Słowo TERAZ wszystko zmienia

Obiecałem, że przedstawię powód mojej nieobecności w Międzyrzeczu. Cóż począć? Do dzieła.

Nie sądźcie, że przeczytacie całą autobiografię Marka, jednak skontekstualizowanie powodu decyzji jest absolutnie niezbędne.

Po pierwsze musicie wiedzieć, że od poczęcia doświadczałem na planecie wiele dobra, bo na rodziców wybrałem sobie niezwykłych ludzi, którzy zawsze się kochali, ale o tym pewniej kiedyś więcej. W każdym bądź razie rosłem na plebanii, w świętej i pięknej przestrzeni mieszkania, przypominającego pałacowe wnętrza, kościelnego placu i ponad tysiąca ludzi, wśród których czułem się wyjątkowo, jak w wielkiej rodzinie. Na nabożeństwa zawsze lubiłem chodzić (szkółek niedzielnych szczerze nie znosiłem, bo moja dusza nie godziła się na te opowiastki o niebie dla dobrych i piekle dla złych). O poranku budziły mnie piękne bijące dzwony starobielskiego kościoła, wieczorem wołały na kolację. Nieopodal znajduje się wielki cmentarz, na którym również bardzo lubiłem przebywać. Czułem się tam, jak w parku, pomiędzy dobrymi ludźmi. Uczyłem się tam śląskiej i ewangelickiej historii Bielska i okolic. Najważniejsze jednak dopiero ujawnię. Przesiadując pośród ludzi duchowych, duchownych i uduchowionych, oraz słuchając ich licznych opowieści (czasem naprawdę zapierających dech w piersiach) wzbierała we mnie potrzeba weryfikacji przynajmniej niektórych wątków. No i teraz gwóźdź programu! Choć na dobrą sprawę to brak gwoździ umożliwił mi pewien eksperyment.

Mając jakieś 7/8 lat postanowiłem sprawdzić wartość opowieści o „umarlakach”, którzy leżąc w trumnach podobno wyczyniali różne dziwne rzeczy. W moim przypadku nie było to trudne, ponieważ po pierwsze trumny z nieboszczykami w tamtych czasach często zostawały przed pogrzebem na noc w kościele, po drugie klucz do kościoła wisiał w domu, a po trzecie rodzice wieczorami wychodzili z domu. Ergo kilkakrotnie poszedłem do kościoła i po ciemku chodziłem wokół trumny, myśląc sobie: „Chwyci, nie chwyci?” Dwa razy trafiły się nawet otwarte, więc doświadczenie było tym bardziej wiarygodne. No i jak myślicie? Chwycił, czy nie chwycił? No właśnie.

To wiele o mnie mówi i wyjaśnia moją duchową drogę życia, czyli tak naprawdę sposób na życie. Jeśli bowiem czegoś mogę doświadczyć, dlaczego miałbym tego nie doświadczyć? A po drugie przełamałem strach (wiem, wiem, w sposób masochistyczny), ale wtedy kilkuletnia dusza, pamiętając Źródło, z którego przyszła na ziemię, nie miała zakodowanego silnego strachu przed znamionami śmierci. Wreszcie po trzecie zacząłem rozumieć, że świadomość (wtedy jeszcze jej tak nie nazwałbym) rozwija się przez przekraczanie granic, a nie powstrzymywanie się z powodu strachu.

Przenieśmy się teraz o jakieś 50 lat później, oczywiście pamiętając o tym, że przez cały ten czas na duchowej ścieżce robiłem postępy.

Dwa i pół roku temu rozglądałem się po gabinecie, wiedząc, że tonę w książkach, które nie mieszczą się w półkach, a warto wiedzieć, że te, które nie miałem gdzie ustawiać mają się nijak do tych starych, leżących spokojnie od lat, bo reprezentują zupełnie nowy paradygmat życiowy, teologiczny i duchowy. Zapytałem więc samego siebie, które ze starych wywalić? Oczy skierowałem na segregatory starych kazań, zapisanych odręcznie i drukowanych, po czym bez namysłu wywaliłem 30 letnie kaznodziejstwo do kubła na śmieci. Zadowolony z siebie pomodliłem się o więcej mądrości i niedługo musiałem czekać na efekty. Energia nie ruszyła leniwie do przodu. Ona wprost targnęła moim życiem. Kilkanaście dni później otrzymałem zaproszenie na rozmowę do Warszawy, podczas której dowiedziałem się, że odtąd na Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej nie wolno mi wykładać biblistyki, ponieważ robię to nietradycyjnie a studenci są niedouczeni (o tym w następnym wpisie klika słów więcej). To jednak nie koniec tego wątku. W tym samym czasie byłem w Lublinie i tam w hotelu, nocą przeżyłem spotkanie z aniołem śmierci. Raptem przyszła tak wielka gorączka (w pokoju byłem sam, więc jak wielka nie wiem). Dość powiedzieć, że wielokrotnie stawałem pod wodą, żeby się spłukiwać zimną wodą, a rano przed wyjściem pościel wykręcałem z potu. Co pomyślała obsługa hotelu wolę nie wiedzieć, ponieważ poduszka i materac były nasiąknięte, jak gąbki. Całą noc drżałem z zimna i wiedziałem, że duchowo dzieje się coś bardzo ważnego. Jednak modliłem się mniej więcej tak: „Pochwyciłeś mnie przed laty i przemogłeś, abym był Twoim sługą, więc nie pójdzie Ci ze mną łatwo. Jeśli chcesz, możesz mnie zabrać do siebie. Jeśli zaś chcesz mi coś uzmysłowić i osiągnąć, jestem do dyspozycji”. Śmierci się nie bałem (przypomnijcie sobie poprzedni wątek). Tak samotnie przeleżałem całą noc między światami, żeby rano zobaczyć, jak moje ciało pokrywa się wrzodami. Najwięcej było ich na głowie, mniej na tułowiu i tak dalej. Były nabrzmiałe i szczypały niemiłosiernie. Już wiedziałem, że poszło nam (mnie i Żywemu) nie najgorzej. Po śniadaniu wsiadłem do auta i udałem się w drogę do domu, pozostając w nieustannej modlitwie (właściwie duchowym napięciu z Duchem), aby teraz odkryć pneumatyczne przyczyny nocnej gorączki i wrzodów. Przed Radomiem eureka, jasność. Już wiedziałem, co mam opuścić, aby wszystko, co chce ze mnie wyjść w postaci owrzodzenia, szybko minęło. I rzeczywiście, zanim  dojechałem do domu napięcie we wrzodach minęło (znacie to cudowne uczcie samouzdrowienia?). Po pięciu dniach wyjechałem na urlop i wielu nawet nie zauważyło na mnie resztek śladów po doświadczeniu. Wystarczyło kilka dnia, aby ciało się wyleczyło, ponieważ ja wpierw zgodziłem się bez lęku przejść przez ciemną noc i dałem Duchowi Świętemu szansę dotarcia do mej świadomości, co jest prawdziwym wrzodem dla mojej duszy i z jakiego psychicznego brudu się czyszczę.

No i wreszcie jesteśmy u celu. Teraz dowiecie się, dlaczego nie pojawiłem się w Międzyrzeczu. W ubiegły wtorek rozpoczęła się infekcja, która postępowała bardzo szybko. W środę wydawało się, że to jest zapalenie zatok, w czwartek, że bakteryjne zapalenie gardła, ale w nocy z czwartku na piątek już było wiadome, że rozwija się zapalenie płuc. Zatem jestem w szpitalu. No i co myślicie, że trzeba było cały ten wstęp pisać, skoro to nic niezwykłego? Dajcie zatem mi jeszcze trochę czasu i szansę na dokończenie.

12 listopada zamiast świętować pamiątkę lądowania na ziemi wśród najbliższych, po 59 – ciu latach znalazłem się dokładnie w tym samym miejscu, czyli w cieszyńskiej lecznicy. Rozpoczął się 60 – ty rok życia. Pamiętając o tym, że dokładnie w połowie tego czasu (gdy miałem 30 lat) nasz syn (tzn. Halinki i mój) w tym samym miejscu przyszedł na świat tylko na jeden dzień, pozostawałem przez cały czas w duchowym napięciu, prosząc Ducha Świętego o inspirację. Nie mogłem nie zadać pytania: „A teraz co? Gdzie zaś mnie prowadzisz?”. Na odpowiedź długo czekać nie musiałem. Zważywszy, że przez dwie pierwsze noce zmagałem się z glutowo/śluzowym potworem, który ze mnie wychodził, a mnie wydawało się, że chce mnie zaklajstrować na amen, wiedziałem, że tym razem idzie o śluz, błotnistą maź, która oblepia ludzi słabych, wystraszonych, gotowych oddać się w niewolę, aby tylko przeżyć na ziemi kilka lat w poczuciu bezpieczeństwa. Poprosiłem zatem o sen albo wizję. No i już w sobotę przyszedł jasny i czytelny przekaz w postaci wizji, której teraz nie namaluję, ponieważ w szpitalu nie mam odpowiednich narzędzi. Zobaczyłem, co Duch ma mi do powiedzenia: „Marku Drogi, nie glut i śluz ma wyjść z ciebie, ale ty masz czym prędzej wyjść z glutu i śluzu ludzkich przekonań i emocji, ponieważ tym bardziej osuszony i pełen pneumatycznej lekkości masz ludziom pomagać opuszczać niewolę, w której siedzą z strachu, wstydu i winy”.

No i jak myślicie, co się stało? Już w sobotę poczułem się lepiej i zacząłem szybko doświadczać poprawy samopoczucia (bynajmniej nie napisałem, że bez pomocy lekarzy i lekarstw, za co jestem naprawdę nieograniczenie wdzięczny).

Z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że to doświadczenie było nieodzowne i jestem wdzięczny za ten czas, w którym zdawałem sobie sprawę, że sytuacja ze zdrowiem jest krytyczna, a efekt zależy od tego, czy kolejny raz w życiu puszczę wszystko czym jestem i dam się prowadzić Duchowi Świętemu, czy kurczowo będę trzymał się życia. I chociaż z punktu widzenia lekarzy mogło pójść źle, ja wiem, że kto bez lęku daje się prowadzić Duchowi temu wszystko sprzyja do wyzwolenia: albo do uwolnienia na poziomie pneumatycznym, albo do uzdrowienia na poziomie psychicznym, albo do uleczenia na poziomie somatycznym. Dzięki ostatniemu doświadczeniu czuję się znowu lżejszy, radośniejszy, a najważniejsze jest to, że bardziej wolny. To uwalnia mnie całego, jednak szczególnie piąty poziom energetyczno-emocjonalny, związany z dźwiękiem, wibracją, kreacją, prawdą, opowiadaniem siebie i wypowiadaniem uwalniającej prawdy. Już żadne słowo nie uwięźnie mi w gardle, żeby sobie nie zaszkodzić, a zwłaszcza nie urazić kolegów (duchownych), polityków, naukowców, itp. Czuję, że zyskałem dostęp do źródeł „boskiego tlenu”, a napowietrzone płuca zasilają serce, które z miłości chce innym pomagać wychodzić z mazi systemów, w których duszą się ze strachu.

Powoli będę kończył, jednak mój wpis byłby niepełny bez pewnego dopowiedzenia, które celowo zostawiłem na koniec, bo z powodów duchowych jest najważniejsze.

Możecie mianowicie zapytać: Dlaczego to doświadczenie zostało mi darowane w tych dniach? Czy może wcześniej zadziałał jakiś katalizator, podobnie jak przed niespełna trzema laty, gdy pozbyłem się swoich kazań? Oczywiście, że tak.

Przed miesiącem odkryłem, że moim modlitwom brakuje ważnego elementu, tylko jednego słowa, jednak najważniejszego. Jak wielu ludzi modliłem się o Boże działanie. Prosiłem o prowadzenie i pozornie oddawałem do dyspozycji. Dlaczego pozornie? Bo nie wskazywałem terminu. Jakież to bezpieczne prosić Ducha, żeby działał, ale bez wyznaczenia daty. Zgoła jak pomiędzy ludźmi, którzy pozornie chcą się spotkać, ale gdy dochodzi do uzgodnienia daty, nagle robią woltę w stylu: „To jesteśmy w kontakcie” albo: „To się zdzwonimy”. Co praktycznie to oznacza większość z Was prawdopodobnie wie doskonale.

Dlatego ograniczyłem ilość wypowiadanych słów i wprowadziłem najważniejsze, którym jest TERAZ. Odtąd moje modlitwy brzmią następująco: „TERAZ JESTEM do dyspozycji. TERAZ JESTEM gotów do drogi. TERAZ czyń co chcesz. TERAZ niech się dzieje Twa wola”. Czujecie emocjonalną różnicę? Słowo TERAZ jest aktem wiary człowieka, który pozbył się strachu przed czymś, czego nie chce jego ego. 

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ pozwolić Duchowi działać natychmiast, a nie myśleć, że kiedyś się Duchu odezwę, może zadzwonię, to się umówimy na spotkanie – z serca pełnego miłości Wam życzę.

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ zgodzić się na chorobę, jeśli z jej pomocą trzeba przejść transformującą drogę z ciemności ku światłości – z serca życzę.

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ zgodzić się nawet na śmierć gdy jeszcze chciałoby się tyle przeżyć, jeśli to będzie lepsze dla duszy – z serca życzę.

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ wypuścić z rąk wszystko, co trzymamy jako poczucie wartości, bezpieczeństwa, chwały i sławy, aby pójść drogą do światłości – z serca życzę.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

jedenaście + szesnaście =