Według słownika j. polskiego tożsamość jest identyfikacją albo byciem tym samym. Z kolei autorzy leksykonu psychologii rozwoju człowieka za poglądami Eriksona uznają, że tożsamość jest sposobem postrzegania siebie z perspektywy względnie stałych, odrębnych i niepowtarzalnych u innych osób właściwości psychofizycznych. Z punktu widzenia socjologii tożsamość jest nie tylko identyfikacją z elementami rzeczywistości społecznej, ale określa też relacje pomiędzy ludźmi i grupami.
Wynika stąd, że tożsamość jest świadomością samego siebie w odniesieniu do grupy oraz własnej istotności. Jej produktem jest osobowość, czyli poczucie dojrzałej i odpowiedzialnej osobności w grupie. Jednostka identyfikująca się z grupą, bez świadomości własnej odrębności oraz indywidualności, poddana jest wewnętrznej presji, aby być adekwatną, przydatną, przyjętą i zaakceptowaną. To z niej na powierzchni świadomości pojawia się po jakimś czasie presja tak silna, że w efekcie układ nerwowy nie wytrzymuje przeciążenia i włącza program ratunkowy, którym jest depresja. Z kolei jednostka, przesadnie podkreślająca swoją odrębność i broniąc się przed wpływami grupy, będącymi jej zdaniem zamachem na wewnętrzną integralność, zamyka się w wewnętrznym świecie, niczym pod szczelną kopułą niewidzialnego światła, którym jej zdaniem emanuje w środowisku. W efekcie pojawia się psychiczna monada, niezdolna do dalszego rozwoju, która po czasie zapada się w siebie i rozpada na tysiące nieświadomych siebie cząstek. Osobowość podlega procesowi dezintegracji i człowiek przestaje wiedzieć kim jest. Przynajmniej do pewnego momentu rozwoju psychicznego (o który chodzi napiszę poniżej) dojrzała i odpowiedzialna osobowość kształtuje się w interakcjach społecznych, to jest w grach i rolach, w których dusza przez doświadczenie zyskuje dostęp do pełni wiedzy o samej sobie.
Pojęcie tożsamości jest więc nieodzowne i bezrefleksyjne odrzucenie jej znaczenia dla psychosomatycznego zdrowia i duchowego wzrastania byłoby nierozsądne. Zaś dziecięco/młodzieńczy okres rozwoju, w którym duża część wysiłku rodziców, nauczycieli i katechetów jest ukierunkowana na budowanie tożsamości, jest wprost niezbędny, aby było można dojść do momentu tak oczywistej pewności i klarowności samego siebie, co nazywam petryfikacją osobowości, że pod wpływem duchowego ciśnienia rodzi się nowy człowiek. Dlatego problemem nie jest pojęcie tożsamości samo w sobie, ale takie modelowanie oraz wykorzystanie jej znaczenia przez wychowawców i autorytety, że proces petryfikacji wytraca swoją wewnętrzną dynamikę. Czasem zostaje wręcz gwałtownie zatrzymany, co jest zapowiedzią przyszłych problemów zdrowotnych oraz geriatrycznych.
Na początku naszego pobytu na ziemi w naturalny sposób utożsamiamy się z mamą. Identyfikacja jest prawdopodobnie tak silna, że wszystko, co w niemowlęctwie zapewnia nam pokarm, ciepło i bezpieczeństwo staje się mamą. Nieco później uczymy się tożsamości grupowej, wynikającej z przynależności do rodziny, też szeroko pojętego rodu, sąsiedzkiej, podwórkowej, religijnej, językowej, wreszcie plemiennej. W tym procesie utożsamiania się ciężko wskazać coś szczególnie niebezpiecznego, o ile będzie toczył się dalej. Z wiekiem zaczynamy utożsamiać się z życiowym partnerem, dziećmi, wykształceniem, zawodem, stanowiskiem, miejscem i znaczeniem w społeczeństwie, majątkiem, wreszcie z dojrzałością i sędziwością. Najgorszymi formami utożsamienia są te, które oznaczają ból i cierpienie, czyli choroby albo role społeczne, w których sami siebie uprzedmiotowiamy, racjonalizując swoją niewolę potrzebą np. miłości.
O tym, że proces budowania własnej tożsamości osiągnął poziom największej identyfikacji z tym, co nie jest nami, jednak bez czego życie wydaje się nam wprost niemożliwe, przekonujemy się w momentach traumatycznych, które oceniamy jako życiowe kryzysy. Okazuje się wówczas, że to, z czym się utożsamialiśmy, jest względne i przemijające. Dla człowieka, który dotąd był nieświadomy swoich uzależnień, przeżycie wypowiedzenia z pracy, śmierci małżonka i dziecka albo utrata plemiennej suwerenności jest dramatem wprost niemożliwym do przeżycia. To jest ten moment, który biblijny autor opisuje w Genesis jako chwila budzenia się świadomości. Pierwsi ludzie zaczęli bowiem utożsamiać się z tym, co zewnętrzne, do tego stopnia (1 Mż 3,1-24), że w efekcie utracili wewnętrzne szczęście oraz kontakt z obecnością Boga. Uruchomił się wówczas psychiczny proces odzyskiwania kontaktu z duszą przez doświadczenie pustyni, na której człowiekowi zostaje zabrane to, co z czym się utożsamia, aby skorzystał z szansy odkrycia największego skarbu, jakim jest sam dla siebie, i poprzez wejście w siebie zaczął poznawać własną prawdę. W taki sposób rodzi się świadomość.
Szkoda, że zdecydowana większość z nas nie chce uznać, że katalizatorem pojawienia się pierwszych przebłysków świadomości jest kryzys i strata tego, z czym bezrefleksyjnie i nieświadomie do tej pory się utożsamiała. Tego rodzaju doświadczenia zdarzają się w chwilach największej pewności siebie, przeświadczenia o bezwzględnej sprawczości, poczucia znaczenia w grupie, wreszcie przekonania, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, ponieważ strumień życia i procesy wzrostu mamy pod kontrolą. To jest moment, w którym nasze ego jest w szczytowej formie. Czujemy wtedy wewnętrzną siłę, wolę życia, sprawczą pewność siebie. Z punktu widzenia ego już nic piękniejszego nie może się nam w życiu przydarzyć, więc zaczynamy zaklinać rzeczywistość słowami: „Chwilo trwaj”.
Tymczasem prawdziwe życie dopiero zaczyna majaczyć na horyzoncie, jednak to, czy zdołamy się z nim spotkać, zależy jedynie od tego, czy ufnie poddamy się procesowi transformacji, co stanie się możliwe po wypuszczenia z życia wszystkiego, z czym do tej pory się utożsamialiśmy. Ze zdumieniem odkrywamy wówczas, że nie trzeba „mieć”, a wystarczy „być”, bo prawdziwa wartość, którą jest nasz wewnętrzny, psychiczny i boski potencjał, do tej pory niezauważony, a często wręcz wzgardzony i źle traktowany, czeka na wdzięczne przyjęcie i rozwój. Proces utożsamiania nabiera wtedy nowej dynamiki i zapewnia doświadczenia, budzące w nas nowe uczucia oraz emocje, do tej pory zupełnie nam nieznane. Porzucając tożsamości zewnętrzne odkrywamy tożsamość indywidualną, niepowtarzalną, w której kształtuje się osobowość dojrzała psychicznie. I nic na to nie poradzimy, że ów proces przypomina obieranie cebuli, w trakcie którego obdzieranie kolejnych warstw obeschniętych łusek wyciska z naszych oczu liczne łzy. Co prawda pozbywanie się kolejnych utożsamień, związane jest z łzami, które mimo wszystko oczyszczają nas z uzależnień i stwarzają szansę na spotkanie się z jaźnią, to jest z duszą, której nie tłamsi i nie ogranicza pożądliwe i racjonalne ego.
Jak widać w życiu wpierw potrzebne jest nam utożsamienie się z tym, co jest zewnętrze. Gdy osiągamy apogeum tego procesu, wówczas zaczyna się kolejny etap utożsamienia z samym sobą. I pewnie wielu z was pomyślało, że na tym koniec. Otóż nie. Gdybyśmy byli istotami cielesnymi, wtedy wystarczyłoby nam utożsamienie z tym, co zewnętrzne. Podobnie gdybyśmy byli tylko istotami psychicznymi, potrzebowalibyśmy utożsamienia się z własną, uwewnętrznioną prawdą. Tymczasem jesteśmy czymś jeszcze więcej. Jesteśmy utkani z ducha, boskiego tchnienia wiecznej i nieograniczonej Świadomości. Jesteśmy światłem, które ma powrócić do boskiego Źródła. Niestety nie wszyscy mamy świadomość przynależności do uniwersalnego pola boskiej Świadomości, niczym nie ograniczonej Mądrości. Dlatego dzielimy się na ludzi psychicznych, żyjących na poziomie utożsamienia się z własną prawdą, i na pneumatyków, kontynuujących duchowy proces (1 Kor 2,13-15), który nie polega na niczym niezwykłym, ani nie dotyczy jakiejś specjalnie ukrytej i pilnie strzeżonej przez wtajemniczonych wiedzy. Problem nie polega na dostępności i dozowaniu, ale na przekroczeniu ego, które uważa, że poza tożsamością, czyli osobnością bytu, nie ma niczego, a tymczasem jest, tyle tylko, że trzeba zdecydować się wyjść poza własny umysł i zaufać, że dopiero tam, gdzie nie ma obserwującego i oceniającego podmiotu, pojawia się czysta i niczym nie ograniczona Jaźń, czyli Łono Ojca, z którego pochodzi wszystko, co istnieje.
Dopiero tam, gdzie ustają roszczenia „mnie”, „nam”, „moje” rozbłyskuje światłość Chrystusa, w której nie ma podziałów na to, z czym do tej pory się utożsamialiśmy, czyli np. z płcią biologiczną albo przynależnością plemienną (Ga 3,28). Po przekroczeniu tożsamości typu „mieć”, a potem tożsamości typu „być”, stajemy się czystym światłem, którego nie stawia się pod przykryciem, ponieważ ma świecić wszystkim, żyjącym w ciemnościach. Gdy ustaje potrzeba utożsamiania się człowiek zaczyna doświadczać wyższej świadomości jestności oraz istotności. Pomiędzy nim a wszystkim nie ma żadnej granicy i napięcia. Jest wszystkim, będąc udziałowcem wszystkiego, i jest pustką, z której może powstać nowa jakość. Staje się manifestacją boskości, będąc udziałowcem Boga, i pełnią człowieczeństwa, będąc cząstką ludzkości. Nie będąc osobnością staje się potencjalnością każdej możliwej formy manifestacji Boga w człowieczeństwie. W tym doświadczeniu Bóg staje się bardziej Bogiem poprzez bycie człowiekiem, a człowiek bardziej człowiekiem poprzez bycie Bogiem.
Trójkąt bermudzki pochłania ludzkie dusze, ponieważ doprowadza proces utożsamienia się do apogeum ego, które czuje siłę i mądrość, a tymczasem Boża głupota jest mądrzejsza od ludzkiej mądrości, a Boża bezsiła jest mocniejsza od ludzkiego poczucia siły (1 Kor 1,25). I gdy powinna nastąpić transformacja w uwewnętrznioną tożsamość prawdy o sobie samym, proces zostaje zatrzymany, a człowiek zręcznie zmanipulowany ostrzeżeniami przed popełnieniem błędu albo fałszywymi przekonaniami, dotyczącymi miłości, która jawi się jako warunkowa i naznaczona cierpieniem. Z tego powodu dziecięco/młodzieńcza radość życia ustępuje poczuciu wstydu i małości, zaś w sytuacjach, w których powinniśmy korzystać ze swojej siły i odczuwać dumę ze własnych dzieł, zaczynamy zapadać się w poczucie winy. Wszystko podszyte jest strachem przed karą i zmarnowaniem życiem.
Systemowa triada, to jest Kościół, naród i rodzina, wykorzystują wszystkie środki oddziaływania bezpośredniego i pośredniego, aby ludzkie dusze uwięzić w patriarchalnym poczuciu identyfikacji z tym, co z punktu widzenia tożsamości, tradycji i prawa, jest wartością nadrzędną, której człowiek jest winien posłuszeństwo i najwyższa ofiarę. Tyle tylko, że wówczas nie jest to ofiara, złożona z miłości przez wolnego człowieka, kapłana własnej egzystencji. System, bardzo wrażliwy na wszelkie zmiany w biopolu, czyli w energii człowieka, który poddany procesowi petryfikacji staje się coraz piękniejszym światłem, nasila wtedy swoje działania, aby odzyskać kontrolę nad jednostką, a przynajmniej nie pozwolić jej na swobodne wyrażanie siebie, co mogłoby doprowadzić do rozpadu struktury.
Większość roślin nie ma problemu z dostępem do energii, ponieważ w procesie fotosyntezy same ją wytwarzają. Niestety historia większości zwierząt i ludzi jest nieustanną walką o dostęp do źródeł energii. Wydaje się, że aby przetrwać musimy walczyć i wygrywać, mając dostęp do naturalnych źródeł energii oraz panując nad niewolniczo pracującymi ludźmi. Nie tylko systemy polityczne i gospodarcze, a zwłaszcza bankowy, powstają i trwają, aby korzystać z ludzkich zasobów energii finansowej, fizycznej i mentalnej. Także systemy religijne oraz rodzinne korzystają ze sprawnie działającego trójkąta bermudzkiego, ponieważ obok wyżej wymienionych rodzajów energii, czerpią też z emocjonalnej energii jednostek, które nie potrafią rozwinąć świadomości poza tożsamość typu „mieć”.
Na pierwszym poziomie świadomości, który jest fundamentalny i niezbędny do dalszego rozwoju, jesteśmy niejako skazani na motywujące do działania „muszę, aby mieć”. Na tym poziomie ujawnia się siła rodu, plemienia, narodu, wspólnoty, której zawdzięczamy życie i przetrwanie, gdy jeszcze nie jesteśmy dojrzali, silni, sprawczy i samodzielni. Rodowi zawdzięczamy naszą ziemską historię, jej genetyczne, kulturowe i dziejowe dziedzictwo, bez którego nie bylibyśmy sobą. W zamian za dar życia i poczucie bezpieczeństwa jesteśmy jej winni posłuszeństwo. Ród (oraz wszystkie struktury, które uosabiają go w codziennym życiu) oczekuje zatem motywacji typu „muszę się poświęcić, aby mieć”. Wychowywanie niestety kojarzy się nam z posłuszeństwem rodzicom i autorytetom. Ów program jako pierwszy bodziec w doświadczeniu życia zapisuje się w nas najsilniej, zaś wszystkie struktury społeczne, posługujące się energią władzy, skwapliwie z niego korzystają, aby utrzymywać nas w roli podwładnego, petenta, winnego czy też ofiary. Na tym poziomie świadomości można przeżyć całą ziemską historię i nigdy nie skorzystać z możliwości, jakie daje energia wyjścia, czyli doświadczenie wolności. Wówczas propozycja, że nie „muszę”, ale „chcę” może wywołać prawdziwy entuzjazm, niemniej po chwilowym zachłyśnięciu się nowym sposobem motywacji najczęściej powraca dominująca świadomość bycia ofiarą. Po euforii pojawia się apatia i bezsilność, na którą jedyną metodą wydaje się być postawa niewolnika, który sam siebie zmusza do codziennej aktywności.
Rodzinie, plemieniu, Kościołowi należy się szacunek i wdzięczność za życie, utrzymanie i wychowanie, ale nadchodzi moment, gdy trzeba wyrosnąć ponad codzienne uzależnienie od bezpieczeństwa, które zapewnia przynależność do wspólnoty za cenę samodzielnego życia. To chwila, w której nie porzucając rodziny i nie wypierając pamięci o dobru, otrzymanym od religijnej i plemiennej wspólnoty, nadchodzi cudowne i wyzwalające doświadczenie odnalezienia siebie i słuchania uwewnętrznionej prawdy o duszy, która będąc światłem pragnie powrotu do pełni świadomości. Ewolucja, której końcem jest uchrystowienie ludzkości, wymaga odwagi porzucenia każdej tożsamości.
Na końcu duchowego procesu wychodzenia z utożsamień nastaje cudowna cisza, w której nie posiadamy niczego, będąc niczym z punktu widzenia ludzkich dziejów i ziemskich wartości, oraz pokój, w którym mamy wszystko, będąc wszystkim w pierwotnym Źródle Życia. Wtedy nikt i nic nie może nam uczynić nic złego.
Gdy nie mamy niczego, nawet samych siebie, cóż może nam zostać zabrane?
Gdy nie żyjemy własnym życiem, ale życiem Chrystusa, czy można pozbawić nas życia?
Gdy porzuciliśmy utożsamienia, czy można zabrać nam prawdę o nas samych?
„Gdy tedy szli drogą, rzekł ktoś do niego: Pójdę za tobą, dokądkolwiek pójdziesz.A Jezus rzekł do niego: Lisy mają jamy, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę skłonił.Do drugiego zaś rzekł: Pójdź za mną! A ten rzekł: Pozwól nam najpierw odejść i pogrzebać ojca mego.Odrzekł mu: Niech umarli grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże.Powiedział też inny: Pójdę za tobą, Panie, pierwej jednak pozwól mi pożegnać się z tymi, którzy są w domu moim. A Jezus rzekł do niego:Żaden, który przyłoży rękę do pługa i ogląda się wstecz, nie nadaje się do Królestwa Bożego” (Łk 9,57-62).