Uczmy się nagości

Uczmy się nagości…

Boimy się jej, podejrzewając o perwersję, dewiację, brak norm, a tymczasem ona jest jedyną, prawdziwą normą.

Przypomnijmy sobie Ogród Życia. Ewa z Adamem nadzy dla siebie, wobec siebie i przed Duchem Życia, który wieje pomiędzy kwiatami, wzmagając eteryczność i sensoryczność życiowego doświadczenia.

Zwiedzeni bodźcem racjonalizmu, logiki umysłu, który wmawia, że dobrze jest znać dobro i zło, odkrywają potęgę lęku. Dotąd piękni w swej nagości, czerpiący energię miłości z samego źródła, którym jest bycie darem dla drugiego, w mgnieniu oka stają się neurotykami, którzy boją się wszystkiego i wszystkich.

Gdy znika nagość, kończy się szczęście. W to miejsce pojawia się umysł, kochający dwoistość, nawet wielobiegunowość; rozbijający nas o brzegi egzystencji, które sam nieustannie tworzy. Rajski wąż uosabia naszą koncentrację na przeżyciu z lęku przed głodem: „Zerwij owoc, najedz się. Przecież jest piękny i godny smakowania” oraz seksie, który odtąd nie jest splotem dwóch dusz, węzłem energii dwóch miłości, ale już tylko biologiczną potrzebą przedłużenia gatunku.  

To umysł tworzy bieguny, brzegi życia, w które z impetem uderzamy, rozbijając się w drobny mak. Gdy pojawia się lęk, potężniejący każdym dniem w postaci neurozy, po drugiej stronie musi pojawić się erotyzm, który nie cieszy; nie obdarowuje; nie nasyca; nie wzmaga energii, ale ją zabiera, degradując drugiego do roli stymulatora przyjemności.  

Gdy znika naturalna nagość, stajemy się erotyczni albo neurotyczni, a życie zaczyna przypominać dramatyczny rollercoaster. Odbijamy się raz od jednego brzegu, raz od drugiego, nie potrafiąc spokojnie płynąć środkiem rzeki życia.

Brzegi są potrzebne, dlatego warto znać ich energetyczny potencjał. Zrozumieć, że bez nich rzeka nie płynęłaby ku celowi, a życie zaczęłoby przypominać śmierdzącą, zepsutą wodę w zastanym zalewie. Życie musi spokojnie płynąć, niczym woda pomiędzy brzegami, aby nie zaczęło się psuć i cuchnąć.  

Uczmy się nagości…

Powracajmy do rajskiego doświadczenia, w którym nie ma bodźców pożądania i lęku…. One nie istnieją obiektywnie, same w sobie nie są bytem ani rzeczywistością. Są wytworami naszego umysłu, który przejmuje nad nami kontrolę. Nie ufajmy mu naiwnie. Głębiej, w nas, w sercu ukryte jest prawdziwe życie, które ufa i kocha. Serce zawsze jest nagie, prawdziwe, szczere. Ono nie zna dwoistości. Brzegi tworzy umysł. Rzeka życia płynie z serca. Ale płynie tylko wtedy, gdy brzegi nie stają się ważniejsze od źródła, nurtu i ujścia.

Uczmy się nagości…

Uczmy się życia bez pożądania i lęku, czyli bez bodźców, które tworzą cierpienia. Nie pożądajmy dla przyjemności . Bądźmy darem miłości, czystą, niczym nieuwarunkowaną energią życia. Nie bójmy się miłości i miłowania, czyli erotycznego napięcia, ruchliwego, instynktownego seksu, który tworzy energię sukcesu i zadowolenia.

Uczmy się nagości….

Bądźmy piękni swą naturalnością, szczerością, brakiem maski. Nie udawajmy super Kochanki i super Kochanka. Nie bójmy się odrzucenia i nieudanego seksu. Nie pożądajmy tylko po to, aby sobie coś udowodnić…

Ucz się nagości….

Takiej codziennej nagości się ucz!!! 

Gdy przestaniesz się bać i zniknie w Tobie pożądanie, staniesz się życiowym nudystą. Przestaniesz się wstydzić i poczujesz cudowny smak każdego dnia. Twoja nagość będzie oznaczała, że pozbyłeś się bodźców cierpienia. Już niczego nie musisz, ani przed niczym nie uciekasz.

Po prostu znowu jesteś takim, jakim stworzył Cię Bóg. Powróciłeś do Ogrodu Życia. Przypomniały Ci się smaki i zapachy. Czujesz wiatr, a więc On gdzieś tutaj jest, blisko Ciebie, jako Duch Miłości i Życia.

Jesteś znowu szczęśliwy sobą i każdym dniem.

Balet metafizyczny

W patriarchalnym, męskim świecie, zorganizowanym w taki sposób, aby w każdej chwili móc podjąć walkę; w świecie pełnym lęków, biorących się z fałszywych wyobrażeń boskości, które z biblijnym Bogiem nie mają nic wspólnego; w świecie zdominowanym przez stare struktury społeczne i wzorce wyobrażeniowe, którym feminizm wciąż nie przedstawił wstrząsającej alternatywy; w świecie pełnym smutnych oczu, w których widać nieprzebraną głębię kompleksów, taniec jest pociągającą propozycją dla człowieka, aby dotarł do źródeł swojego życia i odnalazł samego siebie.

Taniec jest:

– kreacją, ponieważ można w nim doświadczyć pełni człowieczeństwa, ucząc się wyrażania emocji oraz pragnień;

– terapią zaburzonej seksualności, ponieważ uwalnia zmysły a energii życia pozwala zniszczyć gorset neurotycznej pobożności;

– wdzięcznością za życie, miłość, radość, wspólnotę ludzi wolnych;

– świętowaniem człowieczeństwa i zbawienia, ponieważ zawiesza prawo konieczności i użyteczności;

– rodzajem modlitwy, rozumianej jako trwanie w obecności uśmiechniętego Boga, szczęśliwego szczęściem swoich dzieci.

Tańcem można życiu i światu przywrócić harmonię pomiędzy duchowością i cielesnością; zobowiązaniem i swawolą; męskością i kobiecością; dorosłością i dziecięcością; kosmosem i chaosem; czasem i wiecznością.

Kwintesencją tańca jest balet – taniec aniołów….

Przepis na szczęście

W powszechnym przekonaniu doświadczenie szczęście jest tak ulotne a ono w swej istocie do tego stopnia niedefiniowalne, że nawet najbardziej ogólne próby opisania szczęścia nie mogą się powieść.

Jak to często bywa, mam odmienne zdanie. W moim przekonaniu najprostszą i najskuteczniejszą receptę na szczęście proponuje chrześcijaństwo, oczywiście w wersji pogłębionej duchowo, w której życiowe wybory oraz intelektualny wymiar bycia uczniem i przyjacielem Jezusa, nie funkcjonują tylko w sferze publicznej i społecznej, w postaci przynależności do kościelnej instytucji, ale są realizowane w wewnętrznym doświadczeniu Bożej obecności, z istotnym udziałem emocji, wśród których, obok miłości, trzeba umieścić wiarę.

Chrześcijański przepis na szczęście nie jest egalitarny ani nie wymaga szczególnych ćwiczeń duchowych bądź cielesnych. Jest przejrzysty i łatwy do zrealizowania. Opiera się na słowach i czynach Mistrza i Nauczyciela, Jezusa z  Galilei, czyli na Jego duchowości, chociaż nie bez późniejszych wpływów. Składa się z czterech elementów, których nie należy traktować jako kolejnych stopni wewnętrznego rozwoju. Razem wzięte, bez wewnętrznej hierarchii ważności, umożliwiają zwyczajnie ludzkie doświadczenie szczęścia. Czytaj dalej Przepis na szczęście

Ziemia to szkoła samotności

Komu i na co potrzebne są wszystkie nasze wygibasy?

Próbujemy wyglądać, znaleźć miejsce na ziemi, zbudować dom, zdobyć stanowisko, próżne „ego” chce nasycić się sławą i chwałą, miotamy się….

Robimy pozy, uwodzimy… Raz dyskretnie dajemy znać, że mamy ochotę na spojrzenie, innym razem rozpaczliwie rzucamy na szyję przechodnia, ekspedientki, trenera, małżonka i krzyczymy: KOCHAJ MNIE.

Każdy nasz ruch, krok, zakup, wysiłek, erotyczny spazm…. Każde mrugnięcie okiem, każde uderzenie serca, każda kolejna porcja kortyzolu i adrenaliny we krwi – wszystko woła o miłość. Oksytocynę też wymyślono z tego samego powodu: PRZYTUL MNIE.

Gdzie podziała się miłość, skoro teolodzy mówią, że Bóg stworzył świat z miłości?

Jeśli jest prawdą, że On jest miłością, to albo coś Mu nie wyszło i stanowczo za mało dodał siebie do tej ziemnej papki, z której stworzył człowieka, albo ta Jego miłość wcale nie jest tak idealnie skoncentrowana. Jakby za mały procent miłości był w tej Jego miłości?

Życie to krzyk o miłość.

To jeden wielki krzyk rozpaczy, żeby nie być samemu; żeby ktoś zrozumiał; żeby nie było trzeba samemu patrzeć w nieskończoność oceanu i próbować usłyszeć melodię wiatru.  

Wszędzie pełno par. Ludzie trzymają się  za ręce, wokół gromady dzieci. Uśmiechnięte rodziny na wakacjach pochłaniają kolejne porcje lodów. Po chole…. im ten cukier, skoro się kochają? Tato, o czym myślisz, idąc nadmorskim deptakiem, pełnym podobnych Tobie klonów,  z gromadką być może Twoich dzieci, których usta wypchane są kolejną porcją cukru? Liczysz grosze, czy wystarczy ich do końca wakacji? Czy może jesteś w jakimś swoim niebie? Mamo, która już piąty raz, w swoim krótkim, trzydziestoletnim życiu, próbujesz zrzucić pięć kilogramów, gdzie jest Twoje serce, gdy szarpiesz dzieckiem, krzyczącym o kolejnego loda? Jesz coraz mniej, a wokół Ciebie coraz więcej zbędnych kilogramów. Myślisz, jak to możliwe? Twoje dziecko też potrzebuje coraz więcej cukru, chociaż jesteś z nim na wakacjach. Potrafisz to połączyć?

A może……?

A może życie na ziemi jest próbą więzienia dla dusz, aby nauczyły się samotności?

Może wszyscy musimy przejść tę szkołę? Przyszliśmy na ziemię, żeby nauczyć się samotności w tłumie, w związkach, rodzinach….? Na wspólnych wakacjach i podczas orgazmu?

Wszędzie rozdzierający krzyk o miłość, jak z więziennych cel, gdzie próbują przeżyć dożywotnio osadzeni.

Oddzieleni od siebie mięsem ludzkich ciał, nasiąkniętych trucizną, pochodzącą nie tylko ze śmieciowego pożywienia, no i cukrem, zastępującym miłość, próbujemy jakoś się znaleźć, namierzyć, dotknąć, zrozumieć…. Wciąż próbujemy, a mimo tego z dnia na dzień jesteśmy coraz bardziej osamotnieni, zagłuszeni krzykiem pustki w nas, osaczeni tłumem, oddalonym o tysiące lat świetlnych od naszych serc.

Marny to trud, te wszystkie nasze życiowe wygibasy, kłamstwa małe i duże.

Nie okłamuj się. Przyszedłeś na ziemię, aby nauczyć się samotności w tłumie; miłości do samego siebie, chociaż nie kocha Cię nikt; szczęścia, którego nie da podzielić się na dwie słodkie połówki. To ciastko do końca musisz zjeść sam.

Gdzieś tam, w przestworzach, w światach równoległych, na dalekiej galaktyce, gdzie serce przenika serce, Twoja dusza postanowiła przyjść na ziemię, aby zamieszkać w więzieniu. Chciałeś nauczyć się samotności i kochania samego siebie w tłumie podobnych Ci, zrozpaczonych dusz.

Przypomnij to sobie!!!!  Uświadom jak najszybciej, póki jeszcze tu jesteś, aby lekcja nie poszła na marne. Dopiero wtedy stanie się cud i wyjdziesz z więzienia łez.

Nie (czy pełna) sprawność?

Pełna sprawność jest podobno cechą prawdziwych mężczyzn, którzy radzą sobie w każdej sytuacji i można na nich polegać. No i podobno, co jest tajemnicą poliszynela, nigdy nie mają problemu z rozpalaniem ogniska. Konar pięknie płonie.

Tylko czym?

Załóżmy, że można rozpalić dwa różne ogniska. Przy jednym miota się wyczerpany zazdrością Kain, przy drugim Abel uśmiecha się lekko w stronę nieba. Kain uosabia najbardziej pierwotną energię życia, która manifestuje się w świecie jako pragnienie przeżycia i przekazania życia następnemu pokoleniu bez względu na cenę. Dlatego dym z ogniska płoży się przy ziemi, nie sięga nieba i nie zachwyca Bożego nosa. Konar zapewne płonie mu pięknie, ale dym smętny jakiś, przyziemny, nie unosi zapachu miłości ku niebu.

Z kolei Abel uosabia tę samą energię życia, w końcu obaj są braćmi i dziećmi tych samych rodziców, jednak duchowo rozwiniętą. Abel nie myśli tylko o przeżyciu i jakości płonącego konaru. Dlatego jego ogień jest źródłem dymu, który zachwyca Boży nos. Ofiara Abla, przyjemnie pachnąca, zostaje przyjęta. W tym samym czasie, skoncentrowany na płonącym konarze, Kain dogorywa z zazdrości i popełnia zbrodnię. Czytaj dalej Nie (czy pełna) sprawność?

Męska muszka

Skąd wzięła się męska muszka? Prawdopodobnie jest następczynią szalu i chusty, którą wiązano pod szyją, aby chroniła przed zimnem albo łagodziła ucisk zbroi podczas działań wojennych. Po figurach 7500 terakotowych żołnierzy, odkrytych w 1974 r., stojących na cmentarzu chińskiego cesarza Shi Huang Ti (260-209 p.n.e.), można się domyślać, że w Chinach była wówczas nieodłącznym elementem wojskowego stroju.

Do czasu odkrycia terakotowej armii z Chin, za wynalazców krawata uważano Rzymian.. „Focale”, czyli szal rzymskich legionistów, można podziwiać na kolumnie Trajana, zbudowanej w roku 113. Jej płaskorzeźby przedstawiają między innymi 2500 wojowników cesarza Markusa Ulpinusa Traiana (53-117 n.e.). Wielu z nich  na pancerzu nosi związany w węzeł szal.

Następne wydarzenie, ważne dla rozwoju krawata, a następnie muszki, miało miejsce około 1500 lat później, podczas Wojny Trzydziestoletniej (1618-1648). Mianowicie zaciężni Chorwaci na szyjach nosili chusty, przypominające rzymskie szale, czym wywarli wpływ na europejską modę. Być może nazwa „krawat” wzięła  się właśnie od owych Chorwatów, zwanych przecież Kroatami?

Kolejna transformacja chusty, a właściwie już krawatu, dokonała się również pod wpływem działań militarnych. Otóż w 1692 r., w trakcie wojny o następstwo tronu w Palatynacie, wojska Ludwika XIV zostały niespodziewanie zaatakowane przez pułk angielski. Działo się to pod wsią Steinkerk w dzisiejszej Belgii. Francuscy oficerowie, zaskoczeni atakiem, mieli nie zdążyć odpowiednio zawiązać chust, lecz szybko owinęli je wokół szyi, końcówkę przekładając przez dziurkę od kaftana. Nie wiadomo, czy faktycznie tak było, w każdym bądź razie modnie odziani panowie pomysł podpatrzyli i w podobny sposób zaczęli wiązać swoje chusty do codziennego ubioru.

Dalsze losy krawatu miały charakter zmienny – moda wracała i odchodziła, w zależności od aktualnie panującej dynastii królewskiej i jej gustów. W okresie rewolucji francuskiej krawaty powróciły do łask. Owijano je kilka razy wokół szyi, po czym zawiązywano kokardą pod brodą, a resztę materiału układano na piersi. Także kobiety zainteresowały się wówczas tym typowo męskim elementem ubioru, i to nawet pomimo kpin, że pragną upodobnić się do płci męskiej przez nadmiernie wielkie klapy żakietów, mocno wiązane wokół szyi chusty i koliste kolczyki (wszystkie elementy należały do mody męskiej).

Na początku XIX wieku pojawił się „krawat gotowy”, to znaczy że nie było trzeba go wiązać za każdym razem, ale wystarczyło przełożyć przez głowę i ścisnąć, bądź był przypinany do koszuli. Jego końce formowano w kokardę albo luźno opadały na pierś. Należy zaznaczyć, że początkowo krawat był noszony tylko przez arystokrację i królewską rodzinę. W momencie coraz większej demokratyzacji, stał się elementem ubioru mieszczan i urzędników. Niezwykle istotna okazała się umiejętność wiązania krawata, o czym świadczy napisana przez Honoré’a Balzaca książka „Sztuka wiązania krawata w szesnastu lekcjach”, wydana w 1827 r. w Paryżu. W XIX wieku krawat ulegał ciągłym zmianom, uproszeniu i wygładzeniu, aż uzyskał standardową formę, która znamy współcześnie.

Wstążki, używane do podtrzymania krawata, były używane już od XVII wieku, lecz w XIX wieku przestano je używać, zresztą jak i krawat przestał mieć dodatkowe wzmocnienie w postaci kokardy. Odtąd muszka była zwyczajnie innym sposobem wiązania krawata, lecz bardziej od niego eleganckim, noszonym tylko do fraka.

Przez lata muszki nie były uważane za modne. Jeśli już, mężczyźni zakładali je wyłącznie na specjalne okazje, na przykład własny ślub, uroczystą galę bądź wyjście do teatru. Przede wszystkim kojarzyły się ze smokingami i frakami. Dziś zakładamy je do każdej koszuli, a nawet do dżinsów. Na dodatek występują w wielu kolorach i wzorach.

Dobór muszki jest oczywiście sprawą otwartą i zależy od wielu okoliczności, także gustu mężczyzny. Oczywiście stylizacje klasyczne najlepiej współgrają z muszkami w stonowanych kolorach bez krzykliwych wzorów na tkaninie, co wcale nie oznacza, że panowie są skazani na nudne, jednokolorowe modele. Wystarczy odrobina wyobraźni, aby nie tylko wieczorową kreację uczynić bardziej atrakcyjną, zakładając muszkę z ciekawym wzorem.

Bez wątpienia muszka jest tak dalece charakterystycznym elementem ubioru, że mężczyzna może nią zaznaczyć własny charakter i temperament oraz niepowtarzalny gust nawet w pracy albo podczas popołudniowego spotkania. Mimo wszystko warto pamiętać o jednej wskazówce, a mianowicie, że do smokingu zawsze zakłada się muszkę czarną, zaś do fraka białą.

Na prawdziwe szaleństwo można sobie pozwolić, komponując ubranie typu „casual”, weekendowe albo sportowe. Wtedy, jak najbardziej pożądana jest odważna zabawa kolorami i deseniami.

Niektórzy powiadają, że kto nosi muszkę, ma zapewniony sukces. Czy ja wiem? Zależy o jaki sukces chodzi, wszak każdy, kto pokusił się o związanie muszki, najlepiej wie, jak złożona i precyzyjna jest ta operacja. To maleństwo wciąż wymyka się z palców, plącze i za nic w świecie nie daje pięknie ułożyć. Ale jakże szczęśliwy jest właściciel muszki, gdyż uda mu się ta sztuka?  Toż to prawdziwy sukces!

Wszakże jedno jest pewne, mężczyzna z ładną muszką przyciąga uwagę kobiet. Może to też jest jakiś mały, męski sukces?

Męskość i moda męska po księżowsku – wywiad dla GW.

Ewa Furtak: Wydaje mi się, że w Kościele, katolickim zwłaszcza, jest takie przekonanie, że strojenie się, dbanie o ubiór, o wygląd to próżność, że może niekoniecznie powinno się zwracać na to uwagę…

Ksiądz Marek Jerzy Uglorz: To jest właściwe nie tylko dla Kościoła katolickiego. Przecież protestantyzm, zwłaszcza kulturowo pruski, kojarzy się z uniformizacją, czernią, skromnością. Tak było, ale tak jest także współcześnie. Istnieją bardzo mocne, charyzmatyczne nurty zielonoświątkowe, gdzie również bardzo podkreśla się znaczenie zewnętrznej skromności, człowiek ma nie przywiązywać wagi do wyglądu, ubrania, nie powinien prowokować, najważniejsza jest relacja duchowa z Bogiem.

Dla mnie pojawia się tutaj wielki znak zapytania, nie tylko zresztą dla mnie, ale także dla innych teologów. To wszystko jest związane z definicją człowieczeństwa. Można przyjąć klasyczną, grecką definicję, albo semicką, żydowską, starotestamentową, czyli dla chrześcijaństwa zasadniczą. Według Greków człowiek to pierwiastek duchowy, który został jakby wtłoczony, połączony z tym, co cielesne. Cielesność nie ma znaczenia, ciało ginie, duch jest najważniejszy. Jeżeli ten obraz grecki „zabukuje” się do chrześcijaństwa, pojawiają się dwie możliwości realizacji człowieka. Albo ważna jest skromność, trzeba dbać o ducha, to wszystko, co cielesne, jest nieistotnie, albo idzie to wręcz w przeciwną stronę, skoro ciało nie ma znaczenia, można inwestować w zmysłowość, zaczynają się libertynizm, hedonizm, używanie życia. Duch i tak będzie sobie tam gdzieś egzystował, a teraz trzeba sobie pożyć.

Tymczasem w porządnym, biblijnym zrozumieniu człowiek jest jednością psychofizyczną i nie można go rozerwać na to, co duchowe i na to, co cielesne. To oznacza, że duch wyraża się też cieleśnie. Nie może być tak, że ja, Marek Uglorz, doświadczam duchowo czegoś, co jest oderwane od mojej cielesności. Moja dusza wyraża się poprzez ciało, stąd zewnętrzne formy pobożności, dlatego się np. żegnam. Ale dlatego też pokazuję swoim ubiorem spokój, radość, harmonię, szczęście. Pokazuję wdzięczność Bogu za to, że jestem, że żyję.

Według mnie w tym nacisku na skromny wygląd jest trochę sprzeczności. Dlaczego w takim razie wychowywano nas, że do kościoła powinniśmy ubierać się elegancko?

– Prawda? Odświętny wygląda należy zanieść panu Bogu, ale coś tu nie pasuje. To Bóg nie wie, jak wyglądamy? Przecież on nas zna, zna nasze serca czyli motywy oraz intencje. Czy ten wygląd zanosimy naprawdę jemu, czy też pozycjonujemy się społecznie, chcemy, żeby inni zobaczyli, że się dobrze ubieramy? Skoro w niedzielę powinniśmy się ubierać ładnie, to dlaczego nie mamy tak wyglądać przez cały tydzień? Naprawdę nie chodzi mi o to, żeby w niedzielę nie ubierać się ładnie i elegancko, ale żeby tak być ubranym we wszystkie dni tygodnia.

Jako duszpasterz uważam, że źle mają się małżeństwa, w których ludzie się nie szanują także pod względem cielesnym, zmysłowym. Gdzie na zewnątrz, właśnie choćby do kościoła, wychodzi się elegancko ubranym, a po domu chodzi się w rozciągniętych dresach i z rozczochranymi włosami. Przecież jeśli ludzie się kochają, powinni starać się być dla siebie atrakcyjnymi. Jeśli starają się o to, to ich małżeństwo ma duże szanse powodzenia.

W Polsce mężczyźni niespecjalnie dbają o wygląd….

– Jest tego kilka powodów. Pierwszy to kulturowy, związany z wychowaniem. Podobno – ale nie jestem antropologiem – mężczyźni wciąż wyodrębniają się od kobiet. Próbujemy zaprzeczać, że moglibyśmy być kobietami. W tradycyjnej kulturze patriarchalnej, będącej w dodatku pod wpływem nauczania kościelnego, mężczyźni promują taki trochę negatywny obraz samych siebie: „a co tam będę o siebie dbał, to dobre dla bab”. Nie chcą się dobrze ubierać, bo uważają to za wyraz czegoś miękkiego, infantylizacji. Preferują „maczyzm”. Mężczyzna ma być twardy, nie powinien zwracać uwagi na to, jak wygląda – to nasze kulturowe dziedzictwa.

Ale taka postawa mężczyzny może także oznaczać, że miał on złe relacje ze swoim ojcem. Jeżeli syn nie ma wsparcia, jeżeli ojciec nie rozwija w nim męskości, tłamsi ją, bo sam się jej boi, to może „przykleić” się do tego, co matczyne, stanie się bardzo kobiecy, albo będzie próbował właśnie być klasycznym maczo. Będzie pokazywał, że jest twardy, niczego się nie boi, będzie tłamsił emocje. Mężczyźni, którzy lekceważą to, jak wyglądają, to najprawdopodobniej ci, którzy z powodów złych relacji ze swoimi ojcami nie nauczyli się bycia mężczyznami w sposób właściwy. To zły prognostyk dla kobiet, które chciałyby się z takimi związać, bo oni często nie sprawdzają się w roli ojców i mężów.

Maczo rywalizują z tymi bardziej kobiecymi mężczyznami, tymczasem prawdziwa męskość leży pośrodku.

Zauważa ksiądz kryzys męskości?

– On jest od pokoleń. Jeśli męskość wyodrębnia się z tego, co kobiece, to mężczyzna jest istotą w ciągłym procesie, czyli bardzo często w kryzysie. Na szczęście zauważam zmiany w dobrą stronę. Mamy pierwsze pokolenie, w którym część ojców świadomie kształtuje dobre kontakty z synami, ucząc ich męskości. Ci jeszcze młodzi chłopcy pokazują się z jak najlepszej strony. Fajnie wyglądają, potrafią się zachować, szanują kobiety. Dziewczyny mają wreszcie jakąś nadzieję (śmiech ).

Jak zdaniem księdza ubierają się współcześni 18-, 19-latkowie?

– Niektórzy dobrze, inni gorzej. Gubi ich to, że tak często bezrefleksyjnie naśladują jakichś swoich idoli w świecie mody. To nawet nie chodzi o to, że czasem jakiś styl po prostu do konkretnej urody nie pasuje. Oznacza to, że żyjemy w świecie nastawionym na naśladowanie, na bycie kimś na podobieństwo kogoś. To strata czasu. Człowiek ma poznać siebie, swój charakter, indywidualizm, wiedzieć, czym dysponuje od pana Boga, poznać swoje talenty. Musi umieć wyrażać siebie, także w sferze ubioru. Ważną rolę ma tutaj do spełnienia chrześcijaństwo, ale nie wywiązuje się ze swojego zadania dość dobrze.

Jakieś 10 proc. młodego pokolenia mężczyzn, może trochę więcej, po pierwsze potrafi ubrać się zgodnie ze swoim duchem, po drugie złapało kontakt z klasycznymi kanonami męskiej mody, które w Polsce po wojnie w zasadzie znikły. Arystokracja, czyli ludzie najlepiej wiedzący, jak powinien ubrać się mężczyzna, została albo wymordowana, albo wypędzona. Przekaz został zerwany. Młodzi Polacy zerkają dzisiaj w stronę Wysp Brytyjskich czy Włoch i tam podpatrują, jak klasycznie powinien ubrać się mężczyzna.

Klasycznie, czyli w garnitur?

– Z punktu widzenia męskiej mody klasycznie to wciąż garnitur. Może inaczej, klasycznie to marynarka. Bo może to być garnitur, ale może być także marynarka z innymi spodniami. Dla niektórych tradycyjnych panów strój sportowy oznacza marynarkę w jasnym kolorze, a nie jakieś bluzy. Dzisiaj taka marynarka nie jest już szyta w ciężki sposób, jest lekka, włoska, w mediolańskim sznycie i dopasowana do figury. Można też, ale trzeba z tym uważać, w upalny, letni dzień na spotkanie w parku czy w ogrodzie ubrać do niej krótkie spodnie, ale nie szorty w typie bojówek, tylko klasyczne spodnie.

A t-shirty?

– Moim zdaniem bawełniane koszulki mężczyzna powinien ubierać tylko na boisko. Klasycznym elementem męskiego ubioru jest koszula z długimi rękawami, które zawsze można podwinąć. Nie zgadzam się na męskie koszule z krótkim rękawem. Taki strój deformuje sylwetkę. Jeśli mężczyzna jest szczupły i wysoki, to jeszcze jakoś to wygląda, ale jeśli jest krępy i niski? Wtedy krótki rękaw wygląda fatalnie.

Jeśli obok siebie stanie dwóch mężczyzn, jeden w koszuli z krótki rękawem i do tego w krótkich spodniach typu bojówki i pan w letnich, jasnych, płóciennych spodniach i błękitnej koszuli z podwiniętym rękawem, to na kogo zwróci pani uwagę? Gwarantuję, że na tego w klasycznym stroju.

Nadal widuję panów, którzy pod marynarkę zakładają koszulkę polo.

– To dyskwalifikacja! Pod marynarkę niczego z krótkim rękawem się nie ubiera. Po prostu nie! Nie twierdzę, że powinno za to grozić więzienie, ale może konfiskata mienia w postaci przepadku marynarki (śmiech ). Spod rękawów marynarki musi wystawać trochę mankietu koszuli. Jeśli rękaw podciągnie się do góry i widać tam gołą rękę, to wygląda to tak samo źle, jak jesienną porą porządny but i nagle pokazujący się spod spodni kawałek gołej nogi, bo skarpetka jest za krótka.

Jeśli mężczyzna chce już założyć polówkę, to powinien na nią ubrać sweter. Ale dla mnie to ubranie, które mogę założyć, gdy kumpel zaprasza mnie na whiskey na swój jacht albo idę pograć w golfa, a nie na półformalne czy nawet towarzyskie spotkanie. Tym bardziej, że mężczyźni mają pod względem ubioru dziesięć razy łatwiej niż kobiety. Wystarczy kupić kilka fajnych, klasycznych koszul z długim rękawem. Biała koszula nadaje się do pracy, a gdy mężczyzna nałoży na nią kolorową marynarkę albo lekki sweter, nadaje się też na wieczorne spotkanie.

 

Co ksiądz myśli o nadal spotykanym połączeniu, jakim są skarpety i sandały albo nawet klapki?

– Proszę nie pytać! Mam coraz większe podejrzenie, że to jest powiązane ze wspominaną już niepewnością mężczyzn. Mężczyźni boją się obnażenia, gdzieś podświadomie uważają, że gołe kostki są perwersyjne, obsceniczne. Panowie, którzy boją się swojej cielesności, zmysłowości, mają z tym problem, bez skarpet czują się nadzy. Poza tym stopa w wielu kulturach, nie tylko greckiej, gdzie mamy piętę achillesową, jest elementem słabości.

Według mnie klapki nadają się tylko na plażę. Na ciepły, letni wieczór zamiast klapek mężczyzna powinien założyć obuwie tzw. marynarskie albo zamszowe mokasyny. Może taki but ubrać na gołą stopę, jeśli się nie poci, albo na tzw. stopki.

Co jeszcze księdza szczególnie denerwuje w męskim ubiorze?

– Wspomniane już, modne ostatnio męskie, krótkie spodnie w wersji „cargo”, czyli z dziesięcioma kieszeniami, do których mieści się po trzy kilo towaru. Takie spodnie powinny być zakazane! Jeśli już mężczyzna musi mieć krótkie spodnie, niech kupi sobie klasyczne szorty, o których też mówiłem. Wyglądają jak ucięte, klasyczne spodnie z kantką, mogą być białe, popielate czy też np. zielone.

Ja w sumie nie mam czegoś takiego, że coś mnie denerwuje w męskim wyglądzie. Po prostu czasem mi żal, że facet ma potencjał na sympatycznego, przystojnego mężczyznę, a swoim ubiorem to niszczy.

Co ksiądz ma w szafie?

– O wiele za dużo (śmiech ). To wielka szafa, mojej żonie wystarczy połowa tej powierzchni. Nie wiem, czy powinienem o wszystkim mówić (śmiech ). Mam kilka garniturów w podstawowych kolorach. Radzę każdemu mężczyźnie, by jego dwa pierwsze, klasyczne garnitury były w kolorach granatowym i szarym. Raczej jednolite, bo prążki trochę obniżają formalność. W jednolitym garniturze można wybrać się nawet na wieczorne spotkanie. W przypadku granatu ważne jest, żeby to był ładny, klasyczny kolor, a nie np. jakiś atrament. Szary i granatowy ładnie się ze sobą komponują, mając takie dwa garnitury, mamy już cztery kombinacje.

Czarny garnitur jest w ogóle niepotrzebny, chyba że ktoś chce, to niech do trumny sobie taki przygotuje. Nawet na pogrzeb nie trzeba iść w czarnym garniturze. Można ubrać szary garnitur, a żałobę podkreślić czarnym krawatem, czarną muszką czy czarnym kwiatem do butonierki. Czerń owszem, ale tylko na wieczorne gale i bardzo uroczyste przyjęcia, ale ilu mężczyzn na takich bywa? Ci więc niech zainwestują w czerń, pozostali nie muszą.

Mam w szafie także kilka par spodni w różnych kolorach oraz kilka sportowych marynarek w prążki i kraty. Nie lubię monotematycznych ubiorów. Garnitury jednokolorowe ubieram tylko na naprawdę bardzo oficjalne przyjęcia, w innej sytuacji mam na sobie kombinowany strój, czyli inną marynarkę i inne spodnie.

 

Okazja czyni mistrza

Niektórzy Panowie mają świetne poczucie smaku, przy jednoczesnym braku wyczucia okazji. Dlatego komponują ubiory, kolorystycznie bardzo ciekawe, z coraz lepszych gatunkowo tkanin, z odpowiednio dobranym obuwiem, niestety nie uwzględniając pory dnia, charakteru wyjścia czy spotkania. Mistrzowskiego egzaminu jeszcze nie zdali, choć po czeladniczym już na pewno są. Warto, by pamiętali, że nie tylko ćwiczenie czyni mistrza, ale też sztuka rozpoznawania okazji.

Czy istnieje na ów temat krótkie kompendium? Ależ tak. Poniżej prolegomena do egzaminu  mistrzowskiego:

Po pierwsze, komponując ubiór, warto stosować kolejność wyboru: na początek wybieramy garnitur albo marynarkę ze spodniami w zestawach koordynowanych, potem koszulę, następnie krawat albo muszkę, na końcu poszetkę i buty. Absolutnym zwieńczeniem jest wybór takich dodatków, jak spinki, skarpety czy ozdoba w butonierce.

Po drugie, ze wszystkich części ubioru, jedynie garnitur wybieramy do okazji, wszystkie inne równocześnie do okazji i pozostałych elementów. Dlatego koszulę trzeba dobrać do okazji i garnituru bądź marynarki;  krawat i muszkę do okazji i koszuli; poszetkę do okazji i krawata (koniecznie nie z tego samego materiału); buty, wraz z pozostałymi dodatkami, do okazji i garnituru (w wypadku spinek warto też uwzględnić koszulę i krawat).

Szorty

Letnią porą pot leje się z czoła. Z minuty na minutę kołnierzyk staje się coraz bardziej mokry, pod marynarką koszula okleja każdy centymetr ciała, a na domiar złego niemiłosiernie grzeją nogawki spodni. Dyskomfort murowany. Kobiety na taką pogodę mają sposób, bo zakładają przewiewne sukienki, i nie dość, że wyglądają atrakcyjnie, mają się przyjemniej i swobodniej.

Czy mężczyźni mogą sobie jakoś ulżyć? Istnieje teoria, że tak. Co prawda nie sukienką ani kiltem, bo tylko Szkotom Pan Bóg stworzył  wystarczająco piękne  twarze, żeby Kobiety nie zwracały uwagi na męskie kolana, ale odpowiednio skrojonymi szortami. I chociaż do tej pory kojarzyły się z letnim wypoczynkiem, ewentualnie strojem casualowym, weekendowym, męska moda powoli adaptuje je do zestawów coraz bardziej eleganckich. Co prawda wyjście w szortach do teatru byłoby nie tylko w złym guście, ale i przejawem braku kultury osobistej, jednak być może nie ma większych przeciwwskazań, żeby dobrze skrojone spodenki zestawić z marynarką albo gustownym swetrem i w takim stroju wybrać się do przyjaciół na letniego grilla albo ogrodowe przyjęcie urodzinowe?

Warto jednak pamiętać o kilku istotnych zastrzeżeniach.

Po pierwsze szorty muszą mieć odpowiednią długość!  Wpierw stań przed lustrem i oceń swoje proporcje, a przede wszystkim długość nóg i rozległość horyzontalną, że tak to nazwę. Szorty za kolana wyglądają bowiem zawsze gorzej aniżeli krótsze, jednak gdy masz  zdecydowanie krótkie nogi, już naprawdę pod żadnym pozorem nie wolno takich – to znaczy za kolana – zakładać nawet na plażę.

Po drugie szorty nie mogą mieć luźnych nogawek i to nie tylko dla bezpieczeństwa, żebyś nie musiał łączyć ud w obronie godności osobistej, ale dla najnormalniejszego komfortu estetycznego.

Po trzecie szorty, połączone z letnią marynarką i weekendową koszulą, u ziemi muszą być  zakończone odpowiednim obuwiem. W żadnym wypadku klapkami, sandałami, czy czymś w tym rodzaju, co jesteś zdolny założyć w przypływie letniej euforii! Buty na białej i kolorowej podeszwie, zamszowe albo nubukowe,  może z kolorową sznurówką, odpowiednią do koloru koszuli, poszetki albo marynarki, będą w sam raz.

Aha!!! I może byłoby nieźle, gdybyś do takiego zestawu nie zakładał wysokich skarpet. Ewentualnie stopki.

No to szoruj w szortach na ogrodowe przyjęcie.