Zapraszam do Malborka

Są słowa, które niczego nie znaczą, chociaż układają się w logiczny rachunek prawdy. Nie mogą, chociaż bardzo się starają, ponieważ ich ojcem jest wyrachowany rozum.

Są słowa, które znaczą za wiele. Już w chwili posłania w świat bywają z gruntu zniekształcone przez rozkrzyczane serce. 

Są słowa tylko z ciemności i tylko ze światłości. Tworzą dziury i węzły życia zatrutego fałszem. Jedynie słowa, niosące brzmię ciemnej i jasnej strony prawdy, tworzą duchowe znaczenia i stają się pokarmem duszy.

Układają się w opowieści, utkane z ciemnych i rozświetlonych niteczek codzienności prostych ludzi, szczerych, płaczących, śmiejących się w świetle słońca i tańczących w blasku księżyca, dzikich i doskonałych równolegle.

Są opowieści introwertyczne, dedykowane mężczyznom, żeby zrozumieli Kobiecą miłość, tworzącą człowieka w świętej komnacie życia. A Dzikiej Kobiecie dali prawo do ekstatycznego ruchu i rozkoszy, agresji i miłości.

Są opowieści ekstrawertyczne, dedykowane Kobietom, żeby zrozumiały Męską miłość, zdobywczą, bohaterską, zmieniającą zastany świat. A Dzikich Mężczyzn zaprosiły do alchemicznej komnaty medytacji tego, co poza zmysłami.

W mądrej i pięknej książce Biegnąca z wilkami, literatka i psycholożka, Clarissa Pinkola Estes, zebrała stare narracje, dedykowane Kobietom, z czasów, w których nie było jeszcze biblijnej tradycji, męskiej dominacji, a Bóg nie był tylko Ojcem, a Źródłem Życia, czyli Matką. Te inicjacyjne opowieści, leczą lepiej od spółki psychologa z internistą. Swą terapeutyczną moc mają zaklętą w archetypicznych symbolach, które odżywają za każdym razem, gdy pozwalamy im stać się słowami, zrodzonymi przez matkę serce i ojca rozum. Cudownie łączą ciemne i jasne strony duszy, życia, codzienności, tworząc z nich tkaninę  sukni, w którą przyodziewa się Wiedźma. Ożywione opowieściami kobiecej duszy pozwalają ubrać się w prawdę, która wyzwala… 

Mężczyzn, pragnących zrozumieć kobiece pragnienia i lęki, oraz Kobiety, które chcą uzdrowić duszę, Zapraszam na wspólną lekturę Biegnącej z wilkami. Interpretacje, inspirowane przez autorkę książki, będę tworzył sam, zanurzony wraz z Wami w czasie i przestrzeni naszego wspólnego spotkania.

Plastyczny Kościół

W 6-tym rozdziale Dziejów Apostolskich znajduje się fragment, przedstawiający sposób, w jaki rozwiązano problem, powstały w gronie pierwszego pokolenia uczniów Jezusa z Galilei (Dz 6,1-7). Na skutek niesnasek pomiędzy ludźmi połączonymi wiarą, ale różniącymi się pochodzeniem i kulturą, apostołowie z resztą uczniów sprawnie i mądrze dostosowali funkcjonowanie młodziutkiego Kościoła do potrzeb i oczekiwań. Aby móc dalej prowadzić misję i nauczać, apostołowie powołali do służby diakonów, którym powierzyli pracę socjalną. Dyskusja zapewne miała miejsce, a wybór rozwiązania, jak można przypuszczać, nie zachwycił wszystkich, mimo wszystko nie czekano dziesiątki lat, nie zbierano się kolejne razy, nie wydawano oświadczeń i nie badano dziesiątki dokumentów. Dla zgody, zadowolenia, a przede wszystkim sprawnego działania Kościoła w świecie, sprawnie zmieniono dotychczasowy model.

Ów fragment Nowego Testamentu był w moim Kościele, czyli luterańskim, tekstem do rozważań na 13. niedzielę po Trójcy Świętej. Uświadomiwszy to sobie, postanowiłem wykorzystać ten pretekst do podzielenia się z moimi Kolegami oraz resztą luteran w RP swoimi pomysłami na dalsze działanie Kościoła.

Po pierwsze brakuje nam sprawności i determinacji w podejmowaniu niezbędnych decyzji i działań. Większość nowych rozwiązań w chwili wprowadzania już jest mocno nieadekwatnych, ponieważ dyskusje ciągną się za długo, a większość z nich jest wynikiem kompromisu pomiędzy różnymi praktykami i poglądami, który je skutecznie pozbawia dynamizmu i świeżości. W tym wypadku działają dwa hamulce. Pierwszym jest – o mój Boże – umiłowanie tradycji. Skutecznie działa kategoria „zawsze tak było”, którą posługują się ludzie lęku. Boją się, że zmiany doprowadzą do rozpadu wspólnoty, więc brakiem decyzji, aby wprowadzać radykalne zmiany, decydują za Ducha Świętego, który jest duchem zmian. Drugim jest dbanie o własną pozycję w Kościele, zajmowane stanowisko, apanaże, dostojeństwo urzędu. Tutaj skutecznie działa fraza „to prawda, ale konsekwencje mogą nas przerosnąć”. Ten sposób mówienia, działania i życia cechuje duchowych anemików, którzy często mają problem z anemią biochemiczną, czemu specjalnie nie należy się dziwić, ponieważ ciało jest ekranem, na który dusza rzutuje duchowe niedomagania i błędy. Mówiąc najogólniej i najprościej anemia jest brakiem żelaza, które kojarzy się ze stabilnością, stałością, oparciem, skutecznością. Duchowi anemicy wiedzą, że zmiany są potrzebne, ale nie mają woli ich wprowadzenia, ponieważ w pierwszej kolejności dbają o własne korzyści. W efekcie struktura Kościoła szybko rdzewieje, a misyjna skuteczność maleje.

Po drugie, co wynika z pierwszego, jesteśmy powolni, dlatego praktyką kościelnego życia nie nadążamy za warunkami, które stwarza współczesność i nie potrafimy zagospodarować misyjnych nisz, pojawiających się co jakiś czas na skutek szybkich zmian gospodarczych, kulturowych i społecznych.

Wreszcie po trzecie już dawno moglibyśmy lepiej wykorzystywać ludzki i duchowy potencjał Kościoła, ale trwając w starych wyobrażeniach i strukturach jesteśmy duchowymi astmatykami (astma to ciasna pierś). Nie nabieramy powietrza i próbujemy przeżyć na starym wdechu. A im oddech jest krótszy i płytszy tym silniejszy lęk przed śmiercią uniemożliwia jakikolwiek ruch. Umieramy w dawnym rozumieniu kościelnego urzędu, dusimy się w starych strukturach, gaśniemy, wspominając dawne dni, które nie wrócą.

Dlatego do natychmiastowego zastosowania proponuję kilka rozwiązań, o których wiem, że chociaż w moim przekonaniu są odpowiednie do współczesnych potrzeb, niekoniecznie muszą być takimi w ocenie innych. Niemniej niech będą impulsami do decydowania i działania, a nie wiecznych dyskusji w ramach kolejnych komisji, które działają niczym zakłady pogrzebowe.

Na początek przypominam mój pomysł sprzed kilkunastu lat, aby ograniczyć ilość diecezji do trzech i jednocześnie z mocy prawa zwolnić biskupów diecezjalnych z pracy parafialnej, aby mieli czas, siły i byli twórczy jako misjonarze i duszpasterze, a nie ograniczali się do nadzoru. Przy okazji można byłoby zrezygnować z funkcji Biskupa Kościoła i rotacyjnie powierzać jego zadania biskupom diecezjalnym, a z Konsystorza uczynić administracyjne narzędzie Synodu, w którym pracują fachowcy z różnych dziedzin, adekwatnie do potrzeb Kościoła.

Po drugie, a dalej w sferze urzędu, ponieważ wygląda na to, że będzie maleć ilość duchownych po pełnych studiach teologicznych, których po ordynacji tradycyjnie nazywamy prezbiterami, byłoby można bardzo szybko wprowadzić dwa rozwiązania. Pierwszym jest kierowanie prezbiterów do parafii pełniących rolę duchowych i koordynujących central, wokół których mogłyby dobrze spełniać swoje duchowe i misyjne zadania zbory z duchownymi po studiach licencjackich, posiadającymi podstawowe wykształcenie teologiczne, a utrzymujący siebie oraz swoje rodziny także z działalności pozaparafialnej. Niezbędnego wsparcia duszpasterskiego, katechetycznego, kaznodziejskiego i misyjnego mogliby oczekiwać z central. W ten sposób moglibyśmy w bardzo krótkim czasie cieszyć się z wielu nowych powołań kobiet i mężczyzn w różnym wieku, którzy między innymi w efekcie życiowych doświadczeń odczuli pragnienie służby, niestety niemożliwe do zrealizowania przy obecnej definicji i praktyce urzędu kościelnego.

Kolejne rozwiązanie jest jeszcze bardziej radykalne względem teraźniejszej wyobraźni wielu nobliwych luteran. Umiem sobie mianowicie wyobrazić nową postać urzędu kościelnego w postaci misjonarzy, cechujących się wysokim stopniem zaangażowania w sprawy duchowe, pełnych energii, sił i pomysłów, a niekoniecznie solidnie wykształconych teologicznie. Po studiach podyplomowych, fachowych kursach, i jakichkolwiek innych formach szybkiego kształcenia, mogliby być wykorzystywani w specyficznych realiach polskiego katolicyzmu. W kraju jest wiele małych miejscowości, wiosek oddalonych od centrów duchowych, które jednocześnie przynależą do rzymskokatolickich struktur parafialnych, ale są już  krańcowo zmęczone i rozczarowane jakością kaznodziejstwa i duszpasterstwa swoich księży. Chętnie doświadczyłyby nowej jakości, na którą z różnych powodów nie mają szans. Traktując poważnie charakterystyczną cechę polskiego katolicyzmu, a mianowicie potrzebę poczucia bezpieczeństwa, którą zapewnia przynależność do wspólnoty, łatwo sobie wyobrazić energicznego duchownego, który niewielkimi nakładami finansowymi remontuje starą stodołę i przystosowuje ja do potrzeb liturgicznych (do darmowego wyposażenia kaplic i kościołów przez najbliższe dziesięciolecia będziemy mieli dostęp niemal nieograniczony; będzie trzeba tylko organizować transport).

Polskim problemem jest zachęcanie pojedynczych osób i rodzin do zmiany kościelnej przynależności, ponieważ boją się społecznego ostracyzmu. Jednak zaoferowanie większej grupie alternatywnej formy wspólnotowego doświadczenia religijnego, która przypomina dotychczasową, zapewniając komfort społecznego bezpieczeństwa, w niejednym przypadku może zakończyć się pełnym sukcesem. Do zbiorowej świadomości musimy tylko dopuścić praktyczne rozwiązanie, polegające na kierowaniu do misyjnej służby ludzi Bożych, mających odpowiednie charyzmaty misyjne, budowlane, organizacyjne i kompetencje społeczne, a niekoniecznie pełne wykształcenie teologiczne.

Po trzecie, ale już w sferze duchowości i praktyki duszpasterskiej, natychmiast powinniśmy zwrócić się w stronę Kobiet. Nie myślę o ewangeliczkach, ale o paniach, które swoich potrzeb duchowych na pewno nie zaspokoją w Kościele Rzymsko-Katolickim, a jednocześnie czują się osamotnione i mają silną potrzebę przynależności. Jednak, aby otrzymały to, czego potrzebują, musimy zmienić język, sposób obrazowania Boga, poznać procesy dziejowe, zmieniające relacje między płciami, wreszcie zrozumieć rolę, sposoby przejawiania się i cele kobiecej energii.

To nie jest trudne, jednak niewyobrażalne dla wielu ewangelików/luteran, którzy wszystko puentują w ten sam sposób: „zawsze tak było” albo „to prawda, ale konsekwencje mogą nas przerosnąć”.

Owszem, duchowy człowiek jest w stanie sobie wszystko wyobrazić i jeśli jest przekonany, że to jest dobre dla uszczęśliwiania i uzdrawiania ludzkości, powinien niezwłocznie przystąpić do działania, ponieważ takie jest jego powołanie.

Myślę, że na początek moich propozycji wystarczy. Nie liczę na dyskusję, choć jestem na nią gotów. Po prostu liczę na jakiekolwiek decyzje, zmiany i działanie na Bożą chwałę. 

Kryzys i pięta

Niektórzy z nas nie kontynuują podróży, gdy drogę przetnie im czarny kot, a inni w 13-tce upatrują zapowiedź kłopotów. Po prostu kryzys.

Tymczasem żywemu nie może przytrafić się nic lepszego i ciekawszego. Kryzys nie jest zapowiedzią nieszczęścia. Przeciwnie, nieśmiało zachęca, abyśmy wspięli się na wyższy lewel, na co pewnie nigdy nie mielibyśmy ochoty, zastygli w starej formie i jakości życia.

Kryzys zdrowotny zmienia jednostkę. Kryzys epidemiologiczny zmienia życie całej populacji. Nie ważne czym, przez kogo, i w którym miejscu wywołany, dla niektórych jest końcem świata, dla innych początkiem. W pierwszych wywołuje paraliżujący stres, w drugich ciekawość i czujne napięcie w poszukiwaniu szansy rozwoju.

No właśnie, co wspólnego mają ze sobą tytułowe kryzys pięta? Kryzys wywołuje napięcie, dlatego jedni, gdyby tylko mogli, natychmiast obróciliby się na pięcie ku przeszłości, i jak mantrę powtarzają życzenie, żebyśmy jak najszybciej powrócili do normalności. Natomiast pozostali trwają napięci niczym cięciwa w łuku, aby wypuścić strzałę życia, gdy na horyzoncie przyszłości pojawi się cień szansy na zmianę i rozwój.

Lepiej stać na pięcie, aby przywrócić normalność, czy trwać w na-pięciu, aby wyzwolić się z normy, w której żyliśmy przed kryzysem? Odpowiedź zależy od wielu czynników światopoglądowych, religijnego wychowania i predyspozycji psychicznych, ale i tak decydująca w tym względzie jest umiejętność duchowa, która nas różnicuje, a mianowicie w jaki sposób radzimy sobie z lękiem.

Chętni do wykonania w tył zwrot na pięcie, ulegają złudzeniu, że codzienne doświadczenia nie sumują się z życiem, więc można wrócić do przeszłości. Umysł podpowiada im, że cena, którą musieliby zapłacić za dodanie wartości kryzysu do osiągnięć dotychczasowego życia, byłaby za wysoka, więc panicznie boją się sumy tego rachunku. Obawiają się, że nie będzie ich stać, aby zapłacić za tę niepowtarzalną transakcję, jaką zaoferowało im życie. Nie potrafią i nie chcą skorzystać z życiowej szansy postawienia wszystkiego na jednej karcie, ponieważ rządzi nimi EGO własnych osiągnięć, stanu posiadania i bycia kimś w społecznej strukturze.

Szkoda, bo kryzys nie specjalnie różni się od wizyty z oszczędnościami życia w luksusowym kasynie. Wygrywają ludzie serca, których lęk nie pozbawił receptorów głębokiego czucia. Czują życie. W kryzysie są czujni, dlatego w napięciu rozglądają za przejściem ku nowej jakości życia. Tego rodzaju postawę spokojnie można nazwać czułością. Czujni na szansę wygrania w ruletce życia bywają pomiędzy nami tylko Ci, którzy potrafią być dla siebie czuli. Nie rozczulają się nad swoim nieszczęściem z powodu kryzysu, ale życie traktują z największą czułością. Wiedzą, że o nich nie zapomina i zawsze obdarza najlepszymi darami. Wystarczy trwać w napięciu, zamiast na pięcie wyrywać ku czemuś, co jest trupem.

Trupa uznać za normę życia, to jest naprawdę majstersztyk mądrości. Cechuje wszystkich, którzy z ulgą zrobiliby w tył zwrot ku tzw. normalności.

Normalność? Czy coś takiego w ogóle jest możliwe? Czy może trwać coś, co jest zaprzeczeniem istnienia? To tak, jakby niemożliwa była tymczasowość i przemijalność, potwierdzająca siłę życia. Czujne napięcie w odnajdywaniu szansy nowego dnia jest rezonowaniem wespół z życiem, które nie zatrzymuje się ani na moment. W nurcie życia nie ma ani jednej, nawet niewyobrażalnie krótkiej, chwilki na bezruch. Ruch jest życiem, bezruch śmiercią. Ruch zapewnia życiu istnienie, dlatego życie nie zna czegoś takiego, co nazywamy normalnością. Ani jeden refleks słońca w nurcie wartko płynącego strumienia nie przypomina poprzedniego. Godzinami można patrzeć i nie zwariować, wręcz odwrotnie doświadcza się spokoju i ciszy. Gdyby w nurcie strumienia było widać normalność, po dniu spędzonym nad jego brzegiem do domów wracaliby sami szaleńcy.

Tymczasem maniakalnie życzymy sobie normalności i gotowi jesteśmy na związek z trupem przeszłości, żeby po kryzysie móc do niej wrócić. Powrót do czegoś, co nie istnieje, a co najwyżej jest koncepcją umysłu, który najlepiej czuje się w tym, co już zna, jest niemożliwy. Kryzys nie przytrafił się nam, żeby pozbawić nas normalności, ale otworzyć nam oczy na prawdę o nas samych; w jakie kłamstwa wierzymy, jak żałośnie marnujemy kolejne szanse na  rozwój i jak bardzo boimy się zmian, zamiast ufać życiu.

Kryzys jest ostrym stanem zapalnym duchowego życia, bezlitośnie unaoczniającym, że jedyną normą istnienia jest tymczasowość. Jest upomnieniem się przez życie o prawo do naszych dusz, aby zachowały żywotność górskiego potoku i w każdej chwili inaczej odbijały Boże światło. Jest upomnieniem się o życie w czujnym napięciu, abyśmy nie cierpieli na chore pięty, na których chcemy powracać do trupa przeszłości.

Dla kogo jestem bliźnim? – rozmyślanie na 6 września

A oto pewien uczony w zakonie wystąpił i wystawiając go na próbę, rzekł: Nauczycielu, co mam czynić, aby dostąpić żywota wiecznego? On zaś rzekł do niego: Co napisano w zakonie? Jak czytasz? A ten, odpowiadając, rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej myśli swojej, i z całej siły swojej, a bliźniego swego, jak siebie samego. Rzekł mu więc: Dobrze odpowiedziałeś, czyń to, a będziesz żył. On zaś, chcąc się usprawiedliwić, rzekł do Jezusa: A kto jest bliźnim moim? A Jezus, nawiązując do tego, rzekł: Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców, którzy go obrabowali, poranili i odeszli, zostawiając go na pół umarłego. Przypadkiem szedł tą drogą jakiś kapłan i zobaczywszy go, przeszedł mimo. Podobnie i Lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, przeszedł mimo. Pewien Samarytanin zaś, podróżując tędy, podjechał do niego i ujrzawszy, ulitował się nad nim. I podszedłszy opatrzył rany jego, zalewając je oliwą i winem, po czym wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i opiekował się nim. A na­zajutrz dobył dwa denary, dał je gospodarzowi i rzekł: Opiekuj się nim, a co wydasz ponad to, ja w drodze powrotnej oddam ci. Który z tych trzech, zdaniem twoim, był bliźnim temu, który wpadł w ręce zbójców? A on rzekł: Ten, który się ulitował nad nim. Rzekł mu Jezus: Idź, i ty czyń podobnie.                Łk 10,25-37

W życiu chodzi o to, aby się bujało, to znaczy, żeby energia płynęła niezależnie od tego, czy tworzymy z kimś parę, należymy do jakiejś wspólnoty, czy akurat jesteśmy sami.

Źródło musi znajdować się w nas i z wnętrza płynąć na zewnątrz, ku innym. Tymczasem jesteśmy wychowani w kulturze prawa i strachu przed osamotnieniem, więc zamiast cieszyć się nieskończonymi możliwościami twórczego i radosnego życia, z lęku ograniczamy się przed konsekwencjami popełnienia błędu, a także bez ustanku szukamy kogoś, dzięki komu odczulibyśmy przypływ życiowej energii, dobrego samopoczucia i radości.

Próbując to zilustrować od lat posługuję się tym samym obrazem.

Wyobraźmy sobie, że znaleźliśmy duży kamień i deskę. Zrobiliśmy z nich najprostsze urządzenie do zabawy, potocznie zwane huśtawką. Usiedliśmy na brzegu i ….? I nic. Ani ruchu, ani frajdy, tylko zesztywniałe biodra i boląca pupa, a na koniec frustracja, że nie znalazł się nikt, kto z impetem usiadłby po przeciwnej stronie, żeby wyrzucić nas ku niebu.

Na partnera do zabawy czekają ludzie, żyjący według ciała, ciężko i bez lekkości. Życiowej energii oczekują po innych.

Żyjący według ducha nie czekają na drugiego, ale okrakiem stają nad kamieniem w taki sposób, aby móc dowolnie naciskać raz prawą, raz lewą nogą i w ten sposób samemu wprawiać w ruch huśtawkę oraz siebie na niej. Duchowi nie potrzebują nikogo, aby żyć lekko, radośnie, z polotem, ponieważ sami decydują o ruchu i przepływie energii, której źródło mają w sobie.

Żyjący według ciała, schowani w prawie, regulaminie, statucie, pytają: Kto jest moim bliźnim? z nadzieją, że od niego otrzymają życie. Tymczasem żyjący według ducha, niewysychające źródło życia mają w sobie. Dzieląc się nim, pytają: Dla kogo ja jestem bliźnim?  

1. Odpowiedzialność

Aby życie się bujało, każdy musi odkryć w sobie Bożą pełnię. Dlatego nie myślmy o brakach, ale szukajmy Boga. Wówczas odkryjemy w sobie brzegowe potencjały, które w sumie dają pełnię. W opowieści o miłosiernym Samarytaninie Jezus z Galilei przestawia je w postaci kapłana i lewity z jednej strony, zaś po przeciwnej jako Samarytanina.

Kapłana z lewitą, którzy przeszli obok poranionego i krwawiącego, zwykle przedstawia się jako złych, nieczułych ludzi, którzy świątynną służbę Bogu uważali za ważniejszą od służby miłości wobec bliźniego. W rzeczywistości mogło tak być, że będąc w drodze do Jerozolimy nie dotknęli człowieka, o którym nie wiedzieli, kim jest i czy nie jest martwy. Odpowiednio przygotowani do służby w świątyni byli zobowiązani zachować czystość, którą nieopatrznie mogli stracić.

Kapłan z lewitą na pewno nie byli złymi i nieczułymi ludźmi. Źródłem ich nieszczęścia był lęk, z którym radzili sobie, jak większość z nas, rezygnacją z wolnego działania na rzecz prawa, regulaminu, procedury. Zwolnieni przez samych siebie z obowiązku podejmowania odważnych decyzji, czuli się komfortowo i pewnie. Nikt nie mógł im przecież niczego zarzucić.

Ten sposób postępowania, z lęku przed odpowiedzialnością, jest rezygnacją z odpowiedzialności. Ludzie, nie radzący sobie z lękiem, utrwalają dziecięcą postawę posłusznego wykonywania poleceń rodziców i wychowawców, licząc na  święty spokój i spodziewając się nagrody. Nigdy nie dorastają do dorosłości, którą w opowieści Jezusa reprezentuje Samarytanin.

Wiecznym dzieciom wydaje się, że odpowiedzialność jest ostrożnością i polega na zachowywaniu prawa. Wynieśli to z domów, szkół i Kościołów, w których wychowywanie wciąż kojarzone jest z posłuszeństwem, które najlepiej utrwala lęk.

Z lęku przed błędem, czyli w konsekwencji karą, wieczne dzieci gotowe są zachować wszystkie rygory prawa i nie dotknąć potrzebującego, uznając to za największy dowód odpowiedzialności. W istocie jest to odpowiedzialność za samego siebie, ale na pewno nie bliźniego. Wieczne dzieci pytają: Kto jest moim bliźnim? zamiast w dojrzały i dorosły sposób zapytać: Dla kogo ja jestem bliźnim?

Dorośli, duchowi ludzie nie wahają się złamać prawa, regulaminu, procedury, tradycji, nawet niemoralnie zachować, jeśli tylko w ten sposób mogą pomóc drugiemu człowiekowi, ponieważ nie boją się konsekwencji decyzji i działania. Rozpoznając bliźniego, są wobec niego odpowiedzialni nie w duchu lęku o siebie, ale w duchu miłości do niego!

Co zatem mogę uczynić bliźniemu? Czasem powinienem powściągnąć się wobec niego, to prawda, jednak znacznie częściej powinienem zwrócić się ku niemu, dotknąć się go, dać mu to, czego nie ma a pilnie potrzebuje, czym ja akurat dysponuję. Samarytanin nie przejmuje się prawem i regulaminem, rytualną bądź moralną czystością, jest dorosły i ratuje bliźniego.

Obsesja, z jaką w dniach tzw. pandemii niektórzy duchowni unikają kontaktu z ludźmi, każe postawić pytanie, co w chrześcijańskiej duchowości poszło nie tak, że za odpowiedzialność uznają postawę kapłana i lewity, a nie Samarytanina? Wiosną i latem mijały długie tygodnie, czasem nawet miesiące, a kancelarie parafialne pozostawały głucho zamknięte, rzekomo w imię odpowiedzialności.

Gdy decyzjami i działaniami rządzi lęk, życie przestaje płynąć i jego energia ustaje. Lęk przed śmiercią, paradoksalnie jej służy. Odpowiedzialność, czyli działanie będące odpowiedzią na potrzebę bliźniego, zachowuje i pomnaża życie. Najpotężniejszą energią życia jest miłość.

Mentalną i emocjonalną genezą decyzji, podejmowanych przez ludzi ciała, jest lęk. Genezą decyzji, podejmowanych przez ludzi ducha, jest miłość. Pierwsi liczą na pomoc bliźnich, drudzy są bliźnimi dla innych. Pierwsi są duchowymi niemowlakami, drudzy osiągnęli duchową dojrzałość.

2. Pełnia

Życie musi być w ruchu. Energia powinna płynąć bez ustanku, niezależnie od okoliczności, relacji, stanu ducha i bankowego konta. Szkoda, że większość z nas szuka partnera do życiowej huśtawki, zamiast samemu wprawiać życie w ruch. Tak to bowiem bywa, o ironio losu, że im bardziej uzależniamy się od partnera, z którym wspólnie próbujemy dbać o życiową energię, tym większej życiowej huśtawki doświadczamy. Życie przypomina wówczas rozkołysaną łódź. Dlatego warto uczyć się zarządzania energią życia i serwisowania własnej duszy, aby od nikogo nie być zależnym, ale z każdym móc wejść w relację i darować mu dar miłości, odpowiedni do jego potrzeb.

Warunkiem niezbędnym i konstytutywnym dobrego życia, płynącego spokojnym nurtem, jest zintegrowanie brzegowych potencjałów własnych możliwości. Tego między innymi można nauczyć się z opowieści Jezusa, w której miłosierdzie stało się niezbędnym dopełnieniem zachowań standardowych, regulowanych tradycją, moralnością albo prawem. Jednocześnie nie wolno zapominać,  że bez tych ostatnich życie również utknęłoby na mieliźnie i bez pomocy innych nie dałoby się szczęśliwie żyć.

Dopiero ludzie pełni, zintegrowani, którzy w zależności od potrzeby samodzielnie korzystają z energii zobowiązania (kapłan) i miłosierdzia (Samarytanin), potrafią docenić błogosławieństwo życia i ze swojej pełni darowywać je innym. Nie okłamujmy się, jakiekolwiek próby wywierania nacisku, przymuszania, oddziaływania edukacyjnego albo uświadamiającego, niczego nie zmienią i nie osiągną wobec ludzi, którym ewidentnie brakuje pełni.

Jeśli komuś brakuje pełni życia, jak może obdarowywać życiem? Jeśli ktoś rozpaczliwie szuka bliźniego dla siebie, jak może stać się bliźnim dla potrzebującego? Jeśli komuś wydaje się, że bez miłości innych ludzi do niego, nie jest w stanie szczęśliwie żyć, jak może innych swoją miłością uczynić szczęśliwymi?

Na życiowym placu zabaw nie szukajmy partnera do bujania, ale sami troszczymy się o zdolność samodzielnego wprawiania życia w ruch. Nie absolutyzujmy postaw skrajnych. Pielęgnujmy raczej ich energię, mądrze wykorzystując energetyczny potencjał obu. Nie bądźmy dla siebie ani zbyt wymagający, wciąż zobowiązując się do wysiłku i zachowywania najwyższych standardów, ani zbyt miłosierni, wciąż pobłażając sobie w sytuacjach, które wymagają zobowiązania do działania i pracy. Odwrotnie, przekonujmy się i uczmy, że oba brzegi są nam niezbędne do spokojnego pokonywania drogi i osiągania życiowego celu.

W pierwszej kolejności sami na tym skorzystamy, a w drugiej skorzystają inni, dla których staniemy się bliźnimi, mającymi do dyspozycji skarbiec rozlicznych darów miłości i życia.

Amen.