POŁOWA LUDZKOŚCI POSZUKUJE TOŻSAMOŚCI…

Temat bynajmniej nie oznacza, że jako mężczyzna powinienem się ugiąć i zaraz na wstępie ogłosić żeńską przyszłość świata, bo nie mam w sobie aż tyle masochizmu, żebym samego siebie pozwolił zjeść modliszce radykalnego feminizmu, ani modliszce nauk przyrodniczych, którą coraz bardziej jest – nie tylko do pomyślenia, ale i do zastosowania – rozmnażanie bez zmysłowej przyjemności, bez dreszczyku podniecenia, bez fascynacji sobą dwóch płci, bez przyciągania biegunów miłości i spotkania dwóch osób twarzą w twarz.

Istota męskości nie sprowadza mężczyzny do roli ofiary losu, co bywa humorystycznie przedstawiane jako chodzenie w pantoflach żony, ale do zdolności bycia prawdziwą, jednorazową i niepowtarzalną ofiarą miłości, której ochronny sens i siła, zapewnia poczucie bezpieczeństwa i radość życia zarówno kobiecie, jak i dzieciom.

Problem gender

Tylko, że z definicją męskości, zresztą jak i kobiecości, mamy współcześnie coraz większy problem. Już nie bardzo wiemy, na czym mogłaby polegać owa męskość i to bynajmniej nie tylko z feministycznych powodów Dziś wiele zmieniła idea gender, czyli najogólniej mówiąc pogląd, iż można wpływać na proces kształtowania się osobowości, zmieniając tym samym tradycyjne role męskie i kobiece, związane z płcią biologiczną. Zatem biologicznie można być mężczyzną, ale społecznie i kulturowo pełnić role żeńskie.

Nie czas na rozwijanie idei gender albo dyskusję z nią, jednak ze względu na interesujące nas pytanie o przyszłość męskości, zwracam uwagę na to, że reprezentanci idei gender bardzo jednostronnie interpretują nie tyle role, związane z płcią biologiczną, ile nie potrafią we właściwy sposób zrozumieć i opisać napięcia pomiędzy płciami. Przejęli bowiem tradycyjny pogląd antropologów, że wspomniane napięcia przede wszystkim były generowane wiarą w nieczystość, na przykład ludzkich wydzielin, a więc motywowane lękiem. I najprawdopodobniej nie jest to pogląd niedorzeczny, można sobie bowiem wyobrazić, że nie tylko w starych kulturach, ale także współcześnie, napięcia pomiędzy płciami służą społecznym roszczeniom, a w pierwszym rzędzie zajęciu uprzywilejowanego statusu poprzez wykazanie, że druga płeć jest nieczysta, czyli niebezpieczna. (przykład: np. pani jako kierowca autobusu). Czytaj dalej POŁOWA LUDZKOŚCI POSZUKUJE TOŻSAMOŚCI…

Błogosławieństwa z Kazania na Górze

Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest Królestwo Niebios

Człowiek ubogi w duchu nie jest przywiązany do niczego, co miałoby jakąkolwiek wartość, na której mógłby budować dobre samopoczucie i poczucie bezpieczeństwa. Bogactwem wcale nie musi być majątek i zasobne konto finansowe. Wielu jest bogatych właśnie w duchu, ponieważ przywiązali się do swoich poglądów i mądrości, stanowisk i urzędów, ale także instytucji edukacyjnych, które ukończyli; naukowych, w których pracują; państwowych, które umożliwiają im polityczne kariery.

Przeszkodę w doświadczeniu szczęścia może stanowić nie tylko posiadanie majątku, czyli popularne „mieć”, ale także „być” kimś lub czymś ze względu na wartość chwały i sławy. Dlatego jedna z najsmutniejszych ewangelicznych opowieści o bogatym młodzieńcu, który smutny odszedł od Jezusa, jest najlepszym komentarzem do pierwszego błogosławieństwa z Kazania na Górze.

Jeśli chcesz być uczestnikiem Królestwa Niebios, czyli Bożej Obecności w tobie, musisz rozstać się z wszystkim, co stanowi iluzoryczne bogactwo, dzięki któremu czujesz się bezpiecznie. Poczucie bezpieczeństwa trzeba bezwarunkowo ulokować w Bogu a w Jego obecności odnaleźć duchowe bogactwo.

Biblijnym obrazem takiego bogactwa jest chleb, który oznacza nie tylko wszystko, co jest potrzebne do codziennego, szczęśliwego życia, ale także powodzenie w modlitwie. Gdy nasze modlitwy są wysłuchane, wtedy mamy wszystko, czego potrzebujemy do szczęśliwego życia.

Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni

Cierpienie i smutek same w sobie nie są niczym dobrym. Bóg, czyli uśmiechnięty Tato/miłująca Mama, uwalnia nas od nich, obdarzając życiem, radością i błogością. Niestety większość ludzi tak długo nie szuka prawdziwego Taty/Mamy całym swoim sercem aż dotknie ich cierpienie i smutek. Dopiero wtedy zaczynają pytać, szukać, nawiązywać dialog z Najwyższym.

Nie istnieje żadna uzasadniona potrzeba, żeby człowiek musiał popaść w tarapaty poza tą jedną, najważniejszą i rozstrzygającą o wszystkim, a mianowicie zwrócenie się do Boga i szukanie Go. Czytaj dalej Błogosławieństwa z Kazania na Górze

Dla zdrowia, spokoju i szczęścia

  1. Nie sprzeciwiaj się temu, co cię spotyka, ale zawsze podążaj własną drogą życia
  2. Przeżywaj czas z wdzięcznością, ale bądź wrażliwy na szczególne chwile
  3. Bądź twórcą świata, ale nie niszcz samego siebie
  4. Wewnętrzną siłę czerp z dawania, a nie z zachowywania
  5. Bądź odpowiedzialny za samego siebie i wspieraj bliźnich
  6. Pracę przyjmuj jako dar, bez którego nie byłbyś sobą
  7. Ciesz się chwilą i żyj z wdzięcznością
  8. Realizuj własne wartości, a nie wartościuj bliźnich
  9. Realizuj życiowe cele, ale nie za cenę wojny
  10. Miej serce dla siebie, abyś mógł je podarować innym
  11. Nie uciekaj przed lękiem, ale przemień go w siłę
  12. Nie martw się kryzysem, bo w nim zasiana jest szansa
  13. Realizuj tęsknoty, aby pożądliwości nie demolowały twego serca
  14. Nie martw się końcem życia, skoro miłość nie ma granic
  15. Ponad wszystko zachowuj ciszę

Nie bój się. Przytul się…

Ziemia nigdy nie była specjalnie spokojna, a ludzkie życie bezpieczne. Minione pokolenia zapewne żyły w większym zagrożeniu egzystencji i pod wpływem wielu uzasadnionych powodów do lęku, a pomimo tego współczesne pokolenie wydaje się być szczególnie zalęknione.

W przeciwieństwie do przodków, chociaż nie doświadczamy wielu realnych zagrożeń, coraz powszechniej przenosimy je w przestrzeń naszej wyobraźni i boimy się nie tego, co realnie jest, ale tego, czym straszą nas nasze myśli. Jednocześnie tracimy umiejętność odpowiedniego serwisowania naszej psychiki i dlatego doświadczmy permanentnego stresu. W obliczu zmian na geopolitycznej i społecznej mapie świata, a także w efekcie zmian klimatycznych, coraz większa część z nas żyje w ciągłym napięciu oraz lęku, którego przyczyn nie jesteśmy w stanie w ogóle wskazać. Mimo wszystko lęk nas nie opuszcza i pozbawia radości życia.

Cóż począć? Zacząć odpowiednio serwisować swoją psychikę.

Najlepszym lekarstwem na lęk jest poczucie bezpieczeństwa w obecności kogoś, kto kocha nas takimi, jakimi jesteśmy, ratuje z niebezpieczeństw i pozwala się rozwijać.

Dlatego:

NIE BÓJ SIĘ. PRZYTUL SIĘ DO UŚMIECHNIĘTEGO TATY/MIŁUJĄCEJ MAMY

  1. Paraliż – przejmujące doświadczenie lęku

O lęku często mówimy, że nas paraliżuje. Nie pozwala powstać do aktywnego życia. Boimy się otworzyć, pokazać, ujawnić swoje myśli, zacząć działać, ponieważ boimy się, że popełnimy błąd albo zostaniemy źle ocenieni. Tylko przytulenie do Ojca/Mamy, czyli tego, który jest naszym prawdziwym Rodzicem, odnalezienie siebie w Nim oraz doświadczenie Jego obecności w nas, uwolni nasz osobowy potencjał. Wówczas przestaniemy się bać ocen i zrealizujemy życiowe powołanie, z godnością niosąc łoże naszej niemocy pod pachą.

  1. Lęk przed ciemnością, która jest w nas

Szczerość jest warunkiem każdej relacji z Ojcem/Mamą, a zwłaszcza modlitwy. Modlitwa jest szczera albo w ogóle nią nie jest. To, czy potrafimy opowiedzieć siebie Bogu, oznacza odwagę samopoznania. Pomimo lęku przed samym sobą, doświadczając ciemności skrywanej na dnie serca, zaprośmy Wieczną Światłość do spotkania właśnie tam, gdzie najciemniej. Tylko Ona może ciemność napełnić światłem i pozbawić nas lęków, które rodzą kompleksy.

  1. Lęk przed zmianami (nowym, przyszłością)

Boimy się przyszłości. Nawet zdawkowo witając się ze znajomymi, życzymy im oraz sobie, aby wszystko pozostawało po staremu. Tymczasem ratunek przed nieszczęściem i śmiercią zawsze zawdzięczamy Bożym aniołom, którzy jak Lota i jego żonę mocno chwytają za dłoń i wyprowadzają ze starego w nowość przyszłości. Kto jednak, jak żona Lota, nie potrafi zaufać i ogląda się wstecz, staje się pomnikiem samego siebie. Przy wsparciu Wiecznego Życia każda zmiana jest możliwa, a życie nie tylko jakoś trwa, ale wprost zachwyca.

  1. Lęk, że nie damy rady (kompromitacja)

Człowiek, nie przytulony do Ojca/Mamy, nie ma szansy rozwinąć swojego potencjału, indywidualnego piękna, niepowtarzalności, decydującej o życiowym powołaniu. Więcej czasu traci na pozycjonowanie się, czyli działanie, aby stać się takim, jakim jego zdaniem chcieliby go inni, zamiast na poznawanie siebie. A to jest nieodzowny warunek, aby żyć i działać na miarę swojego powołania. Gdy człowiek wie, kim jest i w jaki sposób powinien żyć i działać, przestaje się bać, że nie rady i skompromituje się. Zyskuje życiową radość i satysfakcję.

  1. Lęk przed samotnością (relacje)

Samotność nie jest beznadziejnym i przeklętym doświadczeniem. W samotności człowiek doświadcza samego siebie i uczy się modlitwy. Samotność jest kryzysem, w którym człowiek przewartościowuje swoje roszczenia i wartości. Jak w ciszy rodzi się słowo, tak w samotności wartościowa istota społeczna. Niestety wielu z nas odczuwa lęk przed samotnością. Jednak on zawsze oznacza coś więcej, a mianowicie lęk przed samym sobą; lęk, że jest się niekochanym; lęk przed skończonością i śmiercią. Ów lęk oznacza też, że człowiek nie jest w kontakcie z własnymi uczuciami. W konsekwencji inni widzą w nim człowieka obojętnego i trzymającego się na uboczu. Koło się zamyka, lęk i frustracja rosną. Każdy może przytulić się do Ojca, aby nie być samemu.

  1. Lęk przed zranieniem

Coraz więcej ludzi boi się miłości, ponieważ boją się zawiedzenia i zranienia. Są więc zamknięci, a chroniąc się przed zranieniami, rezygnują z radości i twórczości. Ich życie jest wyschnięte, a w konsekwencji wysycha też wszystko wokół nich. Nie wolno bać się zranień, które zadaje życie pełne pasji. Pasja jest miłością i umieraniem jednocześnie. Żeby doświadczyć miłości trzeba zgodzić się na śmierć. Jednak tylko taka śmierć życiu nadaje sens. Kto więc boi się zranień w efekcie żyje bez sensu. Człowiek przytulony do Leczącej Miłości potrafi nie tylko przyjmować zranienia, ale ma też siły zająć się wcześniejszymi ranami, dzięki czemu może doświadczyć uzdrowienia.

  1. Przytul się do uśmiechniętego Taty/miłującej Mamy (odkupienie)

Przytul się do Boga, który Cię stworzył i jest Twoim Rodzicem! Przyjmuje Cię z Twoimi lękami, aby je przemienić. Jego odkupienie uwalnia od lęku, leczy z paraliżu i czyni zdolnym do pójścia w przyszłość. Przytul się do Taty/Mamy i odzyskaj lekkość życia.

Modlitwa przywraca pamięć o tym, co najważniejsze

Modlitwa…

Wracamy do niej nie po to, by zapomnieć, ale po to by odzyskać pamięć; odzyskać samych siebie. Modlimy się, ponieważ instynktownie czujemy, że modlitwa pogłębia naszą świadomość i chroni przed tłumem, który bezlitośnie narzuca krótką pamięć, ograniczoną do ostat­nich wiadomości, do hasła dnia.

Co prawda tłum też pamięta. Pamięta listę co­dziennych potrzeb!

W modlitwie pamięć zostaje uwolniona od natłoku bieżą­cych wiadomości, od politycznych sensacji, praktycznych zastosowań i dlatego może powrócić do źró­deł życia, do wydarzeń i wartości zasadniczych.

Na publicznym placu, targu, stajemy się towarem, obiektem propagandy, reklamy, pouczania. W modlitwie, na pustyni samotności, dosięga nas wspomnienie.

Człowiek porwany przez tłum nieuchronnie staje się roztargniony. Jest dobrze poinformowany, ale ła­two zapomina. Zna wszystkie nowości, ale nić jego pamięci zrywa się, gdy tylko przekracza granicę dnia wczorajszego. Wie, gdzie się znajduje, ale nie wie, skąd przychodzi i dokąd idzie, a przede wszystkim w ogóle nie wie dlaczego idzie.

Człowiek modlitwy jest pozbawiony informacji. Nie zależy mu na ostatnich wiadomościach. Wystarcza mu powrót do wiadomości zasadniczych, tych zakodowanych w słowie ewangelii i znaku chrztu, gdyż tylko te pozwalają mu zorientować się w dniu dzisiejszym. Pozornie jest spóźniony, ale zawsze obecny.

Czy jest postawiony poza społeczeństwem? Może stoi poza głównym nurtem polityki? W żadnym wypadku. Po prostu znajduje się w innym miejscu. Nie musi biec, żeby nadrabiać stracony dystans, ani tracić czasu na robienie kariery. Po prostu zawsze znajduje się we właściwym miejscu.

W pełnym tego słowa znaczeniu jest profesorem czyli człowiekiem prawdy. Człowiekiem żyjącym profesjonalnie, to znaczy odpowiedzialnie, który z szacunkiem traktuje pracę i wiedzę oraz angażuje się w życie całym sobą. W zgiełku targowiska można przypomnieć sobie to, co należy uczynić natychmiast, ale jedynie na modlitewnej pustyni odzyskuje się pamięć o tym, kim ma się być i w jaki sposób.

W tłumie stajemy się numerem. Służymy do odliczania. Podczas modlitwy odnajdujemy imię. Odtąd mo­żemy być nazwani i wezwani. Dzięki modlitwie rozpoznajemy, że nie można nami  gardzić, ani traktować przedmiotowo.

Kto ma uszy, niechaj słucha, co Duch mówi do zborów. Zwycięzcy dam nieco z manny ukrytej i kamyk dam mu biały, a na kamyku tym wypisane nowe imię, którego nikt nie zna, jak tylko ten, który je otrzymuje” (Ap 2,17).

Współczesna biurokracja została opanowana przez komputery, które nie potrzebują niczyjego imienia. Ważne, że mamy numer i kod. Wydruk przypomina, że należy coś zapłacić, zużyć, wyprodukować, uczynić to wszystko, czego inni oczekują. Przedstawia cyfry i terminy płatności.

Na szczęście w modlitwie biuro­kracja ustępuje miejsca wezwaniu i powołaniu. A gdy słyszysz swoje imię, odzyskujesz pamięć o tym, kim jesteś. Wydruk mówi ci o tym, co musisz zrobić. Imię sugeruje to, co możesz zrobić.

Imię nadaje człowiekowi godność, dlatego jest niebezpieczne. Boją się go wszyscy, którzy chcą mieć władzę nad ludźmi. Wolą posługiwać się wydrukiem i numerami.

Odzyskane, a może dopiero co rozpoznane imię, człowiekowi modlitwy umożliwia powrót do prostoty. W ludzkim rozumieniu taki człowiek staje się ogołocony. Wyzwala się z przebiegłości, z chy­trych kalkulacji, z taktyki działania, z przymilania się możnym, ze sztucznego ukrywania wad, z ulegania modom dnia, ze zmo­wy z mamoną. Wychodzi bezbronny, nieczuły na obmowy, daleki od intryg. Z absurdalną czelnością określania rzeczy i osób, z pominięciem istniejących już etykietek.

Bezpieczny w świetle obecności Boga, nie martwi się o ocalenie własnego imienia, własnej twarzy. Jest przezorny, ale nie bojaźliwy. Szczery, ale nie głupi. Odporny na pochlebstwa. Naturalny w ruchach. Wolny w działaniu. Piękny….

Pełen szacunku dla wszystkich, nie wyróżnia tych, dzięki którym mógłby zrobić karierę. Nie traci czasu na szukanie kolesiów i kontaktów ze środowiskami, ponieważ nie ma najmniejszego zamiaru stać się ich cząstką.

Gotów jest spotkać się z każdym, ale nie szuka ludzi li­czących się. Trzyma się z dala od miejsc, w których celebruje się rytuał bez wartości. Nie interesuje go bywanie, ani bycie w samym środku, gdyż bardziej zależy mu na tym, aby poruszać się po szerokim terytorium autentycznego i szczerego życia.

Jest łagodny – a więc nie wysuwa żądań, nie konku­ruje z nikim, nie domaga się niczego, nikogo nie próbuje prze­ścignąć. Nie wysuwa pretensji, nie zagarnia miejsc, nie ubie­ga się o przywileje. Nie prosi o względy. Nie szuka poparcia, nie żebrze o wyróżnienia. Nie zabiega o to, by o nim mó­wiono.

Co więcej – cieszy się, gdy może przejść niezau­ważony. Raduje się, gdy się o nim zapomina. Nie dba o zrozumienie. Obojętny jest na podziw innych. Nic nie robi sobie z poklasku ważnych ludzi. Gdy ktoś prosi, by przemówił, nie ubiera się w togę, wystrojoną mądrymi cytatami. Nie cho­dzi mu o to, aby inni dowiedzieli się, że on wie i jest na bieżąco; że znajduje się w centrum kulturalnej bądź politycznej debaty.

Ma odwagę, żeby wypowiadać nagie słowa, które nie są jego słowami, ale dyktuje mu je Prawda. Wypowiada słowa, które grzmią jak łomot wodospadu i  szemrają jak leśny potok. To są słowa, pozbawione szat ideologii, dalekie od skrzącej się retoryki, ale zmieniają kompletnie wszystko.

Ma odwagę posługiwać się słowami ubogimi, które nie poddają się schematom, wymyślonym przez mi­strzów chwili, ale wywodzą się z jego serca, a tak naprawdę z miłości Boga, Ubogie słowa są bezbronne jak on i jak on mogą zostać wyśmiane – jednak zawsze są to słowa wygrzane w słońcu prawdy.

Pod osłoną Bożej obecności głowa modlącego się zaczyna praco­wać samodzielnie, nie tracąc czasu na dostrojenie się do in­nych. Niepokoi intrygantów, ponieważ stanowi łatwy cel. Nie zachowuje ostrożności, nie ucieka się do obron­nych posunięć, nie liczy się z realiami świata.

Człowiek, który się modli, nigdy nie może stać się prze­biegły. Gdyby był chytry, nigdy nie zostałby człowiekiem modlitwy, bo modlitwa jest szkołą mądrości, a nie przebiegłości.

Modlitwa przywraca pamięć o tym, co najważniejsze.

Nie bój się pragnień

Człowiek jest pragnieniem.  Inaczej byłby tylko kawałkiem humusu. Pragnienie, żeby wyjść ponad powierzchnię ziemi, z której powstał i do której ma wrócić, wyprostować się i spojrzeć ku słońcu, mogłoby uczynić z niego postać heroiczną. Mogłoby, ale nie czyni, a przynajmniej większość, która panicznie boi się własnych pragnień. Dlaczego tak wielu z nas woli przeżyć życie jakoś, zamiast żyć pełnią, nadając sens swoim nocom i dniom? Winna jest klasyczna teologia, która dostrzegała tylko różnicę pomiędzy grzechem a świętością, pożądliwością a poskromieniem pragnień.

Błąd jest do tego stopnia wielki, że dziś rolę księży skutecznie przejęli terapeuci i trenerzy osobiści, doskonale zdający sobie sprawę z tego, że poskromienie pragnień jest po prostu niemożliwe, bo oznacza walkę z samym sobą. Tymczasem wciąż słychać w kościelnych murach, że najważniejszą walkę człowiek toczy ze swoimi pożądliwościami. Czyli z czym? Z sobą właśnie. Musi wciąż zaprzeczać sobie, bo nie rozumie, że głęboko w nim jest nie tylko pożądliwość i czystość, ale coś jeszcze.

Wielkie gratulacje – minie jeszcze około sto lat, a kościelni mądrale będą musieli stoczyć najcięższą walkę z własnymi pożądliwościami, bo potrzeby wciąż będą mieli wielkie, jednak już nie będzie tych, od których będą mogli wyciągać grosz.

Co można powiedzieć człowiekowi, żeby cieszył się pełnią życia? Czego go nauczyć, aby doświadczył uchrystusowienia swojej osoby? Że od początku do końca jest na życiowym szlaku i musi zdecydować się na realizację jednego z dwóch fundamentalnych dla naszej cywilizacji archetypów.

Albo będzie żył według modelu Abrahama, albo według modelu Odyseusza. Trzeciego jak na razie nie wymyślono. Cały szkopuł tkwi w tym, że współczesny człowiek coraz bardziej uwewnętrznia swoją tożsamość, nie poszukując identyfikacji z zewnętrzną wspólnotą albo strukturą. Więc i jego życiowy szlak niekoniecznie dotyczy zewnętrznego świata, ale dzieje się w wewnętrznym ja, gdzie może doświadczyć świętości, życia, szczęścia, Boga. Dla każdego będzie to coś innego, ale właśnie to, o co toczy życiową grę, zanim jego tchnienie już nigdy do niego nie powróci.

Nie mówmy mu więc, że musi walczyć z pożądliwością, która w jego doświadczeniu jest pragnieniem. Bo wtedy każemy mu walczyć z samym sobą, ze swoim słusznym prawem do pełni życia. Wmawiamy mu, że w tu i teraz szczęście nie ma żadnego znaczenia. Współczesny człowiek jest już na tyle świadomy siebie, że nie wierzy w to gadanie i na szczęście słusznie. Im teologia jest mniej uziemiona, a księża bardziej uduchowieni, tym na świecie więcej ludzkiej krzywdy a chrześcijaństwo coraz słabsze.

Więc jak pomóc człowiekowi, żeby doświadczył pełni i cieszył się życiem? Najpierw trzeba zauważyć, że każdy z nas naprawdę jest pragnieniem i temu nie wolno zaprzeczać. Człowiek ma prawo nie tylko do pragnień, ale i do ich realizacji. Tym w końcu jest powołanie, zaś wiara dlatego usprawiedliwia, że ciągnie człowieka w przyszłość jego egzystencji bez obaw, że popełni błąd. Bo kto się boi i ogląda się wstecz, ten staje się pomnikiem samego siebie, wchodzi w śmierć i nie doświadcza uwalniającej mocy usprawiedliwienia, czyli pewności, że nad sensem życia nie ciąży przekleństwo pomyłki.

Pragnienie zatem czyni z kawałka ziemi istotę ludzką. Nie realizując swoich pragnień, człowiek sam siebie czyni jedynie ziemią. Jednak pragnienie ma dwie strony, jasną i ciemną, i w tym, a nie w czymś innym, tkwi jądro egzystencjalnego problemu człowieka. Jasną stroną pragnienia jest tęsknota, zaś ciemną pożądliwość. A jeśli tak jest, to wystarczy człowieka nauczyć, że nie wolno mu walczyć z pragnieniem, które do tej pory z winy chrześcijańskiej teologii utożsamiał z pożądliwością. Naprawdę wystarczy mu podpowiedzieć, w jaki sposób pragnienie może realizować w postaci tęsknoty, a samoczynnie rozbroi minę pożądliwości. Tylko, że nie wolno bać się tej pracy i tego ryzyka, które jest związane z wchodzeniem w samego siebie, aby tęsknotę rozpoznać w pożądliwości.

Człowiek musi nauczyć się obchodzić ze swoim pragnieniem i nie wmawiać sobie, że poradzi sobie z pożądliwością, bo nie poradzi. Zepchnięta w podświadomość, zamknięta na dnie serca, prędzej czy później wydostanie się na wolność i niczym groźny wulkan wybuchnie, niszcząc człowieka i wszystko wokół niego. Człowiek musi nauczyć się obserwować swoją pożądliwość, pozwalając jej pracować w nim, bo jest ciemną stroną jego pragnienia, aby umieć określić rodzaj tęsknoty, która w ten sposób chce go uwolnić ze starego stanu i poprowadzić ku nowemu.

Dlatego właśnie na życiowym szlaku można realizować jedynie dwa archetypy. Ten, którego uosobieniem jest Odyseusz, polega na ciągłym pobudzaniu pożądliwości. Bo jak Odyseusza ożywiało pragnienie powrotu do domu, czyli do pierwszego doświadczenia; do tego, co było mu znane; czego pragnął, bo znał tego smak, tak pożądliwość zmusza człowieka, aby realizował swoje pragnienie przez powrót do tego, w czym się zdążył rozsmakować, niczym stary lubieżnik. I nie spocznie, póki nie powróci do stołu przyjemności.

Tymczasem w archetypie Abrahama dochodzi do głosu jasna strona pragnienia, którą jest tęsknota. Co prawda Abraham jakby pożądał przedmiotu Bożej obietnicy, ale tylko pozornie, ponieważ po pierwsze nie znał tego, co zostało mu obiecane, a po drugie tak naprawdę nigdy tego nie otrzymał w stopniu ostatecznym. Pozostawała mu więc jedynie tęsknota za nowym doświadczeniem. Dzięki niej szukał drogi ku nieznanemu celowi i spełnieniu pragnienia. To tłumaczy, dlaczego Abraham nigdy nie powrócił do ojcowskiego namiotu, ani do zastawionego w nim stołu życia. Bezustannie szukał własnego, nowego, będącego przedmiotem tęsknoty, w której dopełniała się miara jego człowieczeństwa jako pragnienia. I tylko dlatego doświadczył usprawiedliwiającej mocy wiary, ponieważ nie bał się drogi ku nowemu, ani nie ciążyło nad nim przekleństwo pomyłki.

Człowiek na życiowym szlaku to Abraham, pozwalający prowadzić się przez własną tęsknotę, a nie Odyseusz, zmiażdżony pożądliwością.

Jednak, aby pozostawać Abrahamem, nie wolno bać się własnego pragnienia, bo to jakby bać się własnego człowieczeństwa, które jest pięknym i dobrym darem.

Dłonie garncarza

 

I stworzył Bóg człowieka:

„W dniu, kiedy Pan Bóg uczynił ziemię i niebo, a jeszcze nie było żadnego krzewu polnego na ziemi ani nie wyrosło żadne ziele polne, bo Pan Bóg nie spuścił deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by uprawiał rolę, a tylko mgła wydobywała się ziemi i zwilżała całą powierzchnię gleby, ukształtował Pan Bóg człowieka z prochu ziemi i tchnął w nozdrza jego dech życia. Wtedy stał się człowiek istotą żywą” (1 Mż 2,4-7).

Wziął Bóg kawał gliny i ulepił istotę, którą wymyślił. Człowiek jest z gliny i Bożego pragnienia. Jest z Bożej miłości, zdolnej tchnąć życie i nadzieję w kawał gliny.

„Mamy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby się okazało, że  moc, która wszystko przewyższa, jest z Boga, a nie z nas” (2 Kor 4,7).

Garncarz glinę wypala, inaczej na nic się nie przyda. Człowieka też trzeba wypalić, żeby sobą mógł przenieść światłość i życie na drugą stronę swojej historii i przekazać je następnym pokoleniom. W piecu miłości Duch wypala doskonałą postać człowieka. W piecu cierpliwego trwania powstaje naczynie zbawienia.

Piecem jest spotkanie z prawdą, którą jest nasze powołanie (czasem nazywane posłaniem). „Po tych słowach splunął na ziemię i ze śliny uczynił błoto i to błoto nałożył na oczy ślepego. I rzekł do niego: Idź, obmyj się w sadzawce Syloe (to znaczy Posłany)” (J 9, 6n).

Ślepiec symbolizu­je naszą sytuację. Od urodzenia nie jesteśmy w stanie postrzegać rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Przez życie idziemy jak ślepcy. Nie chcemy widzieć naszej własnej rzeczywistości. Uspokajamy się iluzjami. Jesteśmy ślepym EGO. Jezus rozpo­czyna proces uzdrawiania, plując na ziemię. Potem z ziemi i śliny robi rodzaj ciasta, które nakłada ślepcowi na oczy (J 9,6). Wreszcie każe mu iść do sadzawki, aby się umył. Gdy człowiek wraca, jest zdrowy. Widzi. W ten sposób JESTEM oczyszcza drugie JESTEM.

W tej historii uzdrowienia zwracają uwagę dwa moty­wy. Jeden to ziemia. Jezus rzuca ślepcowi ziemię w oczy, by mu powiedzieć: „Zostałeś wzięty z ziemi. I dopiero wte­dy, gdy przyjmiesz do wiadomości fakt, że pochodzisz z zie­mi, że jesteś wewnątrz brudny, będziesz naprawdę widział”. „Widzieć” oznacza „widzieć własną rzeczywistość”, sferę cienia. „Ziemia” znaczy po łacinie humus. Od tego pochodzi humilitas „pokora”. Kto waha się w swojej pysze spojrzeć we własną rzeczywistość, traci wzrok. Tylko ten, kto ma odwagę zejść z wyżyn własnych projekcji i życzeń na prawdziwe terytorium swych proble­mów, jest w stanie z otwartymi oczami przyjmować swoją rzeczywistość.

Wiara oznacza zdolność widzenia w nowy sposób. Kto wierzy, widzi głębiej, przenikliwiej, widzi to, co istotne. Odrzuca czarne okulary pesymizmu albo przeciwnie – ró­żowe okulary, które dają cukierkowy obraz problemów ży­cia. Oba elementy – ziemia i woda sadzawki – wskazują, że JEZUS stwarza człowieka. JESTEM czyni człowie­ka takim, jakim jest w zamyśle Stwórcy. Bierze go w swoje dłonie i lepi, uwalniając od ślepoty, która zniekształcała jego postać.

Odtąd człowiek może brać kawał gliny własnego życia w dłonie i lepić swoją przyszłość, być twórcą swojej przyszłości.

Trzeba mieć nadzieję,  że skoro Bóg nie bał się włożyć swoich dłoni w ogień Golgoty, nie straszny mu ogień naszych „osobistych gór spotkania z prawdą”.