I jeśli nie oślepnie, zrównoważona optymalnym widzeniem wiary, zapewni satysfakcjonujące i spokojne wykorzystywanie życiowej energii.

Odwaga

Odwagę ciężko uznać za typową emocję. W pierwszym rzędzie, pomimo odczuwanego strachu bądź obaw, jest zdolnością zrobienia czegoś, na co nie wszyscy byliby skłonni się zdecydować. Bez wątpienia jest też świadomą postawą wobec niebezpiecznych sytuacji, nie tylko realnych, ale i potencjalnych. Jest wreszcie cechą niezłomnych ludzi, mocnych i śmiałych bohaterów, którym niestraszne trudności, nieraz bolesne konsekwencje podejmowanych działań i wypowiedzi.

Poza tym odwagę, którą powszechnie zalicza się w poczet cnót, można też uznać za odczucie i motywującą, pozytywną emocję. Z odwagą sprawy mają się zatem podobnie, jak z miłością albo wiarą. Co prawda jest nie tylko emocją, ale i w tym zbiorze jest jej miejsce, więc poświęćmy jej kilka chwil uwagi.

Problem z odwagą polega na tym, że przede wszystkim kojarzymy ją z angażowaniem się w przyszłość, co poniekąd jest prawdą. Gdyby jednak spróbować zmienić utarty schemat i przyjrzeć się odwadze z perspektywy przeszłości, wówczas może się okazać, że odwagą najprawdopodobniej nie jest to, co za nią uchodzi, i odwrotnie, co wydaje się być rozsądną asekuracją może nagle pokazać się nam jako akt heroicznej odwagi. Czy będziemy z tego coś mieć? Owszem, istnieje naprawdę duża szansa, że znajdziemy w sobie więcej odwagi.

O odwadze najczęściej mówimy i myślimy wówczas, gdy pojawia się szansa na jakąś zmianę, w którą moglibyśmy się zaangażować, aby skorzystać z przyszłych profitów, jednak nie jesteśmy pewni czy mentalnie nas na nią stać albo zwyczajnie boimy się negatywnych skutków naszych wyborów i działań. Tkwiąc mentalnie w przeszłości i żywiąc pozorne przeświadczenie bezpieczeństwa, zazdrościmy odwagi wszystkim, którzy obaw nie mają i działają na rzecz przyszłości.

Tymczasem o ile przyszłość zawsze jest potencjalnie możliwa, ponieważ rodzi się z aktywnie przeżywanego i doświadczanego TERAZ, o tyle przeszłość jest już tylko śmierdzącymi i zarażającymi zwłokami. Przeszłość bezpowrotnie minęła i nic jej nie wskrzesi. Niestety ludzie z lęku przed przyszłością, każdego wieczora kładąc się do pościeli, z największą czułością tulą się  przeszłości. Myślą wtedy o twórczo zaangażowanych w zmiany, że są odważni, a oni po prostu są mądrzy i roztropni. Życie bowiem jest bezustannym przepływem energii, w którym trzeba spokojnie uczestniczyć, aby nie umrzeć.

Kto więc jest odważny? Czy ten, kto leży przy trupie, czy ten, kto wypuścił go z rąk i oddalił się od jadu śmierci? Odejście od zwłok to żadna odwaga, ale czysta konieczność i naturalna konsekwencja wyboru życia i zdrowia. Natomiast trwanie w miłosnym uścisku z trupem bez wątpienia jest aktem co prawda szalonej i głupiej odwagi, ale jednocześnie heroicznej, bo w stu procentach kończącej się zamianą w zombie.

Myśląc o odwadze warto przyjrzeć się przyszłości, ponieważ jest sferą ludzkiej nadziei. Przyszłość to Źródło, składające obietnicę powodzenia we wszystkich przedsięwzięciach; to wiadomość od życia, że jest z człowiekiem i jest zainteresowane jego szczęściem, rozwojem i pokojem. Przyszłość to dobra wiadomość, że najlepsze dary życia zawsze leżą przed człowiekiem, a nie za nim. Człowiek musi sam siebie zapytać: Czy na pewno tego chcę?

Odwagi nie trzeba zdobywać ani jej się uczyć. Hochsztaplerzy różnej maści, ludziom odczuwającym strach przed przyszłością i dlatego co noc tulącym się do trupa przeszłości, wmawiają, że nauczą ich odwagi. Tymczasem ona jest w każdym człowieku, ponieważ jest naturalnie związana z poddaniem się wartkiemu  nurtowi życia, a więc ze spokojnym i ufnym uczestniczeniem w zmianach. A już na pewno nie jest do tego potrzebna odwaga o wymiarze heroicznym. Odwagę trzeba tylko w sobie dojrzeć, czule się nią zaopiekować i rozwijać ją.

Szkoda, że zdecydowana większość ludzi wierzy w tchórzostwo, zamiast w odwagę. Od pokoleń w ten sposób jesteśmy wychowywani. Co prawda do tchórzostwa nikt nas nie namawia, ponieważ byłoby to z gruntu podejrzane, niemniej rady w stylu: Bądź ostrożny i roztropny; Zastanów się dwa razy, zanim zdecydujesz się z ręki wypuścić trupa przeszłości są na porządku dziennym. Pojawiają się też inne oprogramowania: Przecież twoja religia, twoja tradycja, twój naród, twoja rodzina lepiej wiedzą, jak masz żyć. Nie rezygnuj z nich, żebyś w życiu się nie zgubił.

Tym samym człowiek zaczyna ważyć, czy nie straci za dużo, gdy ku przyszłości wychyli się do tego stopnia, że powrót do tradycji albo odziedziczonej tożsamości będzie już niemożliwy. Codziennie waży ewentualne zyski i straty. W efekcie pozostaje nieruchomy, przytulony do trupa. Na szali strat dostrzega religijne precjoza, rodowe klejnoty, chwałę i sławę narodu. W jego ocenie potencjalne zyski przyszłości w żaden sposób nie dorównają straconym dobrom przeszłości.

Największym wrogiem odważnego życia jest więc odważanie życia.

Ekonomia bierze wówczas górę nad spokojnym i ufnym uczestniczeniem w życiu. Z wędrowca, odkrywającego w codziennych fragmentach życiowej drogi kolejne cudowności, co prawda gotowego na porażkę, ale także na autentyczny zachwyt i sukces, człowiek przeistacza się w bankowca, pilnującego kapitału przeszłości. Żylaste nogi podróżnika zaczynają obrastać żylakami zatwardziałej tradycji i lęku przed stratą tożsamości.

W sumie jest to bardzo proste, ale przez większość z nas wypierane. Wystarczy uznać, że u źródeł problemu leży fakt, iż wszystko, co jest nam znane, należy do przeszłości, więc umarło, a co jest nieznane, to żyje. Człowiek, kontaktujący się ze śmiercią, musi umrzeć, natomiast podążający śladem życia, rozwija swoją żywotność. Gdyby więc zobrazować jakoś odwagę, aby łatwiej się do niej przekonać, warto na przykład wyobrazić sobie, że jest niewinna. Odwaga niczego nie zna. Jest jak maleńkie dziecko, które dopiero wszystkiego musi się nauczyć. Jest ufna i czerpie radość z podejmowania ryzyka. Dlatego na początku życiowej przygody z odwagą trzeba wydostać się spod wpływu własnego EGO, które przekonuje nas o swojej użyteczności ze względu na zgromadzoną wiedzę i doświadczenia. EGO trwa wyłącznie dzięki marnym próbom ożywiania martwej przeszłości. Uwolnieni spod jego władzy, dzięki ufnemu zwróceniu się ku przyszłym dniom, zaczynamy powoli odkrywać wewnętrzną prawdę, naszą prawdziwą istotę. Dzięki odwadze bycia niewinnym piękniejemy, dojrzewamy, stajemy się coraz bardziej sobą.

Najczęściej odwaga świadczy o zaufaniu i ciekawości życia, jednak bywa, że stoi też za życiową porażką, gdy z braku rozsądku człowiek zaczyna chojrakować. Przeceniając możliwości, wystawia Źródło życia na próbę. Oczekując wszystkiego, niczego nie angażuje. Ten rodzaj odwagi jest negatywnym brzegiem życiowego strumienia energii. Bycie odważnym w ten sposób kończy się zniszczeniem jakiegoś aspektu swojej aktywności, relacji, wspólnoty, zdrowia. W skrajnych wypadkach oznacza śmierć.

Pomiędzy totalnym szaleństwem a paraliżującym strachem jest czas i miejsce na odkrywanie tajemnic życia. Nieprzewidywalność przyszłości jest wyzwaniem, któremu odwaga nie potrafi się oprzeć, zapraszając człowieka w świat cudownej wolności.

Obojętność

O nienawiści napisałem w taki sposób, że można było odnieść wrażenie, jakby była przeciwieństwem miłości. Trochę tak jest, jednak nie do końca albo z pewnym zastrzeżeniem. Moim zdaniem nienawiść jest wewnętrznym biegunem miłości, wzmacniającym ją i pozbawiającym emocjonalnych zanieczyszczeń. Pilnując pierwszego planu, aby nie pojawiało się na nim nic, czego nie należy obdarzać miłością absolutną (nie na widoku), można być pewnym, że nienawiść nam nie grozi. Miłość bez nienawiści po prostu bywa ślepa.

Rzeczywistym, zewnętrznym przeciwieństwem miłości jest obojętność. Gdy tracimy wrażliwość na drugiego człowieka albo dopada nas zobojętnienie na własne życie, wówczas naprawdę ciężko kochać, a już zwłaszcza wtedy, gdy należałoby się zaangażować.

Negatywnym i destrukcyjnym biegunem obojętności jest skoncentrowanie się na własnych potrzebach i zadaniach. O ile w czystej miłości zaspokajanie potrzeb i wykonywanie zadań służy innym, ponieważ tylko człowiek ożywiony i świadomy dobra, które darowuje, może być źródłem szczęścia i radości, o tyle obojętnego łatwo poznać po tym, że poza podtrzymywaniem dobrego mniemania o sobie samym, nikim więcej ani niczym nie jest specjalnie zainteresowany.

Kliniczny przykład obojętności przedstawił Jezus z Galilei w tzw. przypowieści o miłosiernym Samarytaninie (Łk 10,29-37). Kapłan z Lewitą przeszli obojętnie obok napadniętego, pobitego i umierającego człowieka. Nie pomogli mu, żeby móc służyć Bogu w jerozolimskiej świątyni. Nie podjęli właściwej decyzji, ponieważ bardziej byli zainteresowani swoimi powinnościami, określonymi przez prawo bądź kodeks pracy, aniżeli potrzebami bliźniego, wynikającymi z rzeczywistej sytuacji. To mechanizm typowy dla obojętnych, którym do głowy nie przychodzi, że mogliby zmienić życiowy paradygmat i zamiast szukać w świecie bliźnich, gotowych pomóc im w kryzysie, powinni sami stać się bliźnimi dla innych.

Jeśli obojętność jest brakiem miłości, będącej podzielonym życiem i dobrem, czyli ogrzewającej pasji życia, więc manifestuje się jako chłód. Obojętność jest zimna i wyrachowana, a w konsekwencji beznamiętna i bezduszna. Chętnie powołuje się na paragrafy, którym zdolna jest uczynić zadość, ale już nic ponad to. Gdzie miłość dostrzega bliźniego z jego potrzebami, tam obojętność widzi tylko własny interes. Gdzie miłość rozbija mury izolacji, tam obojętność je wznosi. Wreszcie, gdzie miłość pojmuje najważniejsze prawo wszechświata, że wszystko jest jednością, więc nie ma mniej bądź bardziej wartościowych ludzi ani ich potrzeb, tam obojętność opiera się na dualności i tworzy opozycję: ja – ty, moje – twoje, nasze – wasze.

Współcześnie obojętność szerzy się także pod postacią apatii. Pokolenie, które za wszelką cenę manifestuje życiowy luz, w istocie nie interesuje się niczym i nie potrafi żyć z pasją. Obojętność bywa interpretowana jako przejaw życiowej siły, tymczasem jest słabością i najczęściej oznacza zanik zdolności odczuwania. Obojętny człowiek przestaje cokolwiek czuć, interesować się, spalać się. Wchodzi w stan cynicznej hibernacji, nie wykazując zainteresowania czymkolwiek, co w jego życie mogliby wnieść inni ludzie ze swoimi doświadczeniami, albo jego własne nowe wyzwania. Zanurzony w apatii nie potrafi odpowiedzieć na najprostsze pytania: Co mnie porusza? Co sprawa mi radość? Co jest źródłem mojego entuzjazmu? W istocie zobojętnienie jest wyrzeczeniem się samego siebie i rezygnacją z ciekawego, twórczego życia, dlatego apatia jest niechybnym objawem depresji.

Mimo wszystko, jak w każdej emocji, także w obojętności przy odrobinie wysiłku udaje się dostrzec pozytywny biegun, będący wyzwaniem dla ludzi, którzy pragną duchowo się rozwijać i wznosić życiową energię na wyższe poziomy emocjonalnych doświadczeń. Aby go poczuć wystarczy posłuchać albo przyjrzeć się słowu obojętność. Naprawdę unaocznia wszystko.

Człowiek obojętny wydobywa siebie z życiowego kontekstu i potrzeb ludzkiej wspólnoty, czyniąc się wyizolowanym i najważniejszym, co skutkuje wygaszeniem serca, a ostatecznie śmiercią z wychłodzenia uczuć. Ratunkiem jest uświadomienie sobie tego, o czym informuje obojętność, a mianowicie, że oboje są sobie potrzebni. Co prawda można pozostawać obojętnym na cud jedności z obu (dwóch) ludzkich istnień, w istocie dopiero po uczynieniu obu (dwóch) jednym zaczyna się prawdziwa historia życia.

W takim sensie obojętność jest emocją, której energetyczne brzegi z jednej strony wyznacza samolubne i wyrachowane bycie centrum własnego zainteresowania i działania, a z drugiej świadome rozpalenie serca, aby w płomieniach miłości roztopiła się opozycja: ja – ty, i z obu powstał jeden strumień, w nurcie którego można ożywić własną duszę.

Roztopiona apatia zasila rzekę życia nowymi pasjami, które człowieka i świat wokół niego czynią nowym, całkiem nie do poznania.

Nienawiść

Na energetycznej mapie emocji nienawiść na pewno możemy odnaleźć w okolicach wściekłości, żalu, rozczarowania czy zazdrości. Bez wątpienia przydaje się do opanowania skrajnej wściekłości. Świadomie przeżyta, ukierunkowuje bowiem niepohamowany gniew ku rozczarowaniu, potem bezsilności, wreszcie obojętności. Pewnie, że ostatnia z wymienionych emocji nie jest bezpiecznym portem dla życiowej energii, ale przynajmniej pozwala złapać oddech, nabrać dystansu do osoby czy sytuacji i w efekcie uniknąć skutków totalnej wojny. Więc chociaż nienawiść kojarzy się źle i w ocenie większości należy się jej wstydzić, przecież właśnie dlatego, że chroni przed zachowaniami rujnującymi życie, warto poświęcić jej chwilę uwagi.

Tym bardziej, że dysponuje również wartym rozpoznania i praktykowania potencjałem mądrości, która właściwie użyta pomaga w takim zarządzaniu życiową energią, żeby nie musieć doświadczać niepotrzebnych strat, wstrząsów i konfliktów. Sugeruje to mianowicie swoim imieniem, najczęściej nie słyszanym i nie zrozumianym.

Nienawiść jest emocją, z powodu której nie tylko czujemy żal i gniew, życząc komuś źle i pałając pragnieniem zemsty, ale też nie chcemy się z tym kimś spotkać, aby nie musieć na niego patrzeć. Jednak do takiej eskalacji złej energii dochodzi dopiero wtedy, gdy wpierw byliśmy w tę postać wpatrzeni, niczym w bóstwo. W innym wariancie łączyliśmy z czymś, np. z życiem, nowym stanowiskiem pracy bądź przedmiotem, który wreszcie udało nam się zdobyć, stanowczo zbyt wiele fantastycznych oczekiwań. W efekcie zaczynamy kogoś bądź coś nienawidzić, czyli najnormalniej w świecie nie chcemy tego mieć na widoku. Otóż to! Nienawiść oznacza, że nie chcemy widzieć kogoś bądź czegoś, co wpierw ubóstwiliśmy.

Pomyślmy zatem, co mogłoby zacząć się dziać, gdybyśmy posłuchali emocji nienawiści i ucząc się na dotychczasowych błędach postanowili, że odtąd nikogo i niczego nie będziemy mieli na widoku? Oczywiście nie chodzi o to, abyśmy na to w ogóle nie patrzyli.  Natomiast naszym najszerzej pojmowanym interesem jest to, żeby cokolwiek i ktokolwiek nie stał się nigdy naszym pierwszym i najważniejszym planem, czyli naszym bóstwem.

Niczego nie trzymajmy na widoku. W pozytywnym znaczeniu nienawiść podpowiada zatem, aby zawczasu uporządkować hierarchię wartości, a potem wszystkiego pilnować na swoich miejscach. Jeśli bowiem coś, co jest mało istotne i nieważne, nie zajmie miejsca tego, co jest istotne i ważne, czyli nie znajdzie się na pierwszym planie (na widoku), wówczas na pewno nie stanie się przedmiotem naszej nienawiści. Takim sposobem kolejny raz odkrywamy, że każda emocja, bez względu na to, jaką cieszy się sławą bądź niesławą, jest dwubiegunowa i przy odpowiednim zarządzaniu możemy wykorzystywać oba brzegi życiowej energii.

Mniej więcej w takim sensie należy też interpretować wypowiedź Jezusa z Galilei, która dla jakiegoś powodu przestała mieć znaczenie dla chrześcijańskiej duchowości: „Jeśli kto przychodzi do mnie a nie ma w nienawiści ojca swego i matki, i żony, i dzieci, i braci, i sióstr, a nawet i życia swego, nie może być uczniem moim” (Łk 14,26). Od pokoleń uczy się dzieci i przekonuje krnąbrnych dorosłych, że kochać trzeba wszystkich, a nienawiść sama w sobie jest zła. Tymczasem wygląda na to, że według Mistrza przynależność do grona Jego uczniów bez odczuwania nienawiści jest wprost niemożliwa. Jakby tego było mało, jeszcze drastycznie i jednoznacznie sprzeciwia się ubóstwiania rodzinnego systemu i członków rodzin. Chociaż te słowa zostały wypowiedziane dwa tysiące lat temu, jednak powszechne przekonanie, że najważniejsza jest rodzina, wciąż wydaje się być jednym z najważniejszych stabilizatorów struktury społecznej, niestrudzenie podtrzymywanej przez Kościół i to nawet pomimo rzucającej się w oczy niezgody na wolę Mistrza, którego chce naśladować.

O co zatem chodzi?

Najprawdopodobniej o to, o co najczęściej w tradycyjnej kulturze i duchowości chrześcijaństwa, a mianowicie o absurdalną interpretację miłości, wywiedzioną z idei zastępczej ofiary, składanej we własnym imieniu z czegoś bądź kogoś, wbrew jego woli. Tymczasem miłość jest energią stworzenia, zawierającą  w sobie oraz doskonale jednoczącą wszystkie bieguny życia i napięcia, jakie mogą pojawiać się pomiędzy ludźmi. Dopiero wówczas miłość ujawnia swą potężną moc jednania i tworzenia wspólnoty, gdy jednocześnie dostrzega się w niej obie strony, jasną i ciemną.

To oznacza, że kochając musimy zdobywać się na miłość totalną. Jakakolwiek asekuracja nie jest tylko próbą ostrożnego kochania, aby chronić się przed zranieniem, ale po prostu rezygnacją z miłości. Kochać trzeba prawdziwie, całym sobą, bez stosowania zasad ekonomii. Arkusz księgowy ze stronami: winien ma nie nadają się do zarządzania energią miłości.

Podobnie jest z nienawiścią. Nie można nienawidzić jedynie w jakimś procencie, wykalkulowanym z premedytacją. Nienawidzi się całkowicie albo w ogóle. Kochać trzeba całym sobą i nienawidzić trzeba całym sobą. Taka totalna nienawiść nie jest zła ani brzydka. Wręcz odwrotnie, jest piękna, zresztą podobnie jak piękna jest totalna miłość, totalny gniew albo totalne współczucie. Jedynie to, co jest totalne, jest prawdziwe i służy życiu, ponieważ życie zawiera się w całości.

Rzeka zawsze płynie między dwoma brzegami, więc nienawiść nie jest skierowana przeciwko miłości. Aby życie mogło płynąć, a my rozwijać się, miłość z nienawiścią muszą się wzajemnie dopełniać. Podobnie jest z gniewem, który  nie jest przeciwko współczuciu, albo z odpoczynkiem, który nie jest przeciwieństwem pracy. Wszystkie emocje, na podobieństwo nocy zaślubionej z dniem, razem tworzą doskonałą całość i płynność życia.   

Dlatego nienawiść nie niszczy miłości, a tylko niektóre jej aspekty, działając oczyszczająco. Uwalnia od zafałszowanego obrazu, czyli apoteozy czegoś, co zasłania prawdę, a zwłaszcza ubóstwionego człowieka, który przesłania to, co najważniejsze. Matka z Ojcem, którym zawdzięczamy życie, nie mogą przesłaniać boskiego Źródła, z którego Życie bezustannie płynie, a my wraz z nim. Małżonek nie może być źródłem bezpieczeństwa i dobrego samopoczucia, ponieważ jest nim boska Miłość w nas, której zawdzięczamy istnienie i zgodę na siebie. Podobnie rodzina nie może stać się ważniejsza od wewnętrznego poczucia więzi z boskim Światłem, w którym dostrzegamy cel ziemskiej wędrówki.

Dobrze zrozumiana i przeżyta nienawiść porządkuje hierarchię kochania i na pierwszym planie umiejscawia to, co bez względu na okoliczności życia powinno zawsze być dobrze widoczne, jak w popularnym przekonaniu, zaczerpniętym z duchowości chrześcijańskiej, a mianowicie, że po umieszczeniu Boga na pierwszym miejscu, wszystko pozostałe znajduje się na odpowiednim.

Gdy pojawia się nienawiść warto poczuć do niej wdzięczność, zamiast ją zwalczać, bo dzięki temu można zasymilować energię emocjonalnej burzy i wzbogacić się. Mądrością, którą czerpiemy z dobrze przepracowanej nienawiści, jest umiejętność porządkowania energii miłości i hierarchii kochania. Dzięki niej rzeka życia spokojnie płynie dalej.

Nadzieja

Czy nadzieja rzeczywiście jest matką głupich?

Tradycyjna interpretacja, rodem ze starożytnej Grecji, umieszczająca nadzieję wśród różnego rodzaju zła, zesłanego przez Zeusa na ziemię, nie musi być jedyną. Na dobrą sprawę można założyć, że to właśnie nadzieja, której nie udało się wydostać ze zbyt szybko zamkniętej puszki, mogła być rodzajem lekarstwa, czymś w rodzaju surowicy na jad zła, uwolnionego przez Pandorę.

A gdyby miało się okazać, że warianty mitu z innych kultur o ciekawskiej Kobiecie, umożliwiającej działanie złu, rzucają ciekawe światło na relację Hezjoda, czy nie byłoby warto poświęcić im chwili uwagi?

Zanim zajmiemy się Ewą z Ogrodu Życia, powszechnie zwanego rajem, przypomnijmy sobie starą narrację, służącą kobiecej inicjacji, zachowaną pod tytułem Sinobrody. Bohaterką jest młoda Małżonka bardzo dwuznacznego Mężczyzny, uwodzącego szarmanckim zachowaniem i bogactwem,  jednocześnie wydającego się być okrutnikiem, zabijającym kolejne żony, które odważyły się zajrzeć do tajemniczego pomieszczenia. Odkrywały w nim szkielety swoich poprzedniczek, czyli w istocie prawdę o sobie. Do odnalezienia tajemnicy Sinobrody sam zachęca swoje żony, rozbudzając w nich ciekawość informacją o kluczu, którego pod żadnym pozorem nie wolno im użyć, po czym wyjeżdża z zamku. 

Ostatecznie okazuje się, że Sinobrody nie jest okrutnikiem, któremu zależy na kolejnych trupach. Odwrotnie, młodą Małżonkę prowokuje do użycia właściwego klucza do właściwych drzwi, dzięki czemu ma szansę na skonfrontowanie się ze swoją kobiecą przeszłością i pełne zintegrowanie animy z animusem, czemu w opowiadaniu odpowiada śmierć Sinobrodego, zadana mu przez jej braci.

Klucz jest symbolem najważniejszego pytania, otwierającego drogę do spełnionego życia, co prawda przez doświadczenie traumatyczne, ale przecież jednocześnie terapeutyczne i wyzwalające. To jest pytanie o samego siebie. Bez wniknięcia w ciemność wypartych części osobowości i poznania ukrywanych tajemnic przeszłości odpowiedź jest niemożliwa, zatem trauma konfrontacji ze złem i ciemną stroną egzystencji jest zapowiedzią odnowy, poprawy losu i szczęśliwego, spełnionego życia.

Skoro w jednym pomieszczeniu, umieszczonym przez narratora w piwnicy zamku, czyli w sferze podświadomości, jednocześnie znajduje się tragiczna przeszłość Małżonki Sinobrodego oraz wstęp do najlepszej przyszłości, więc możemy założyć, że odkryliśmy elementy pozytywnej interpretacji pozornie negatywnej opowieści o puszce Pandory.

Rozstrzygające mimo wszystko może być biblijne opowiadanie o Ewie, której spodobał się owoc z drzewa poznania dobra i zła. Przy uważnej lekturze opowiadania można dostrzec, że drzewo poznania jest tożsame z drzewem życia, a to, jaką rolę pełni, zależy wyłącznie od wyboru Ewy. Czy skutki wyboru, dokonanego przez Ewę, są na pewno tylko jednoznacznie złe, jak utrzymuje tradycyjna interpretacja, odpowiedzialna za kształtowanie powszechnych wyobrażeń?

Oceniając sytuację po zerwaniu owocu, Bóg zapowiada, że męski potomek Ewy zgniecie głowę węża! Czyżbyśmy mieli do czynienia z dokładnie tym samym motywem, jak w wypadku opowiadania o Sinobrodym? Animus Ewy zwycięży kuszącą animę, a w konsekwencji pobyt poza Ogrodem Życia nie oznacza egzystencji przeklętej, ale błogosławioną. Dlaczego? Gdyby Ewa z Adamem pozostali w Ogrodzie i zjedli owoc życia, pozostaliby na zawsze wrogami Stwórcy, czyli samych siebie i swojego życia. Dzięki tzw. wygnaniu pozostają śmiertelni, więc powrócą do Źródła. Zjadając owoc z drzewa poznania dobra i zła, Ewa z Adamem budzą się do świadomego życia, podobnie jak Małżonka Sinobrodego.

Biblijny odpowiednik greckiego opowiadania o puszce Pandory przekonuje, że na dnie każdego doświadczenia, przykryte różnymi odmianami pozornego zła, ostatecznie zawsze znajduje się leczące dobro. Puszka musi zostać otwarta, żeby człowiek dotarł do prawdy, ukrytej w tajemniczym pomieszczeniu, skrywającym tajemnice przeszłości. Okazuje się, że nie ma takiego zła, które samo w sobie nie byłoby jednocześnie kluczem do najwyższego dobra; choroby, która nie byłaby kluczem do zdrowia; nieszczęścia, które nie byłoby kluczem do szczęśliwego życia. Dlatego o nadziei na pewno można powiedzieć, że nie jest matką głupców, za którą powszechnie uchodzi.

Nadzieja jest tchnieniem życia, czymś w rodzaju oddechu duszy, bez którego życie byłoby niemożliwe. Mimo wszystko jej zła reputacja musi zastanawiać. Rozwiązania dylematu nie znajdziemy w jej istocie. Szukać trzeba w ludzkich oczekiwaniach, ponieważ to one czynią z nadziei przyczynę rozczarowań i cierpień. Naiwna nadzieja, że marzenia spełnią się w najdrobniejszych szczegółach, zaspokajając pożądliwe EGO, rzeczywiście jest matką głupców. To jest ten rodzaj nadziei, która sądzi, że po otwarciu drzwi, jeśli użyje się odpowiedniego klucza, oczom ukaże się skarbiec pełen złota. Doprawdy żywienie takiego przekonania jest przejawem naiwnej głupoty.

Po otwarciu drzwi wpierw trzeba wykonać pracę z piwniczną prawdą zamku Sinobrodego, złem puszki Pandory, doświadczeniami pustyni po wypędzeniu z Ogrodu Życia. Dopiero przepracowanie tej lekcji, spojrzenie prawdzie w oczy i zgoda na samego siebie, zapowiadają pomyślne, spełnione i szczęśliwe życie. Zachłysnąć się prawdziwym życiem można po ustaniu oczekiwań, skrojonych na miarę dotychczasowego życia i doświadczeń. Dusza nabiera oddechu, gdy kalkulacje umysłu okazują się być zalewie szkieletem przeszłości. 

Prawdziwa nadzieja jest przeświadczona o dobrym zakończeniu każdego doświadczenia, chociaż nie oczekuje konkretnego efektu. Staje się sobą z chwilą wyrażenia zgody na rozwiązanie, nie będące jedynie marną kopią przeszłości, ale zaskakującą realizacją, której trudno było się spodziewać. Siłą sprawczą nadziei jest to, że otwiera na radykalną nowość, której wartością i cechą jest zachwycająca inność, przełamująca dotychczasowy schemat życia. Jej najważniejszym elementem jest ufna pewność, że zawsze dzieje się to, co najlepsze. Kolejnym jest zachwyt otrzymanym darem.

Jeśli nadzieja uwalnia człowieka od przeszłości i jej matryc życia, czyniąc go bezwarunkowo oczekującym na to, co nadchodzi jako najlepsze dobro, wtedy jest czystą energią życia, spokojnie płynącą do celu. Cokolwiek o niej nie myśleć i jakkolwiek jej nie definiować, jedno nie podlega dyskusji, a mianowicie, że nadzieja jest nieodzownym warunkiem wolności. Bez niej człowiek pozostaje niewolnikiem przeszłości albo tylko z lekka odnowionej ekstrapolacji przeszłych wzorców na przyszłość.

Niebezpiecznym brzegiem jej energii, ku któremu naprawdę nie warto się zbliżać, są nazbyt uszczegółowione i przez to naiwne oczekiwania. W równym stopniu uderza w niego rozmarzona Pani domu, która podczas egzotycznej podróży zachwyciła się kolorem morza i z nadzieją szuka tego samego błękitu we wzorniku farb, jak i religijny fundamentalista, który przenosi na Boga swoją frustrację, złość, zawiść i nienawiść, oczekując potępienia ludzi, których nie potrafi kochać. Tymczasem czego oko nie widziało i czego ucho nie słyszało, a jest nieporównywalnie piękniejsze i lepsze od obecnych warunków życia, to otrzymują ludzie uwolnieni przez nadzieję.

Przeciwnym brzegiem, równie niebezpiecznym, jest uznanie nadziei za zło i niepotrzebną przyczynę cierpienia. Kto w ten sposób traktuje nadzieję, sam pozbawia się życiodajnego oddechu i traci duszę. W beznadziei życia doświadcza depresji i chorób. Tymczasem siła nadziei nie ujawnia się w doświadczeniu ciężkiej choroby, ale w zdrowym, uśmiechniętym i spełnionym życiu.   

Wiara

Wiarę samą w sobie byłoby trudno zakwalifikować jako emocję. Co prawda zdecydowana większość z obserwowanych przez nas emocji, które chcemy mądrze wykorzystywać jako źródło sprzyjającej życiu energii, dalece wykracza poza granice tej kategorii, będąc bez wątpienia także uczuciami, życiowymi postawami czy przekonaniami, niemniej tylko ze względu na jedną ze swoich właściwości wiarę można uznać za emocję. Jest nią zaufanie. Zresztą bardzo często zdarza się nam definiować wiarę właśnie w ten sposób, czym ograniczamy jej znaczenie.

Skoro zdecydowałem się umieścić ją pomiędzy emocjami, spróbujmy przyjrzeć się czemuś, co współcześnie budzi wiele kontrowersji, nieporozumień, a bywa wręcz z niesmakiem odrzucane, ze względu na ów emocjonalny trzon, którym jest ufność.

Najważniejsze intuicje jak zwykle przechowuje i ujawnia język. Na początek posłuchajmy relacji, trochę z przymrużeniem oka, kogoś, kto jest zaskoczony reakcją na swoje zachowanie:  „Naprawdę, wierzyć się nie chce, że coś takiego mogło mi się przytrafić. Zrobiłem to w najlepszej wierze, a oni zainteresowali się mną. Dajesz wiarę, że im się spodobałem? Tylko mnie z tego powodu nie odsądzaj od czci i wiary”. Prawda, że używając słowa wiara możemy wiele opisać i wyrazić?

Podmiotowo wiara jest aktem, decyzją i wolą działania, aby zdobyć coś na wierchu, czyli na szczycie. Jest więc energią, świadomie wydatkowaną każdego dnia, dzięki której nie tyle zbliżamy się do nieba, co raczej osiągamy cel. Nagrodą jest piękny widok i zdecydowanie rozleglejszy horyzont, aniżeli widziany z doliny. Wiara ma więc coś wspólnego z decyzją i działaniem, ale też z doświadczeniem estetycznym i religijnym.

A sam wierzący, czy jest człowiekiem ślepym, jak utrzymują twardzi zwolennicy zmysłów i racjonalnych dowodów, czy mimo wszystko wiedzącym, bo widzącym? Może jednak widzącym, chociaż inaczej, bo przy użyciu czegoś w rodzaju wewnętrznego oka? Wiedzący czyli widzący jest wiedziony jakimś przeczuciem, intuicją, rodzajem wewnętrznej mądrości, w której być może byłoby trzeba rozpoznać wiarę?

Wiara ma też ewidentnie związek z wiernością. Kto wie, czy najwierniejsza nie jest właśnie wiara? Czy tylko ta, uwewnętrzniona, której się przyglądamy, czy może również wiara uzewnętrzniona? Przecież stara wiara, sprzed wielu lat, jeszcze ze szkolnych czasów, zawsze może na siebie liczyć. No właśnie, wiara rzadko kojarzy się z wiernością, a szkoda, bo prawdopodobnie jej najwartościowsze znaczenie i skutki najlepiej widać na przykładzie tego związku. Co prawda emocją wierność nie jest na pewno, mimo wszystko ciężko wyobrazić sobie zaufanie, czyli emocję w sensie właściwym, bez wierności, która jest konstytutywną cechą związku, relacji, umowy, przymierza.

Na koniec wyciągnijmy wnioski z czasownikowej formy wierzenie, której znaczenie jest ewidentnie ambiwalentne. Z jednej strony wierzenie kojarzymy z przebywaniem w miejscu, zapewniającym bezpieczeństwo. Na przykład w sensie religijnym wiara jest powierzeniem się Bogu, czyli oddaniem w opiekę. Bóg, który jest mocny i wierny, nogom zapewnia oparcie, a sercu spokój. To stabilizuje, wycisza i zabezpiecza. W tekstach religijnych Bóg wielokrotnie został nazwany twierdzą i warownym grodem. 

Najpewniejszą częścią twierdzy, czyli bezpiecznego miejsca, oczywiście jest wieża. Jej szczyt łączy estetyczną funkcję wierchu z egzystencjalną pewnością, że nie może stać się nic złego. A jednak wieża niepokoi. Dlaczego? Bo jeśli uwzględnić, że w dawnych miastach bądź warowniach brama, umożliwiająca opuszczenie bezpiecznej przestrzeni, była integralną częścią wieży, czy wówczas wierzenie jednocześnie nie staje się rodzajem wyjścia poza mury przez bramę w wieży, czyli poza bezpieczną przestrzeń?

Wierzenie jako bezpieczne wyjście na zewnątrz. Myślę, że warto tę definicję zapamiętać, bo nie znajdzie się jej ani w słownikach, ani w poradnikach duchowości, a trafia w sedno wiary. Na dobrą sprawę opisuje źródłowy nurt życiowej energii, którą warto właściwie wykorzystywać, żeby do celu dotrzeć żywym, zdrowym, spełnionym i szczęśliwym. 

Można to nazwać inaczej, a mianowicie, że wiara usprawiedliwia. O co chodzi? Jaki związek wiara może mieć ze sprawiedliwością? Ze sprawiedliwością bierną, pojmowaną jako zachowywanie prawa, związku rzeczywiście nie ma żadnego. Jednak już ze sprawiedliwością czynną taki związek ma i to przesądzający o życiowym powodzeniu. Chodzi mianowicie o zasygnalizowane wyżej wychodzenie na zewnątrz.

Sprawiedliwy człowiek czyni jedynie to, co w danej chwili ma do uczynienia, a co wynika z życiowej konieczności. Sprawiedliwość nie polega na zachowywaniu prawa, ale na wierności samemu sobie, swojemu powołaniu, a jeszcze inaczej na wierności swojej duszy, która na błękitnej planecie ma do przebycia wyznaczoną drogę i przeżycie konkretnych doświadczeń.

Przemieszczanie się tą drogą i przeżywanie na niej kolejnych doświadczeń zawsze jest wierzeniem, to znaczy wychodzeniem przez bramę w wieży, opuszczaniem strefy komfortu, wychodzeniem na zewnątrz bezpiecznej rodziny, narodu, kultury, mentalnych wzorców i religijnych rytuałów.

Wiara jest codzienną decyzją, że poczucia bezpieczeństwa nie uzależnia się od przynależności do wspólnoty, która opiekuje się za cenę wolności, ponieważ oczekuje postępowania zgodnego z jej tradycją. Wiara jest pewnością, że można bezpiecznie wyjść na zewnątrz, chociaż pozostawia się za sobą wszystko, co do tej pory stabilizowało życie i do pewnego stopnia rzeczywiście jest bezpieczne. Wierzący decyduje się zatem na nieprzewidywalność drogi i szczerość poszukiwania jej celu, ale przede wszystkim na totalną samotność. Człowiek wiary to samotny wilk, dziki człowiek, podróżnik z przekrwionymi oczami, czujny tropiciel, którego uwadze nie mogą ujść najdrobniejsze ślady życia, ponieważ wiodą go do celu podróży.

Aby zdecydować się na samotność, trzeźwość umysłu i czujność w stawianiu każdego kolejnego kroku trzeba zaufać życiu i drodze, ale przede wszystkim samemu sobie. To jest klucz. Wiara, która jest życiową postawą, potrzebuje zaufania, jak tlenu. Bez ufności wiara staje się niebezpieczna, bo ślepnie. Dzięki zaufaniu jest wiernością, to znaczy zachowywaniem przymierza, które zawarło się z życiem, drogą i kolejnymi doświadczeniami.  

Wiara oznacza wierność samemu sobie. Kto nie wierzy w siebie, nigdy nie zdecyduje się na bezpieczne wyjście na zewnątrz, ku przyszłości, ale za wszelką cenę będzie szukał schronienia wewnątrz starego świata, czyli w przeszłości. Nigdy nie nauczy się świadomego działania, które jest czynieniem sprawiedliwości. Będzie jedynie reagował według starych wzorców, jak go nauczono i czego się po nim oczekuje. Nigdy nie zyska nowej twarzy, która tak naprawdę będzie jego własną twarzą. Trochę dziką i wysmaganą wiatrem, co prawda z oczami nabiegłymi krwią, ale jednocześnie pełnymi miłości.

Emocja ufności czyni z wiary codzienną postawę, dzięki której życie jest prawdziwe, pachnące, płonące, po prostu autentyczne. Wiara nie byłaby sobą, gdyby  nie była świadomą rezygnacją z wszystkiego, co daje poczucie bezpieczeństwa. Dlatego świadoma wiara zastępuje pytania stawiane wróżkom, kartom, Kronice Akaszy, itp. Jest po prostu postawieniem wszystkiego na jednej karcie, czyli na absolutnej pewności, że wydarzy się to wszystko, czego się spodziewam. W pokonywaniu drogi nic nie może mnie determinować ani osłabiać woli życia.

Wiara aktywuje zatem wszystkie predyspozycje, potencjały, zdolności i możliwości człowieka. Każde ustępstwo z totalnej bezkompromisowości jej nurtu na rzecz cumowania przy bezpiecznym brzegu jest zapowiedzią nieszczęścia. Brzegami, do których naprawdę nie warto się zbliżać, jest zerwanie przymierza z własnym życiem, a w zamian zawarcie z jakąkolwiek wspólnotą, oraz bezpieczna strefa komfortu, którą w zamian za wolność oferuje przeszłość. Tej ceny nie warto płacić.

Prawdziwego, czułego i spokojnego bezpieczeństwa można doświadczyć jedynie wtedy, gdy jest się całkowicie zanurzonym w dziejącym się życiu, bo ono przecież chciało nas na ziemi, kocha bezgranicznie i troskliwe się nami opiekuje.

Miłość – część druga

Namawia się nas zatem do tak zwanego zdrowego egoizmu. Czy istnieje coś takiego, jak zdrowy egoizm? Nie istnieje, ponieważ określenie zdrowy egoizm jest oksymoronem. Egoizm, czyli uleganie EGO, jest przyczyną wszystkich chorób i kończy się źle. Zdrowa jest miłość, a egoizm jest ideologią. Co prawda ujawnia się w nim siła energii przetrwania, czyli miłości erotycznej (cielesnej i zwierzęcej), niemniej jak każda idea jest produktem rozumu.

Miłość w czystej postaci jest energią łona (miłość przedmiotowa), transformowaną wpierw w energię serca (miłość podmiotowa), a na końcu w energię pełni i jedności ze wszystkim (miłość duchowa), która nie pojawia się znikąd. Materialnie jest tą samą energią, co eros, ale formalnie osiąga poziom boskości. Czyli mówiąc wprost bez erosa nie ma agape. Duchowy rozwój człowieka nie polega na wypieraniu erosa, czyli najczęściej na walce z własną seksualnością, ale na afirmującym przeżyciu tej energii, doświadczeniu jej i nasyceniu się nią. Dopiero wówczas można ją przekroczyć i odmienić, jednak nie jakby skacząc z brzegu na brzeg, żeby nie mieć z nią kontaktu. Przyznając sobie prawo do uczestniczenia w jej nurcie i ciesząc się tym doświadczeniem, dopływa się do serca, w którym energia wody staje się energią ognia.

Mistrz z Galilei, inaczej niż wielu nauczycieli, powołujących się na Niego, zdawał sobie z tego sprawę, więc nie zachęcał do kochania wszystkich i wszystkiego, tylko nie siebie. Wprost powiedział, że bliźniego tak powinno się kochać, jak samego siebie. Nie tzw. zdrowy egoizm, ale świadome wykorzystywanie najważniejszej energii życia, którą jest miłość, umożliwia duchowy rozwój i codzienną satysfakcję. Właściwie zarządzanie emocjonalną energią miłości jest dbaniem o ruch pomiędzy jej różnymi formami i przejawami. Kto jedną absolutyzuje, demonizując bądź ubóstwiając, zastyga w rozwoju i umiera. 

Wyobraź sobie, że rodząc się na ziemi, masz do wykorzystania pełen potencjał energii życia, czyli 100 % miłości. Ze względu na radę Mistrza z Galilei, którą interpretatorzy Jego życia powszechnie ignorują, miłość samego siebie jest miarą miłości do innych. Jeśli więc samego siebie obdarzasz 20 % miłości, innym nie potrafisz darować reszty, a jedynie taką samą część. W efekcie wykorzystane jest 40 % potencjału miłości, reszta zaś przepada i marnieje, a wraz nią Ty,  nie mając energii do życia. Żeby jej nie zmarnować, naucz się obdarzać miłością w 50 %, czyli pozwól sobie na miłość erotyczną. Rozwój możliwy jest wówczas, gdy eros nie jest wypierany, ponieważ miłość agapiczna ma się z czego tworzyć.

Mówiąc inaczej, miłość erotyczna jest nauczycielką. Czego bowiem nie nauczysz się darowywać samemu sobie, tego nie potrafisz dawać innym, ponieważ tego nie znasz; nie wiesz, jak smakuje, wygląda, w czym się przejawia i do czego zmierza.

Świadome doświadczanie miłości polega na uważnym przyglądaniu się jej aktualnej formie, aby nie zastygła. Miłość musi być w ciągłym ruchu, zaś mądre unikanie jej brzegowych potencjałów polega na obserwowaniu siebie, aby nie dopuścić do zabsolutyzowania, którejkolwiek z jej form. Zastygnięcie w erosie, storge, filii, a nawet agape póki trwa życie, oznacza rychłą śmierć duchową, w konsekwencji też cielesną, zresztą nie tylko jednostki, bo też wspólnoty. Dopiero śmierć w wymiarze ostatecznym może być manifestacją czystej energii agape.

Póki umieramy, ale jeszcze nie umarliśmy, miłość jest ruchem z dołu ku górze i z wnętrza na zewnątrz. To, co teraz jest cielesne, przemienia się w duchowe, czyli to, co jest lękiem o życie, przemienia się w dar z życia. Zaś to, do czego dajemy sobie prawo z miłości do siebie, ostatecznie staje się darem miłości z siebie dla innych.

Dlatego, jeśli nie potrafimy kochać siebie, nie łudźmy się, że kochamy innych. W relacjach z innymi zawsze odwzorowujemy to, co czynimy sobie. Krzywdy i cierpienia, których doświadczają kolejne pokolenia, nie biorą się znikąd. Są  konsekwencją wychowywania ludzi według statycznego wzorca miłości. Najlepiej widać to na przykładzie międzyludzkich relacji, tradycyjnie zwanych małżeństwami. 

Skoro pragniemy i dążymy do relacji, w których spoiwem jest miłość, dlaczego małżeństwo dodatkowo opatrzyliśmy etykietą związku? Czyżby miłość sama w sobie nie była wiązaniem, i to najlepszym z możliwych? Skoro ludzie łączą się ze sobą z miłości, po co mają tworzyć dodatkowy związek o charakterze religijnym i społecznym? Podejrzenie, że się nie kochają, należy wykluczyć. Drugie, że niektórzy łączą się z powodów finansowych, może uwzględniając skutki prawne albo dla zwykłego poczucia bezpieczeństwa, zapewne w części jest prawdziwe, ale czy naprawdę dotyczy wszystkich?

Fundamentalną przyczyną małżeńskich problemów, zanim pojawiają się wtórne, jest brak zrozumienia, czym miłość jest w istocie. Co w mniemaniu i doświadczeniu większości uchodzi za miłość, jest jej pierwszą i pierwotną formą, czyli erosem, to znaczy miłością, która dąży do zaspokojenia podstawowych potrzeb i ma związek z lękiem o przetrwanie oraz pragnieniem przekazania życia kolejnemu pokoleniu. To jest miłość egoistyczna i pożądliwa, bardzo przedmiotowa. Liczy się w niej tylko wygoda i poczucie bezpieczeństwa. Kochający w ten sposób są przekonani, że mają prawo do własności drugiego człowieka. Nie wyobrażają sobie małżeńskiej bądź partnerskiej miłości bez związku. Ponieważ nie znają storge, filii ani agape, więc zabsolutyzowali erosa. Strzelają z łuku, aby upolować czyjeś życie i uczynić je swoją własnością.

Ożywcza energia miłości jest większa i bogatsza. Pozostając w nieustannym ruchu, ożywia, i zgodnie ze swoją naturą zbawia i oświeca, czyli uwalnia. Małżeńskie i partnerskie cierpienia oraz krzywdy, począwszy od krzyku i emocjonalnych nadużyć, a skończywszy na biciu i finansowym wykorzystywaniu, są więc skutkiem miłości warunkowej, oczekującej, pilnującej i zniewalającej, której formułę mniej więcej można przedstawić następująco: Ponieważ Cię kocham, bądź ze mną i bądź dla mnie.

Tymczasem miłość ostatecznie chce wyrazić się inaczej: Ponieważ Cię kocham, jestem z Tobą i jestem dla Ciebie. W tej formule lęk ustępuje miejsca zaufaniu, a niewolnik staje się wolnym. Nie ma potrzeby, więc nie ma pożądania. Ten rodzaj miłości jest oddaniem siebie drugiemu człowiekowi, zatem nie oczekuje prawa własności. Taka miłość zastępuje związek, ponieważ jest bezwarunkowym darowaniem siebie. Problem prawdopodobnie byłoby trzeba postawić na ostrzu noża i uzmysłowić sobie, że w najgłębszej istocie miłość już jest związkiem, dlatego kochający się ludzie nie muszą wiązać się formalnie. Związek formalny potrzebny jest wtedy, gdy miłość zastyga w pożądliwej potrzebie, tracąc zdolność radosnego obdarowywania.  

Widać gołym okiem, że przyczyną ludzkich cierpień nie jest deficyt miłości. Skoro wszystko, co istnieje, jest z miłości, a nadto miłość jest podstawowym ruchem życia, prawdziwą przyczyną łez i bólu jest nieumiejętne zarządzanie jej energią, a na dobrą sprawę powstrzymywanie jej ożywczego i uwalniającego działania przez zabsolutyzowanie erosa, czyli miłości pożądliwej i warunkowej.

Źródłem miłości nie może być świat ani drugi człowiek. Ludzie, przerażeni wewnętrzną pustką, mniemają, że potrzebują miłości innych, aby ich wypełniła, zaspokoiła i na koniec stworzyła pełnię. Tragiczna iluzja, z powodu której tworzą związki pełne cierpienia. Źródła trzeba poszukać w sobie. Obdarzając się miłością, ciesząc się sobą i życiem, traktując się czule i delikatnie, wybaczając sobie i akceptując siebie, wypełniamy wewnętrzną pustkę. Gdy jesteśmy pełni, miłość zaczyna przelewać się, niczym wino przez brzegi pełnego pucharu. Formalny związek przestaje być potrzebny, bo miłość usunęła lęk i dwoje połączyła w jedno.

Energia miłości to rozwój życia od form materialnych, najbardziej pierwotnych, niemal przetrwalnikowych, dbających o przeżycie, do form duchowych, świadomie przeżywających śmierć, aby życie mogło się rozwijać i kiedyś osiągnąć swój cel. Miłość jest emocją, transformującą lęk przed śmiercią w zaufanie życiu. To ruch od pożądania po tęsknotę; od potrzeby zaspokojenia po radość obdarowywania; od uzależnienia od innych po bycie wolnym; od bycia pustym po bycie pełnym; od bycia jednostką po bycie wszystkim; od bycia osobowością po bycie świadomością.

Przestajemy obijać się o brzegowe potencjały miłości, odkąd potrafimy świadomie wyznawać: Ja i Źródło Miłości jesteśmy jednym.  

Miłość – część pierwsza

Miłość na pewno jest czymś więcej, niż samą tylko emocją. Jest też uczuciem, postawą, rodzajem relacji. W szczególnych przypadkach nadaje życiu sens aż po ostateczne rozwiązania, gdy ze względu na nią decydujemy się na śmierć, jak Jezus z Galilei.

Miłość jest energią transformującą, decydującą o jakości życia. Zapewne trudno to sobie uzmysłowić i wyobrazić, ale miłość tworzy człowieka, jako kogoś większego od tego, kim jest w obecnej chwili. Dzięki niej człowiek każdego dnia rodzi samego siebie. Miłość ciągnie go w górę, ponad zmysłowy świat i poziom życia, polegający na zaspokajaniu podstawowych potrzeb. Pierwsze narodziny mają miejsce w matczynym łonie, drugich doświadczamy we własnym sercu. Wpierw człowiek wychodzi z wody, dzieląc doświadczenie życia z całą przyrodą. Ostatecznie, piękniejszy i szlachetniejszy niż dotąd, musi wyjść z ognia, przemieniony w istotę boską. Pierwsze narodziny zawdzięczamy fizycznej, zwierzęcej miłości rodziców, drugie duchowej, człowieczej miłości serca.

Miłość jest mniej uczuciem i emocją, a więcej energią rozwoju. Jest ciągłym ruchem, tańcem życia. Na jej najniższym poziomie jesteśmy tylko przedmiotem ludzkich dziejów. Po wyjściu z wody i osiągnięciu poziomu ognia dla samych siebie stajemy się podmiotem. Po wyjściu z serca tracimy podmiotowość, której pilnują humaniści, zwłaszcza filozofowie, po części słusznie uznając ją za cel ludzkiej kultury.

Niemniej kultura, a wraz z nią religia, mają swój kres. Gdy się kończą, zaczyna się czysta duchowość. Znika EGO, będące twórcą jednego i drugiego. Pojawia się duchowa czystość i świadomość jedności ze wszystkim. Człowiek i Źródło stają się jednym. To oznacza, że humanistyczny projekt podmiotowości człowieka nie jest kresem procesu, którego wewnętrzną energią jest miłość. Gdy znika podmiotowość, człowiek staje się pełnią i osiąga cel, na Zachodzie nazywany zbawieniem, a na Wschodzie oświeceniem.

Nasze pojmowanie miłości ukształtowało się pod wpływem kultury greckiej i semickiej. Oba źródła nie są sobie absolutnie przeciwne, niemniej w popularnej interpretacji grecki model bywa zniekształcany, więc miewa negatywny wpływ na nasze zachowania i relacje. Powszechnie uważa się, że miłość cielesna (zwierzęca), wyrażana pojęciem eros, jest przeciwieństwem miłości duchowej, znanej jako agape. Grecy nie rozumieli tego w ten sposób. Zwłaszcza, że posługiwali się jeszcze pojęciem storge, sugerującym czułość i przywiązanie, w czym element cielesny również odgrywa rolę (np podczas przytulania się dziecka do mamy), ale bez odcienia erotycznego, oraz wyrażeniem filia, które oznacza przyjaźń, zażyłość, przyjacielskość, a nawet serdeczność.

Tych pojęć nie można od siebie oddzielać i przeciwstawiać. Wyrażają po prostu różne aspekty tej samej energii życia, które nie tylko trwa, ale przede wszystkim rozwija się. Prawdopodobnie uczestniczymy w niej najbardziej świadomie ze wszystkich istot, zamieszkujących ziemię. Chcemy żyć i przekazywać życie, ale chcemy też osiągać wyższy, duchowy poziom życia.

Eros nie jest gorszą miłością od agape tylko dlatego, że jest zwierzęcym instynktem przetrwania gatunku. Bez miłości pożądliwej, najbardziej cielesnej i zmysłowej, nie byłoby kolejnych pokoleń, ale też bez storge czy agape przeżycie pojedynczych osobników, jak i większych grup plemiennych, byłoby niemożliwe. W miłości, będącej kołem zamachowym życia, każdy element jest potrzebny, żeby możliwy był ciągły ruch energii. Tak długo nie ma gorszego i lepszego rodzaju miłości, jak długo się uzupełniają i na siebie napierają. Dopiero, gdy ich wzajemna transformacja zanika, a któraś z form miłości zostaje zabsolutyzowana, zaczyna się nieszczęście i degrengolada życia.

Aczkolwiek napięcie i różnicę pomiędzy biegunami energii miłości można rozumieć w taki sposób, że eros jest zaspokojeniem pragnienia, zaś agape jest darowaniem wszystkiego. Eros wzmacnia życie z obawy przed śmiercią, a tymczasem agape wzmacnia życie, uwalniając się od lęku przed śmiercią.

Najmocniejszy ślad, jaki kultura semicka odcisnęła na naszej cywilizacji, jest Biblia z jej obrazowaniem Boga i ludzkimi archetypami. Dawniej idealny model semicki często porównywano ze złym modelem greckim, uznając historię życia i śmierci Jezusa z Galilei za niedoścignioną formę agape. Współcześnie coraz wyraźniej dostrzegamy, że pozostałe formy miłości, jak je rozumieli Grecy, były Mu również znane i na co dzień doświadczane, bo inaczej po prostu być nie mogło.

Nie ulega dyskusji, że autorzy Ewangelii cielesną śmierć Jezusa przedstawili jako wyraz miłości doskonałej. Żeby właściwie ocenić decyzję Mistrza z Galilei, który dobrowolnie dał się pojmać a potem ukrzyżować, trzeba koniecznie oddzielić Jego czyny i słowa od późniejszych interpretacji, które przybrały charakter religijno-kultowy albo wyraźnie etyczny. Niektóre z nich współcześnie mogą budzić obrzydzenie i wręcz gorszyć, jeśli ma się rozwiniętą wrażliwość. Sam Jezus wyraźnie sygnalizuje, że umiera, aby życie mogło się umocnić i tym bardziej rozwijać. Charakterystyczne są dla Niego słowa: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jeśli ziarnko pszeniczne nie obumrze, pojedynczym ziarnem zostaje; lecz jeśli obumrze, obfity owoc wydaje” (J 12,24). Słychać wyraźnie, że intencja Jezusa ma charakter agapiczny. Mając pełną kontrolę nad wydarzeniami, i samemu decydując o czasie i miejscu śmierci, Jezus nie powstrzymuje nurtu życia, które musi płynąć, a ulega zatrzymaniu i zniszczeniu nie z powodu śmierci, ale przez wolę ludzkiego EGO, które pragnie mieć życie tylko dla siebie.

To jest ten element argumentacji, który współcześnie budzi wyraźny sprzeciw. Niepotrzebnie, chociaż specjalnie dziwić też się nie ma czemu, skoro najczęściej słyszymy uproszczone i nieprawdziwe wezwanie do kochania wszystkich, tylko nie samych siebie. Jakby w miłości w ogóle nie było miejsca na miłość własną. Tego rodzaju retoryka, zwłaszcza kościelna, przy okazji zręcznie odmawia seksualności jakiejkolwiek wartości, poza prokreacyjną.

Lęk – część druga

Jak każda życiowa energia, którą rozpoznajemy jako emocję, również lęk jest ambiwalentny i posiada dwa bieguny. Człowiek mądry, świadomie zarządzający życiowymi zmianami, potrafi wykorzystać energię nurtu, nie obijając się o brzegi, o czym przypominam, omawiając kolejne emocje. Biegun negatywny, paraliżujący, posiada – a jakże – odpowiednik pozytywny.

Pozytywnym biegunem energii lęku jest mniej więcej to, czym inspiruje słowo lęk. Pamiętając o wokalizującej roli samogłosek, bez których nasza mowa przypominałaby pracę piły tartacznej, dostrzegamy, że lęk w istocie jest tym samym, co lek. Genetycznie to ten sam rdzeń, który różnicujemy podczas wymowy.

Lęk pełni więc rolę leku! Oczywiście jest nim, dopóki nie wypuścimy go z ręki. Oglądając go i pytając się, po co się zjawił, o czym chce nas poinformować, jakbyśmy czytali ulotkę z informacją o działaniu leku. Wtedy lęk nam służy i leczy ze skutków złych decyzji i wyborów, uczestnictwa w złych relacjach i budowania złych więzi, a przede wszystkim ratuje z marazmu szablonowego i wyuczonego życia, które nie jest naszym życiem, czyli mówiąc wprost, wybudza nas z życia bez sensu. Dlatego ostatnim i najpiękniejszym, wręcz błogosławionym, skutkiem lęku jest zdrowe, szczęśliwe i autentyczne życie, czyli po prostu lekkie.

Lęk jest lekiem na chorobę bezradności, beznadziejności i bezsensu. Zażywając lękowego leku możemy spodziewać się lekkiego życia, czyli wy-leczenia. Okazuje się, że w sferze emocji działa ta sama reguła, dzięki której tworzymy skuteczne lekarstwa. Trucizny, stosowanej w odpowiedniej dawce i proporcji do pozostałych składników, nie musimy się obawiać. Zresztą z wykorzystaniem tego samego prawa powstają perfumy i kuchenne smaki.

Aby lęk pełnił rolę leku, musimy w odpowiednich proporcjach zestawiać go z innymi emocjami, a zwłaszcza z miłością, ufnością i nadzieją. Potrzeba jest też wiara w siebie, pogoda ducha i optymizm.  Wtedy informacyjnej ulotki, z której dowiadujemy się, w jaki sposób zarządzać życiem, na pewno nie wypuścimy z ręki, a życie z dnia na dzień będzie stawało się lżejsze i duchowe.

Życie ma stawać się duchowe. Jesteśmy na ziemi, aby materialność przyjścia przekształcać w duchowość odejścia. Życie jest przejściem, w duchowości biblijnej zwanym paschą. Życie jest procesem transgranicznym, czyli pokonywaniem kolejnych barier, które jednych zamykają w starej formie życia, innym umożliwiają transformację. Różnica pomiędzy nimi tkwi w sposobie traktowania zagrożeń i reagowania na lęk. Zamknięci w starej formie, cielesnej i materialnej, wypierają lęk, a więc umysłowi przyznają prawo do rządzenia sobą i życiem.  Nie chcą korzystać z lęku jako lekarstwa na ranę transformacji. Otwarci i gotowi do przemian, którym zawdzięczają duchowy rozwój, korzystają z lęku, ponieważ umysł kontrolują sercem.

W sercu dzieją się zasadnicze procesy alchemii ludzkiej duchowości. Umysł, pozostawiony sam sobie, bezwiednie służy podświadomości, niemal w całości zanurzonej w wodzie, niczym góra lodowa. Mostkiem kapitańskim duchowego człowieka jest serce. Świadomie wydaje z niego rozkazy, dzięki czemu jego życie ma sens, a on spokojnie płynie do celu.

Podświadomość, zanurzona w wodzie, to olbrzymie, wprost nie do wyobrażenia gigabajty informacji o cielesnym życiu i przeszłości, do których mamy bezwiedny dostęp dzięki dziedziczeniu, pamięci komórkowej, instynktom oraz temu wszystkiemu, co bywa nazywane tradycją (pamięcią) rodową. To jest energia dolnych centrów energetycznych, która musi zostać uwolniona i przez serce przeniesiona w sferę nadświadomości, czyli tego, co od dawna zwiemy intuicją. Dzięki niej zyskujemy dostęp do kolejnych gigabajtów informacji o życiu duchowym. Gdy serce, które jest pomostem między instynktem a intuicją, jest spacyfikowane przez intelekt, wówczas lęk, wypuszczony z ręki, paraliżuje człowieka i kieruje w stronę nieszczęścia. 

Dolne centra energetyczne są odpowiedzialne za przetrwanie, seksualność i siłę woli. W sferze emocji, począwszy od najniższej, odpowiada im lęk, wina i wstyd, czyli zachowania typowe dla istoty zimnej, mało aktywnej, zawsze balansującej pomiędzy życiem i śmiercią, która nie liczy na nic więcej, poza przeżyciem jakoś życia.

Umysł, któremu przyznajemy prawo decydowania o życiu, służy podświadomości, czasem identyfikowanej jako umysł mas. Nawet jeśli nie są tożsame, umysł, który nie jest poddany sercu, zanurzony jest w umyśle mas, zaprogramowanym na choroby, wojny, zbrodnie, nędzę, wypadki, klęski, czyli wszystkie nieszczęścia, które do tej pory spotkały ludzkość. To z tej wiedzy czepie umysł, nieustannie straszący nas nowymi zagrożeniami. Miliardy ludzi przepełnia zazdrość, zawiść, nienawiść, poczucie urazy i wrogość. Dlaczego zatem mielibyśmy się dziwić, że mając dezaktywowane serce, odczuwamy te same emocje?

Prawdziwe myślenie, które nie rozprasza życiowej energii troską o przetrwanie, poczuciem winy i wstydu, jest wolne od jakiejkolwiek negatywnej aktywności. Myśli, generujące lęk, wychładzają duszę, pozbawiając jej pasji życia. Generalnie wszyscy jesteśmy zanurzeni w kolektywnym umyśle mas i dlatego roztropne serwisowanie własnej duszy polega na świadomym myśleniu, to znaczy przedstawianiu argumentów przeciwnych destrukcyjnym myślom masowego umysłu.

Stąd religijne wezwania do czujności i trzeźwości, które tradycyjnie odnosi się do nadużywania alkoholu bądź narkotyków, w rzeczywistości są apelem, żeby wszystkie myśli, przekonania i wyobrażenia, będące ich budulcem, wywodziły się z praw duchowych, zwłaszcza z wiary i miłości. Wtedy człowiek staje się odporny na argumenty kolektywnego umysłu mas, a w efekcie zyskuje duchową odporność na negatywne emocje większości oraz biologiczną (immunologiczną) odporność na wewnętrzne choroby i zewnętrzne patogeny, co wydaje się szczególnie istotne w czasie tzw. epidemii koronawisrusa.

Nie chwalmy się szczepionką, którą jesteśmy zaszczepieni, ponieważ w stosunku do kolejnej mutacji patogenu zawsze jest spóźniona o rok. Pochwalmy się raczej tym, jak oddzielamy dobre myśli od złych, i w co wierzymy, ponieważ to wyprzedza ewentualne zagrożenie zawsze o dzień.

Lęk – część pierwsza

Ziemia nigdy nie była specjalnie spokojna, a ludzkie życie bezpieczne. Dziesiątki minionych pokoleń zapewne żyło w większym zagrożeniu egzystencji i musząc sobie radzić z wieloma uzasadnionymi przyczynami lęku, a pomimo tego to właśnie współczesne pokolenie wydaje się być szczególnie zalęknione. 

W przeciwieństwie do przodków, chociaż nie doświadczamy wielu realnych zagrożeń, coraz powszechniej przenosimy je w sferę naszej wyobraźni i boimy się nie tego, co realnie zagraża, ale tego, czym nas straszą własne myśli. Jednocześnie tracimy umiejętność odpowiedniego serwisowania psychiki i dlatego doświadczmy permanentnego stresu. W obliczu zmian na geopolitycznej i społecznej mapie świata, a także w efekcie zmian klimatycznych, wielka część populacji żyje w ciągłym napięciu i lęku, którego przyczyn nie jest w stanie w ogóle wskazać i nazwać. Mimo wszystko lęk nie odpuszcza i pozbawia radości życia.

O lęku często powiada się, że paraliżuje, to znaczy zniewala i czyni niezdolnym do samodzielnego życia. Człowiek sparaliżowany lękiem, stoi jak wryty. Nie potrafi z lekkością i radością używać własnych nóg i rąk. Boi się otworzyć, pokazać czułe wnętrze, ujawnić myśli, zacząć żyć własnym potencjałem, ponieważ boi się, że cokolwiek zrobi, obróci się przeciwko niemu. Skąd bierze się ó1) lękowy paraliż, skoro niemal żadna z życiowych sytuacji, które nam się przytrafiają, nie jest na tyle groźna, żeby w jednej chwili sparaliżować?

Podstawowym błędem jest wypieranie przyczyny lęku. Czujemy energię tej emocji, ale wmawiamy sobie, że przecież nas nie dotyczy. Taką postawą wyrządzamy sobie największą krzywdę, którą nazywam wypuszczeniem lęku z ręki. Ale po kolei. Najprawdopodobniej rzeczywiście nie spotka nas to, czego się obawiamy, więc pozornie wszystko jest w porządku. Niestety tylko pozornie, ponieważ źródłem odczuwanego przez nas lęku jest umysł z bujną wyobraźnią. Zatem wmawianie sobie, że przedmiot lęku nas nie dotyczy, jest zgodą, daną umysłowi, że może nas w dalszym ciągu oszukiwać swoimi lękami. Skoro przyczyna lęku tkwi w głowie, zatem wypieranie jest okłamywaniem samego siebie. Przedmiot lęku co prawda nas nie spotka, jednak umysł będzie nas coraz bardziej korumpował, a energia lęku narośnie do stopnia życiowego paraliżu.

Warto pamiętać, że lęk ma naturę kuli śniegu. Dopóki trzymamy ją w dłoni, jest bezpieczna. Po wypuszczeniu z ręki zaczyna toczyć się po zboczu i szybko rośnie w siłę, na koniec zabierając ze sobą wszystko, co stanie jej na drodze. Sieje  zniszczenie i śmierć. Kto wypuszcza kulę śniegu z dłoni, musi liczyć się z tym, że po czasie zginie w lawinie.

Z lękiem jest podobnie. Póki przyglądamy się lękowi, pytając, o czym nas informuje; może ostrzega a może do czegoś zachęca, póty wszystko jest w porządku. Moment wyparcia jest wypuszczeniem lęku z ręki. Umysł, któremu  przyznamy prawo do przejęcia kontroli nad życiem, nie zatrzyma się przed niczym, i na koniec sparaliżuje nas panicznym strachem.

Warto uzmysłowić sobie, że chociaż boimy się wielu szczegółowych zagrożeń, prawdopodobnie jeden lęk jest fundamentalny i pozostałe mają w nim swoje źródło. Od pierwszych do ostatnich dni życia towarzyszy nam lęk, związany z umieraniem i śmiercią. Niektórzy wprost uważają, że być może ze wszystkich istot, zamieszkujących ziemię, będąc potencjalnie świadomymi swego życia, ludzie jako jedyni doświadczają lęku przed śmiercią. Trudno jednoznacznie ocenić, czy większość boi się tajemnicy śmierci, czy technologii umierania, w każdym bądź razie jest bardzo prawdopodobne, że świadomie bojąc się śmierci w istocie przeżywamy nieuświadomiony lęk przed pomyłką, niespełnieniem, zmarnowaniem życia, stratą czasu i bezsensem egzystencji.

Jestem podobnego zdania, więc sugeruję, że w pracy z lękiem lepiej szukać jego egzystencjalnych źródeł, aniżeli zajmować się lękami, których twórcą jest umysł, a prawdopodobieństwo ich urzeczywistnienia jest niemal równe zeru. Wtedy pewniej dociera się do genezy lęku, więc też skuteczniej można sobie albo komuś pomóc.

Podejmijmy zatem próbę wyodrębnienia i nazwania lęków fundamentalnych, których źródłem jest lęk przed śmiercią.

1. Lęk o siebie

Lęk o siebie nie pojawia się nie wiadomo skąd. Jest najbardziej pierwotną formą lęku. Skoro DNA, wypreparowane i oddzielone od dawcy, podobnie do niego reaguje na negatywne i pozytywne emocje, kurcząc się i rozluźniając, więc zapewne lęk o siebie, co prawda w różnej intensywności, przeżywany jest przez większość żywych organizmów. Lęk o siebie jednocześnie jest lękiem o przeżycie gatunku, rodziny, wspólnoty, z którą się identyfikujemy. Jest po prostu lękiem przed zniknięciem własnego materiału genetycznego. Dlatego jest związany z dwoma, dolnymi centrami energetycznymi i tam też przeżywany. Jest odpowiedzialny za kompulsywne odżywianie się i gromadzenie majątku, ale też  obsesyjne zachowania seksualne.

2. Lęk przed ciemnością, która jest w nas

Przekonani przez rodziców i wychowawców, że część naszych cech jest zła, a wiele umiejętności do niczego się nam nie przyda, a także wyuczeni sztampowych zachowań i ocen, mamy problem, żeby się akceptować i kochać. Żywimy kompleksy, podejmujemy decyzje, kierując się poczuciem winy, wreszcie wstydzimy się samych siebie, z czasem przenosząc w sferę cienia większą część swojego JESTEM. Część piękna, z którego zostaliśmy stworzeni, staramy się trzymać pod kontrolą i odczuwamy lęk przed domniemaną ciemnością. Zamiast cieszyć się lekkim życiem, ciężko pracujemy, aby sfera cienia się nie uzewnętrzniła.

3. Lęk przed zmianami (nowym, przyszłością)

Boimy się przyszłości. Nawet zdawkowo witając się ze znajomymi na ulicy, życzymy im oraz sobie, żeby wszystko pozostawało po staremu. Tymczasem ratunek przed nieszczęściem i śmiercią zawdzięczamy ufnemu opuszczeniu sfery bezpieczeństwa i wyjściu ku nieznanej przyszłości. Kto nie potrafi zaufać i z lęku przed nowym ogląda się za starym, staje się pomnikiem samego siebie. Lęk przed przyszłością zawsze jest zachętą do większego zaufania życiu.

4. Lęk przed utratą kontroli

Jedną z najczęściej występujących odmian fundamentalnego lęku przed zmarnowaniem życia, jest obawa przed skutkami utraty kontroli. Póki dyscyplina codziennego dnia ułatwia realizację kolejnych zadań, póty życie sensownie się rozwija. Jednak trzeba pamiętać, że dyscyplina i kontrola muszą służyć osiąganiu konkretnych celów. Gdy stają się celem samym w sobie, człowiek przestaje się rozwijać i traci radość życia. Lęk przed utratą kontroli pozbawia doświadczania rozkoszy, przyjemności, lekkości i niczym nie skrępowanej pasji życia.

5. Lęk przed byciem nieodpowiednim (kompromitacja)

Człowiek z kompleksem bycia małym, brzydkim i nieodpowiednim nie ma wielkiej szansy na rozwinięcie swojego potencjału, indywidualnego piękna i niepowtarzalności, decydującej o życiowej satysfakcji. Więcej czasu traci na pozycjonowanie się, czyli działanie, by stać się takim, jakim jego zdaniem chcieliby go inni oceniać i mieć, zamiast na poznawanie siebie. A to jest nieodzowny warunek, aby żyć i działać na miarę życiowego powołania. Gdy człowiek wie, kim jest i w jaki sposób powinien żyć i działać, przestaje się bać, że nie rady i skompromituje się. Zyskuje życiową radość i satysfakcję.

6. Lęk przed osamotnieniem (relacje)

Samotność nie jest beznadziejnym i przeklętym doświadczeniem. W samotności człowiek uczy się siebie i odkrywa niepowtarzalną indywidualność. Samotność jest kryzysem, potrzebnym do przepracowania własnych roszczeń i wartości. Jak w ciszy rodzi się słowo, tak w samotności krystalizuje się prawda, którą jest szczery i autentyczny człowiek. Lęk przed samotnością; lęk, że jest się niekochanym i porzuconym, sugeruje, że człowiek nie jest w kontakcie z własnymi uczuciami. W konsekwencji inni zaczynają go postrzegać jako obojętnego i trzymającego się na uboczu. W ten sposób koło się zamyka, lęk i frustracja rosną. Samotności nie wolno mylić z osamotnieniem, który jest społecznym skutkiem samotności. Im bardziej człowiek boi się samotności, tym pewniej wymusza obecność innych, którzy czują się manipulowani i pozbawiani wolności. Efektem lęku przed samotnością jest doświadczenie osamotnienia.

7. Lęk przed zranieniem

Coraz więcej ludzi boi się miłości, ponieważ boją się zawiedzenia i zranienia. Są więc zamknięci, a chroniąc się przed zranieniami, rezygnują z radości i twórczości. Ich życie jest wyschnięte, a w konsekwencji wysycha wszystko wokół nich. Nie wolno bać się zranień, których źródłem jest życie pełne pasji. Pasja jednocześnie jest miłością i umieraniem. Żeby doświadczyć miłości trzeba zgodzić się na śmierć. Jednak tylko śmierć, będąca zgodą na miłość, życiu nadaje sens. Kto więc boi się zranień, w efekcie żyje bez sensu. Człowiek, pozwalający miłości przez siebie płynąć, potrafi przeżywać zranienia i ma kontakt z wewnętrzną siłą, dzięki której może z czułością zająć się wcześniejszymi ranami i doświadczyć uzdrowienia.

8. Lęk przed intymnością

Intymności nie należy mylić z seksualnym napięciem ani romantycznym spotkaniem w kręgu przyjaciół. Słowo sugeruje, że intymność jest wzajemnym przenikaniem, udostępnianiem wnętrza, zgodą na szczerość i transparentność relacji. Intymność jest uwarunkowana wzajemnym zaufaniem, dlatego doświadczany przez wielu lęk przed intymnością bezpośrednio nie wpływa na relacje seksualne, chociaż w konsekwencji również do tego może doprowadzić. Lęk przed intymnością oznacza schowanie się w sobie przed innymi. W efekcie ciało twardnieje i wokół serca tworzy silną twierdzę. Ten rodzaj lęku kończy się śmiercią, ponieważ energią, która najłatwiej i najskuteczniej rozpuszcza emocjonalne toksyny lęku, jest zaufanie w związki i relacje oparte na miłości.