Konfirmacja

Konfirmacja (bądź bierzmowanie), powinna jak chrzest kończyć kolejny etap duchowego rozwoju człowieka. Chrzest wodą, o czym pisałem we wcześniejszym wpisie z 23 maja 2020 r. (kategoria: Psychopompos), ostatecznie uwalnia z lęku, wstydu i winy, czyniąc nas zdolnymi do samodzielnego życia. Jednak skoro po chrzcie w Jordanie Duch wywiódł Jezusa na pustynię, aby w trawiącym ogniu pożądania rozpadło się EGO i skrystalizowała czysta świadomość JESTEM, tak każdy z nas w duchowym rozwoju powinien doświadczyć chrztu ogniem, czyli aktu kończącego samopoznanie.

Przy czym nie zgadzam się na praktykowane w niektórych Kościołach deprecjonowanie chrztu wodą, który ponoć jest czystym rytuałem, i niezrozumiałe dla mnie przeszacowanie tzw. chrztu Duchem Świętym, którego w żadnym wypadku nie powinno się utożsamiać z chrztem ognia. Bowiem jak chrzest wody tak i chrzest ognia są obrzędami duchowymi, w których przejawia się stwórcza moc Ducha Bożego, tyle tylko, że w różny sposób.

Zalewając wszystko, woda potopu wpierw przynosi totalną śmierć, jednak zostawiając po sobie nawiezione ziemie, umożliwia rychły i bujny rozkwit życia. Symbolika wody uświadamia, że chrzest wodą służy udanemu i urodzajnemu życiu, które nie karmi się ziemią sprzed potopu, czyli pokarmami Mamy, pieniędzmi rodzinnego domu i tym wszystkim, co kojarzymy z zadomowieniem w przeszłości, tradycji i rytuałach życia, ale własnym potencjałem, z którym przychodzimy na świat. 

Od tysięcy lat używano symboliki wody, morza i oceanu, aby doprowadzić człowieka do bezgranicznej i czystej świadomości, z której wszystko bierze początek. Zrozumienie tej symboliki znacznie ułatwia studiowanie archaicznych religii, znaczenia dawnych rytuałów czy filozofii, niemniej współczesnym poszukiwaczom prawdy trudno od razu dotrzeć do głębi tych przekazów. Ludzie XXI wieku wszystko odbierają i przetwarzają nowoczesnym umysłem, który jest znieczulony na podprogowe znaczenie symbolu. Tymczasem chrześcijaństwo również bierze swój początek z tej przeszłości i tylko przypomnienie oraz rozumienie dawnych nauk, zwłaszcza symbolicznego znaczenia rytuałów przejścia, może otworzyć głębię tego przesłania.

Jezus przyszedł odbudować duchową więź człowieka z Bogiem. Odbudowa zaczyna się od pokonania symbolicznego, burzliwego morza nieświadomości, a kontynuowana jest w doświadczeniu ognia, którym Duch rozpala wewnętrzne światło i otwiera duchowe oko poznania. Mowa o procesie samopoznania.

Ogień działa inaczej niż woda. Pustosząc życie, pozostawia po sobie składniki mineralne, które oczyszczone nie podlegają dalszemu rozkładowi. Po doświadczeniu ognia już nie ma się co psuć. Pozostaje więc czysty duch, służący Bogu. Dlatego można założyć, że chrzest ogniem powinien być obrzędem, potwierdzającym uwolnienie spod władzy EGO, które tworzy nieprawdziwy obraz człowieka, wikłając go w cierpienie pożądania, i sprowadzającym człowieka do wewnętrznej prawdy, czyli do istoty siebie, którą nazywamy świadomością JESTEM. Tym sposobem po wyjściu z wody, będąc gotowym do samodzielnego życia, człowiek staje się świadomy siebie, swojej  mocy i ma szansę rozpoznać własną i niepowtarzalną drogę życia. Chrzest ogniem, czyli konfirmacja w duchowym dorobku ewangelicyzmu, powinien ten proces kończyć i utrwalać.

Czy w rzeczywistości tak się dzieje? A pytając inaczej, czy Kościołom zależy na przeprowadzaniu ludzi przez proces samopoznania? Rytualnie na pewno tak, jednak rytuał i przygotowujące do niego czynności są tak sprytnie zorganizowane, aby nie rozwiązać kolejnego węzła energii, a przeciwnie maksymalnie go dociągnąć i mieć pewność, że energia nie przekroczy kolejnej tamy, którą jest gardło.

Chrzest wodą powinien być duchowym doświadczeniem przejścia przez tamę, którą jest przepona. Symbolicznie jest potwierdzeniem, że ochrzczony wyszedł z otchłani podświadomości i jest świadomy siebie. Chodzenie po wodzie jest pierwszym aktem samorealizacji. Odtąd ochrzczony od nikogo nie zależy i może samodzielnie żyć, pracować i jeść własny chleb. Ma więc otwartą drogę, aby z wymiarów rodzinnych, wspólnotowych, typu MY, od których do tej pory zależał, wkroczyć w domenę JA, która naprawdę jest niebezpieczna i dlatego bywa utożsamiana z najcięższymi doświadczeniami ludzkiego ducha oraz grzechem. Żeby chronić nas przed skutkami grzechu, tradycyjna duchowość, nieświadoma koniecznej pracy, którą w procesie samopoznania musi wykonać każdy, kto wyszedł z wody, skonstruowana jest w taki sposób, aby duchowy człowiek nie spotkał się ze swoim JA. Tylko, że ono ma dwoistą strukturę. Zewnętrznie jest pożądliwym EGO, które jest destrukcyjne i nie liczy się ani z niczym ani z nikim, jednak wewnętrznie jest kochającym JESTEM, w którym człowiek uczestniczy w prawdziwych, szczerych, wolnych i autentycznych relacjach.

Nie rozpoznając tej zasadniczej różnicy tradycyjna teologia i duchowość ostrzega i chroni człowieka przed negatywnymi skutkami spotkania się z własnym JA, czyli w praktyce robi wszystko, aby nie doszło do wejścia w ogień  pragnień (energii męskiej) po wyjściu z wody zależności (energii żeńskiej). A ponieważ życie polega na ciągłym ruchu, więc kto po chrzcie wodą nie konfrontuje się ze swoim wewnętrznym ogniem, szybko wpada ponownie w otchłań i tonie w podświadomości, tracąc szansę na świadome życie i duchowy rozwój. Pomyślne przejście przez ogień, czyli poznanie siebie, swojej mocy sprawczej i ograniczeń, jest przekroczeniem kolejnej tamy, energetycznej bariery. W sensie duchowym pokonanie jej oznacza przejście do wewnętrznego światła (Mt 6,22n), czyli powrót do rajskiego ogrodu życia. Oczywiście chodzi o gardło, w którym nie bez związku z symboliką upadku i wygnania z Ogrodu  Życia znajduje się tzw. „jabłko Adama”. Co prawda jest to wystająca część męskiej krtani, ale tym bardziej musi dawać do myślenia, że także kobiety muszą przejść przez tę energetycznie męską zaporę i rozwiązać swój męski supeł energii.

Otóż wydostając się spod przepony i stając pewnymi nogami na powierzchni świadomości nie tylko kobiety doświadczają skutków integracji elementu męskiego z żeńskim. Wówczas mężczyźni, integrując żeńską energię i ucząc się wykorzystywać jej twórczy potencjał, stają się bardziej męscy. Tymczasem kobiety stają się bardziej kobiece, gdy udaje im się rozwiązać energetyczny supeł gardła. Oczywiście wszystkim jest potrzebne doświadczenie przejścia przez ogień, jednak wówczas kobiety doświadczają mniej więcej tego samego, czego mężczyźni po wyjściu z wody.

Ostatecznie, bez względu na płeć, w duchowym rozwoju każdy z nas powinien osiągnąć stan pełnej jedności ze wszystkim, czego wewnętrznym warunkiem jest integracja energii męskiej z żeńską i petryfikacja prawdziwego JESTEM, jako skutku rozpadu zewnętrznego EGO, to jest wyjścia z kłamstw na własny temat oraz iluzji życiowych potrzeb.

O ile chrzest wodą oznacza wydostanie się z nieświadomości samego siebie i początek świadomej drogi życia, o tyle chrzest ogniem kończy etap poszukiwania odpowiedzi na pytanie o własną drogę życia i sposób wyrażania siebie, czyli nadawania sensu życiu na ziemi. W języku religijnym chodzi po prostu o to, żeby poznać swoje powołanie, a pełniąc je, chwalić Boga wszystkimi składowymi codziennego życia. Bez problemu można rozpoznać, czy człowiek przeszedł ów próg duchowego rozwoju po tym, że umiejętnie, bez lęku, z poczuciem godności i radośnie potrafi wypowiadać swoje JESTEM i opowiadać o życiowej misji, bo to świadczy o rozwiązaniu energetycznego węzła, który mamy w gardle.

Mężczyźni najczęściej mają tam energii za mało, ponieważ Matki nie pozwalają im z ust wypuścić karmiących miłością piersi, zaś kobiety za dużo, ponieważ za szybko zostają przeznaczane na kolejne karmiące Matki bez szansy na samorealizację. W efekcie mężczyźni często chorują na zapalenie gardła i migdałków, bez opamiętania plując na ziemię, czyli symboliczną Mamę, której nie potrafią się sprzeciwić, aby rozwinąć w sobie dziką energię zdobywców i zacząć żyć męskim życiem, zaś kobiety wypowiadają stanowczo za dużo nic nie znaczących słów, którymi kształtują emocje, potrzebne im do utrzymywania homeostazy, bojąc się samodzielności.

Dla ułatwienia proponuję, bez względu na płeć wyobrazić sobie ludzką postać w następujący sposób. Od stóp do bioder działa w nas i żyjemy pod wpływem energii żeńskiej, wpierw matczynej, potem kobiecej w ogóle. Od bioder do barków rozwija się w nas i działa na nas energia męska, wpierw ojcowska, potem każdy inny jej rodzaj. Więc w duchowym rozwoju najpierw musimy zintegrować w sobie i opuścić przestrzeń, narządy, relacje i sposób przejawiania się w świecie energii żeńskiej, przechodząc przez barierę przepony, a następnie to samo musi wypełnić się i zamknąć w momencie przejścia przez barierę gardła. Po jej przekroczeniu jesteśmy sobą, w polu oddziaływania świadomości JESTEM. Stajemy się epifanią Boga na ziemi.

Konfirmację, będącą chrztem ognia, należałoby rozumieć i przeżywać jako akt, wieńczący duchowy proces samopoznania oraz integrowania w sobie elementu żeńskiego z męskim. Jednak zanim do niego dojdzie młody człowiek musi zmierzyć się ze swoim JA i jeśli nawet na skutek własnych wyborów doświadcza bolesnych skutków EGO, nie należy temu przeciwdziałać, ponieważ tylko w ten sposób może nauczyć się rozpoznawać i wykorzystywać umiejętności i talenty, poznawać swoją moc i z wdzięcznością akceptować życiową misję jako wyraz czystego JESTEM. Niestety w tej chwili uniemożliwia to religijny lęk przed domniemanymi skutkami grzechu, rozumianego jako uleganie pożądliwości, oraz wypaczona argumentacja etyki teologicznej.

Supły zacznijmy rozwiązywać, począwszy od drugiego. Jakakolwiek argumentacja, zachęcająca do walki z EGO, jest chybiona i z gruntu skazana na porażkę, o czym przekonują kolejne, bolesne lekcje historii chrześcijaństwa, ale przede wszystkim zastygłe z lęku przed bólem i niezdolne do lekkiej ekspresji cieleśnie spięte dusze. Drugim biegunem tej samej traumy, której przyczyną jest daremna walka z EGO, są pogrążone w psychicznej depresji ciała, nie potrafiące przeżyć rozkoszy i doświadczyć przyjemności.

Dziś wiem, dlaczego wielu duchowych przewodników, opowiadających o zbawieniu czyli wybawieniu z depresji i stresu, wpierw musi kilkakrotnie przełknąć ślinę, podczas mówienia wyraźnie mają sztywną górną szczękę i nie potrafią oderwać wzroku od kartki. Cieleśnie zastygli, ponieważ ich życiowa energia nie potrafi przebić się przez przeponę i zamiast płynąć w górę, kotłuje się w nich pod pępkiem. Zamiast ożywiać serce, świątynię Miłości, i wyrażać się dobrym słowem o wybawieniu z opresji, bezustannie działa na ośrodki podstawowych potrzeb cielesnych, którymi są zaspokajanie głodu i rozładowanie napięcia seksualnego. Stąd bierze się częsty temat religijnych przemówień, którym jest obsesyjne traktowanie majątku i seksu. Co jest poddane opresji, cały czas szuka możliwości uwolnienia i znajduje ją w sytuacjach najmniej odpowiednich, często poza kontrolą, w tym wypadku nieświadomych mówców, ujawniających własne obsesje. 

Walka z EGO jest nie do wygrania, ponieważ nie można walczyć z potrzebami życia. W ogóle należy zapomnieć o tego rodzaju argumentacji zwłaszcza wobec młodych ludzi, którzy chcą samodzielnie sprawdzić się w życiu i w roli kochanków. EGO zawsze wygra, ponieważ jest silniejsze od ludzkiej woli, działając na cielesne zmysły. Dopiero uaktywnienie zmysłów duchowych i wejście w siebie jest ruchem we właściwym kierunku. Nie wymuszajmy na nikim, a zwłaszcza na młodzieży, żeby walczyła z EGO, ale zachęcajmy wszystkich, w tym siebie samych, do rozwijania niepowtarzalnego JESTEM, czyli do szukania prawdy o sobie. Wtedy EGO, czyli kłamstwo, zniknie samo, rozpadnie się jak zwietrzała skała. Im bardziej z nim walczymy, tym silniejszy stawia opór, zwłaszcza w sferze materialnej i seksualnej. Nie przejmujmy się nim, jeśli tylko  rozwijamy JESTEM. To jedyna metoda na przejście przez ogień pożądania. Terapeutycznych opowiadań o Danielu w lwiej jamie (Dn 6) i jego trzech towarzyszach w ognistym piecu (Dn 3) nie da się zastąpić żadną, nawet najbardziej uczoną, etyczną argumentacją.

Kolejny supeł jest równie łatwy do rozwiązania. Otóż rzeczywiście tak bywa, że w doświadczeniu ognia nie zawsze udaje się nam uniknąć poparzenia. No cóż, z tym po prostu trzeba się liczyć i w imię ochrony przed konsekwencjami popełnionych błędów nie wolno wszystkich wychładzać, zabraniając im korzystania z własnej mocy i poznawania granic możliwości, budząc w nich strach, wstyd i winę, co niestety dzieje się w dotychczasowej praktyce duchowego wychowania. Nie uczymy młodych ludzi ani obserwowania własnych pragnień, ani tego, w jaki sposób mogą właściwie wykorzystywać życiową energię. W efekcie wychowujemy ludzi słabych, zdanych na pomoc. Brakuje im wiary, więc nie przychodzi im do głowy, że dla Bożej chwały, czyli w realizacji życiowej misji, mogliby na szwank wystawić swoją reputację, dobre imię, stanowisko i szacunek, nie mówiąc o materialnym dobrostanie czy nawet życiu. 

Podczas pustynnego doświadczenia ognia Jezus z Galilei był świadomy własnych pragnień, ale odmawiał sobie realizacji, wzmacniających EGO, wybierając te, które były zgodne z prawdziwym JESTEM, czyli miały służyć życiowej misji. Taka praca wyrównuje energię pragnienia i woli realizacji. Kto jej nie wykonuje, prędzej czy później upada pod ciężarem rosnących w siłę i niczym nie zaspokajanych pragnień, nie mając woli, aby cokolwiek w życiu zmienić. Wpada w pułapkę podświadomości, którą nazywa przeznaczeniem albo pechem. Jednak trzeba uważać, żeby również energia woli działania nie stawała się większa od energii pragnienia, ponieważ wówczas człowiek żyje i działa w ciągłym napięciu, z którego biorą się takie mętne źródła życia, jak perfekcjonizm albo pracoholizm. Wciąż działa, jest w ruchu, nie wypoczywa i nie odpręża się, jednak zupełnie nie wie, czego potrzebuje i co jest dla niego ważne. W efekcie czuje się wypalony i wycieńczony, ponieważ nie potrafi odnaleźć życiowej drogi i kompletnie nie wie, dokąd zmierza.  

Gdy pragnienie współdziała z wolą, wtedy niczym nie skrępowana energia życia płynie przez serce, świątynię Miłości, do gardła, a człowiek nie ma problemu ze świadomym wypowiadaniem słów, czyli twórczym życiem, wszak, jak pamiętamy, słowa mają twórczą moc. Staje się wszystko, co zostaje wypowiedziane. 

Co prawda ślady takiej duchowości zachowały się w akcie konfirmacji w postaci świadomego nazwania się Bożym Dzieckiem i wyznania wiary Bogu, jednak przygotowania do niej oraz jej teologiczna interpretacja uniemożliwiają pełną integrację męskiej siły działania z kobiecą mocą miłości. W efekcie kolejne pokolenia zostają, jak mawiamy, wykonfirmowane z Kościoła, ponieważ czują się zdominowane i ubezwłasnowolnione, akurat w tym okresie rozwoju, gdy potrzebują potwierdzenia wartości i mocy.

Konfirmacja, zwieńczająca doświadczenie ognia, czyli przejścia przez cierpienie pożądania, powinna zapalać wewnętrzne światło, w którym dostrzega się  prawdę o sobie, świecie i życiu. Jedynie w tym świetle można spotkać się ze swoim JESTEM. Źródłem światła zawsze jest ogień, tymczasem tradycyjna duchowość chciałaby rozpalać wodę i naiwnie dziwi się, że ludzie, którzy nie przeżyli chrztu ogniem, nie płoną światłem Bożego Ducha. W akcie konfirmacji młody człowiek powinien otrzymać rzeczywiste prawo do samodzielnego tworzenia życia w zgodzie ze swoim powołaniem, a nie iluzoryczne prawa do uczestniczeniu w tzw. życiu Kościoła. Oczywiście ów akt przyznania prawa musi mieć związek z wewnętrznym samopoznaniem, w którym rozpadło się EGO i skrystalizowało JESTEM, dlatego musi być podparte pewnością i świadectwem o inicjowanym, złożonym przez opiekuna, inicjującego w dojrzałe, duchowe życie.  

Nie wyobrażam sobie, żeby chrzest ogniem miał być, jak do tej pory konfirmacja, powszechnym rytuałem. Nikomu nie jest potrzebna nieudana powtórka chrztu wodą. Niech nieliczni, odważni, zintegrowani, prawdziwi, świadomi siebie przyjaciele Chrystusa tworzą duchową elitę Kościoła. Wówczas na pewno nie będziemy pytać o przyczyny kryzysu chrześcijaństwa, ani zastanawiać się nad praktycznymi rozwiązaniami problemów, wynikających z braku ludzi światłości.

Jednym z nich jest zanik daru uzdrawiania. Tylko ludzie wewnętrznego światła, którym Duch otworzył duchowe oko, potrafią oglądać człowieka w prawdzie, widząc prawdziwą przyczynę choroby. Pojmują bowiem duchową naturę życia, której nie rozumieją ludzie, posługujący się cielesnym zmysłem wzroku. Ludzie, mający zdrowe oko duchowe, widzą jedność. Pozostali, mając je zamknięte, posługują się dwoma oczami zmysłowymi, więc widzą dwoiści i dzielą człowieka oraz jego problemy na materialne i duchowe. Dlatego leczą cielesne skutki, nie rozumiejąc duchowych przyczyn. Pierwsze jest łatwe, drugie jest trudne, jednak nie dla ludzi wewnętrznego światła.

Czy mam dodawać, że wiek od 13-tu do 15-tu lat jest absolutnie nieodpowiedni na konfirmację, rozumianą jako akt, wieńczący duchowy proces samopoznania? Dziś dopiero 30-latkowie, a czasem nawet 40-latkowie są gotowi do konfirmacji, ponieważ pozbawieni duchowego wparcia muszą sami doświadczać skutków własnych wyborów i uczyć się odnajdywania życiowej misji. Gdyby jednak w tej duchowej pracy mądrze wspierać młodych ludzi, sądzę, że 20-latkowie byliby gotowi do rzeczywistej konfirmacji.

Kto chce poszerzyć perspektywę, niech w kategorii Duchowość poszuka wpisu z 7 lutego 2019 r. Chrześcijańska inicjacja – szkic duchowego rozwoju. Naprawdę gorąco polecam.

Zapraszam do Malborka

Są słowa, które niczego nie znaczą, chociaż układają się w logiczny rachunek prawdy. Nie mogą, chociaż bardzo się starają, ponieważ ich ojcem jest wyrachowany rozum.

Są słowa, które znaczą za wiele. Już w chwili posłania w świat bywają z gruntu zniekształcone przez rozkrzyczane serce. 

Są słowa tylko z ciemności i tylko ze światłości. Tworzą dziury i węzły życia zatrutego fałszem. Jedynie słowa, niosące brzmię ciemnej i jasnej strony prawdy, tworzą duchowe znaczenia i stają się pokarmem duszy.

Układają się w opowieści, utkane z ciemnych i rozświetlonych niteczek codzienności prostych ludzi, szczerych, płaczących, śmiejących się w świetle słońca i tańczących w blasku księżyca, dzikich i doskonałych równolegle.

Są opowieści introwertyczne, dedykowane mężczyznom, żeby zrozumieli Kobiecą miłość, tworzącą człowieka w świętej komnacie życia. A Dzikiej Kobiecie dali prawo do ekstatycznego ruchu i rozkoszy, agresji i miłości.

Są opowieści ekstrawertyczne, dedykowane Kobietom, żeby zrozumiały Męską miłość, zdobywczą, bohaterską, zmieniającą zastany świat. A Dzikich Mężczyzn zaprosiły do alchemicznej komnaty medytacji tego, co poza zmysłami.

W mądrej i pięknej książce Biegnąca z wilkami, literatka i psycholożka, Clarissa Pinkola Estes, zebrała stare narracje, dedykowane Kobietom, z czasów, w których nie było jeszcze biblijnej tradycji, męskiej dominacji, a Bóg nie był tylko Ojcem, a Źródłem Życia, czyli Matką. Te inicjacyjne opowieści, leczą lepiej od spółki psychologa z internistą. Swą terapeutyczną moc mają zaklętą w archetypicznych symbolach, które odżywają za każdym razem, gdy pozwalamy im stać się słowami, zrodzonymi przez matkę serce i ojca rozum. Cudownie łączą ciemne i jasne strony duszy, życia, codzienności, tworząc z nich tkaninę  sukni, w którą przyodziewa się Wiedźma. Ożywione opowieściami kobiecej duszy pozwalają ubrać się w prawdę, która wyzwala… 

Mężczyzn, pragnących zrozumieć kobiece pragnienia i lęki, oraz Kobiety, które chcą uzdrowić duszę, Zapraszam na wspólną lekturę Biegnącej z wilkami. Interpretacje, inspirowane przez autorkę książki, będę tworzył sam, zanurzony wraz z Wami w czasie i przestrzeni naszego wspólnego spotkania.

Plastyczny Kościół

W 6-tym rozdziale Dziejów Apostolskich znajduje się fragment, przedstawiający sposób, w jaki rozwiązano problem, powstały w gronie pierwszego pokolenia uczniów Jezusa z Galilei (Dz 6,1-7). Na skutek niesnasek pomiędzy ludźmi połączonymi wiarą, ale różniącymi się pochodzeniem i kulturą, apostołowie z resztą uczniów sprawnie i mądrze dostosowali funkcjonowanie młodziutkiego Kościoła do potrzeb i oczekiwań. Aby móc dalej prowadzić misję i nauczać, apostołowie powołali do służby diakonów, którym powierzyli pracę socjalną. Dyskusja zapewne miała miejsce, a wybór rozwiązania, jak można przypuszczać, nie zachwycił wszystkich, mimo wszystko nie czekano dziesiątki lat, nie zbierano się kolejne razy, nie wydawano oświadczeń i nie badano dziesiątki dokumentów. Dla zgody, zadowolenia, a przede wszystkim sprawnego działania Kościoła w świecie, sprawnie zmieniono dotychczasowy model.

Ów fragment Nowego Testamentu był w moim Kościele, czyli luterańskim, tekstem do rozważań na 13. niedzielę po Trójcy Świętej. Uświadomiwszy to sobie, postanowiłem wykorzystać ten pretekst do podzielenia się z moimi Kolegami oraz resztą luteran w RP swoimi pomysłami na dalsze działanie Kościoła.

Po pierwsze brakuje nam sprawności i determinacji w podejmowaniu niezbędnych decyzji i działań. Większość nowych rozwiązań w chwili wprowadzania już jest mocno nieadekwatnych, ponieważ dyskusje ciągną się za długo, a większość z nich jest wynikiem kompromisu pomiędzy różnymi praktykami i poglądami, który je skutecznie pozbawia dynamizmu i świeżości. W tym wypadku działają dwa hamulce. Pierwszym jest – o mój Boże – umiłowanie tradycji. Skutecznie działa kategoria „zawsze tak było”, którą posługują się ludzie lęku. Boją się, że zmiany doprowadzą do rozpadu wspólnoty, więc brakiem decyzji, aby wprowadzać radykalne zmiany, decydują za Ducha Świętego, który jest duchem zmian. Drugim jest dbanie o własną pozycję w Kościele, zajmowane stanowisko, apanaże, dostojeństwo urzędu. Tutaj skutecznie działa fraza „to prawda, ale konsekwencje mogą nas przerosnąć”. Ten sposób mówienia, działania i życia cechuje duchowych anemików, którzy często mają problem z anemią biochemiczną, czemu specjalnie nie należy się dziwić, ponieważ ciało jest ekranem, na który dusza rzutuje duchowe niedomagania i błędy. Mówiąc najogólniej i najprościej anemia jest brakiem żelaza, które kojarzy się ze stabilnością, stałością, oparciem, skutecznością. Duchowi anemicy wiedzą, że zmiany są potrzebne, ale nie mają woli ich wprowadzenia, ponieważ w pierwszej kolejności dbają o własne korzyści. W efekcie struktura Kościoła szybko rdzewieje, a misyjna skuteczność maleje.

Po drugie, co wynika z pierwszego, jesteśmy powolni, dlatego praktyką kościelnego życia nie nadążamy za warunkami, które stwarza współczesność i nie potrafimy zagospodarować misyjnych nisz, pojawiających się co jakiś czas na skutek szybkich zmian gospodarczych, kulturowych i społecznych.

Wreszcie po trzecie już dawno moglibyśmy lepiej wykorzystywać ludzki i duchowy potencjał Kościoła, ale trwając w starych wyobrażeniach i strukturach jesteśmy duchowymi astmatykami (astma to ciasna pierś). Nie nabieramy powietrza i próbujemy przeżyć na starym wdechu. A im oddech jest krótszy i płytszy tym silniejszy lęk przed śmiercią uniemożliwia jakikolwiek ruch. Umieramy w dawnym rozumieniu kościelnego urzędu, dusimy się w starych strukturach, gaśniemy, wspominając dawne dni, które nie wrócą.

Dlatego do natychmiastowego zastosowania proponuję kilka rozwiązań, o których wiem, że chociaż w moim przekonaniu są odpowiednie do współczesnych potrzeb, niekoniecznie muszą być takimi w ocenie innych. Niemniej niech będą impulsami do decydowania i działania, a nie wiecznych dyskusji w ramach kolejnych komisji, które działają niczym zakłady pogrzebowe.

Na początek przypominam mój pomysł sprzed kilkunastu lat, aby ograniczyć ilość diecezji do trzech i jednocześnie z mocy prawa zwolnić biskupów diecezjalnych z pracy parafialnej, aby mieli czas, siły i byli twórczy jako misjonarze i duszpasterze, a nie ograniczali się do nadzoru. Przy okazji można byłoby zrezygnować z funkcji Biskupa Kościoła i rotacyjnie powierzać jego zadania biskupom diecezjalnym, a z Konsystorza uczynić administracyjne narzędzie Synodu, w którym pracują fachowcy z różnych dziedzin, adekwatnie do potrzeb Kościoła.

Po drugie, a dalej w sferze urzędu, ponieważ wygląda na to, że będzie maleć ilość duchownych po pełnych studiach teologicznych, których po ordynacji tradycyjnie nazywamy prezbiterami, byłoby można bardzo szybko wprowadzić dwa rozwiązania. Pierwszym jest kierowanie prezbiterów do parafii pełniących rolę duchowych i koordynujących central, wokół których mogłyby dobrze spełniać swoje duchowe i misyjne zadania zbory z duchownymi po studiach licencjackich, posiadającymi podstawowe wykształcenie teologiczne, a utrzymujący siebie oraz swoje rodziny także z działalności pozaparafialnej. Niezbędnego wsparcia duszpasterskiego, katechetycznego, kaznodziejskiego i misyjnego mogliby oczekiwać z central. W ten sposób moglibyśmy w bardzo krótkim czasie cieszyć się z wielu nowych powołań kobiet i mężczyzn w różnym wieku, którzy między innymi w efekcie życiowych doświadczeń odczuli pragnienie służby, niestety niemożliwe do zrealizowania przy obecnej definicji i praktyce urzędu kościelnego.

Kolejne rozwiązanie jest jeszcze bardziej radykalne względem teraźniejszej wyobraźni wielu nobliwych luteran. Umiem sobie mianowicie wyobrazić nową postać urzędu kościelnego w postaci misjonarzy, cechujących się wysokim stopniem zaangażowania w sprawy duchowe, pełnych energii, sił i pomysłów, a niekoniecznie solidnie wykształconych teologicznie. Po studiach podyplomowych, fachowych kursach, i jakichkolwiek innych formach szybkiego kształcenia, mogliby być wykorzystywani w specyficznych realiach polskiego katolicyzmu. W kraju jest wiele małych miejscowości, wiosek oddalonych od centrów duchowych, które jednocześnie przynależą do rzymskokatolickich struktur parafialnych, ale są już  krańcowo zmęczone i rozczarowane jakością kaznodziejstwa i duszpasterstwa swoich księży. Chętnie doświadczyłyby nowej jakości, na którą z różnych powodów nie mają szans. Traktując poważnie charakterystyczną cechę polskiego katolicyzmu, a mianowicie potrzebę poczucia bezpieczeństwa, którą zapewnia przynależność do wspólnoty, łatwo sobie wyobrazić energicznego duchownego, który niewielkimi nakładami finansowymi remontuje starą stodołę i przystosowuje ja do potrzeb liturgicznych (do darmowego wyposażenia kaplic i kościołów przez najbliższe dziesięciolecia będziemy mieli dostęp niemal nieograniczony; będzie trzeba tylko organizować transport).

Polskim problemem jest zachęcanie pojedynczych osób i rodzin do zmiany kościelnej przynależności, ponieważ boją się społecznego ostracyzmu. Jednak zaoferowanie większej grupie alternatywnej formy wspólnotowego doświadczenia religijnego, która przypomina dotychczasową, zapewniając komfort społecznego bezpieczeństwa, w niejednym przypadku może zakończyć się pełnym sukcesem. Do zbiorowej świadomości musimy tylko dopuścić praktyczne rozwiązanie, polegające na kierowaniu do misyjnej służby ludzi Bożych, mających odpowiednie charyzmaty misyjne, budowlane, organizacyjne i kompetencje społeczne, a niekoniecznie pełne wykształcenie teologiczne.

Po trzecie, ale już w sferze duchowości i praktyki duszpasterskiej, natychmiast powinniśmy zwrócić się w stronę Kobiet. Nie myślę o ewangeliczkach, ale o paniach, które swoich potrzeb duchowych na pewno nie zaspokoją w Kościele Rzymsko-Katolickim, a jednocześnie czują się osamotnione i mają silną potrzebę przynależności. Jednak, aby otrzymały to, czego potrzebują, musimy zmienić język, sposób obrazowania Boga, poznać procesy dziejowe, zmieniające relacje między płciami, wreszcie zrozumieć rolę, sposoby przejawiania się i cele kobiecej energii.

To nie jest trudne, jednak niewyobrażalne dla wielu ewangelików/luteran, którzy wszystko puentują w ten sam sposób: „zawsze tak było” albo „to prawda, ale konsekwencje mogą nas przerosnąć”.

Owszem, duchowy człowiek jest w stanie sobie wszystko wyobrazić i jeśli jest przekonany, że to jest dobre dla uszczęśliwiania i uzdrawiania ludzkości, powinien niezwłocznie przystąpić do działania, ponieważ takie jest jego powołanie.

Myślę, że na początek moich propozycji wystarczy. Nie liczę na dyskusję, choć jestem na nią gotów. Po prostu liczę na jakiekolwiek decyzje, zmiany i działanie na Bożą chwałę. 

Kryzys i pięta

Niektórzy z nas nie kontynuują podróży, gdy drogę przetnie im czarny kot, a inni w 13-tce upatrują zapowiedź kłopotów. Po prostu kryzys.

Tymczasem żywemu nie może przytrafić się nic lepszego i ciekawszego. Kryzys nie jest zapowiedzią nieszczęścia. Przeciwnie, nieśmiało zachęca, abyśmy wspięli się na wyższy lewel, na co pewnie nigdy nie mielibyśmy ochoty, zastygli w starej formie i jakości życia.

Kryzys zdrowotny zmienia jednostkę. Kryzys epidemiologiczny zmienia życie całej populacji. Nie ważne czym, przez kogo, i w którym miejscu wywołany, dla niektórych jest końcem świata, dla innych początkiem. W pierwszych wywołuje paraliżujący stres, w drugich ciekawość i czujne napięcie w poszukiwaniu szansy rozwoju.

No właśnie, co wspólnego mają ze sobą tytułowe kryzys pięta? Kryzys wywołuje napięcie, dlatego jedni, gdyby tylko mogli, natychmiast obróciliby się na pięcie ku przeszłości, i jak mantrę powtarzają życzenie, żebyśmy jak najszybciej powrócili do normalności. Natomiast pozostali trwają napięci niczym cięciwa w łuku, aby wypuścić strzałę życia, gdy na horyzoncie przyszłości pojawi się cień szansy na zmianę i rozwój.

Lepiej stać na pięcie, aby przywrócić normalność, czy trwać w na-pięciu, aby wyzwolić się z normy, w której żyliśmy przed kryzysem? Odpowiedź zależy od wielu czynników światopoglądowych, religijnego wychowania i predyspozycji psychicznych, ale i tak decydująca w tym względzie jest umiejętność duchowa, która nas różnicuje, a mianowicie w jaki sposób radzimy sobie z lękiem.

Chętni do wykonania w tył zwrot na pięcie, ulegają złudzeniu, że codzienne doświadczenia nie sumują się z życiem, więc można wrócić do przeszłości. Umysł podpowiada im, że cena, którą musieliby zapłacić za dodanie wartości kryzysu do osiągnięć dotychczasowego życia, byłaby za wysoka, więc panicznie boją się sumy tego rachunku. Obawiają się, że nie będzie ich stać, aby zapłacić za tę niepowtarzalną transakcję, jaką zaoferowało im życie. Nie potrafią i nie chcą skorzystać z życiowej szansy postawienia wszystkiego na jednej karcie, ponieważ rządzi nimi EGO własnych osiągnięć, stanu posiadania i bycia kimś w społecznej strukturze.

Szkoda, bo kryzys nie specjalnie różni się od wizyty z oszczędnościami życia w luksusowym kasynie. Wygrywają ludzie serca, których lęk nie pozbawił receptorów głębokiego czucia. Czują życie. W kryzysie są czujni, dlatego w napięciu rozglądają za przejściem ku nowej jakości życia. Tego rodzaju postawę spokojnie można nazwać czułością. Czujni na szansę wygrania w ruletce życia bywają pomiędzy nami tylko Ci, którzy potrafią być dla siebie czuli. Nie rozczulają się nad swoim nieszczęściem z powodu kryzysu, ale życie traktują z największą czułością. Wiedzą, że o nich nie zapomina i zawsze obdarza najlepszymi darami. Wystarczy trwać w napięciu, zamiast na pięcie wyrywać ku czemuś, co jest trupem.

Trupa uznać za normę życia, to jest naprawdę majstersztyk mądrości. Cechuje wszystkich, którzy z ulgą zrobiliby w tył zwrot ku tzw. normalności.

Normalność? Czy coś takiego w ogóle jest możliwe? Czy może trwać coś, co jest zaprzeczeniem istnienia? To tak, jakby niemożliwa była tymczasowość i przemijalność, potwierdzająca siłę życia. Czujne napięcie w odnajdywaniu szansy nowego dnia jest rezonowaniem wespół z życiem, które nie zatrzymuje się ani na moment. W nurcie życia nie ma ani jednej, nawet niewyobrażalnie krótkiej, chwilki na bezruch. Ruch jest życiem, bezruch śmiercią. Ruch zapewnia życiu istnienie, dlatego życie nie zna czegoś takiego, co nazywamy normalnością. Ani jeden refleks słońca w nurcie wartko płynącego strumienia nie przypomina poprzedniego. Godzinami można patrzeć i nie zwariować, wręcz odwrotnie doświadcza się spokoju i ciszy. Gdyby w nurcie strumienia było widać normalność, po dniu spędzonym nad jego brzegiem do domów wracaliby sami szaleńcy.

Tymczasem maniakalnie życzymy sobie normalności i gotowi jesteśmy na związek z trupem przeszłości, żeby po kryzysie móc do niej wrócić. Powrót do czegoś, co nie istnieje, a co najwyżej jest koncepcją umysłu, który najlepiej czuje się w tym, co już zna, jest niemożliwy. Kryzys nie przytrafił się nam, żeby pozbawić nas normalności, ale otworzyć nam oczy na prawdę o nas samych; w jakie kłamstwa wierzymy, jak żałośnie marnujemy kolejne szanse na  rozwój i jak bardzo boimy się zmian, zamiast ufać życiu.

Kryzys jest ostrym stanem zapalnym duchowego życia, bezlitośnie unaoczniającym, że jedyną normą istnienia jest tymczasowość. Jest upomnieniem się przez życie o prawo do naszych dusz, aby zachowały żywotność górskiego potoku i w każdej chwili inaczej odbijały Boże światło. Jest upomnieniem się o życie w czujnym napięciu, abyśmy nie cierpieli na chore pięty, na których chcemy powracać do trupa przeszłości.

Dla kogo jestem bliźnim? – rozmyślanie na 6 września

A oto pewien uczony w zakonie wystąpił i wystawiając go na próbę, rzekł: Nauczycielu, co mam czynić, aby dostąpić żywota wiecznego? On zaś rzekł do niego: Co napisano w zakonie? Jak czytasz? A ten, odpowiadając, rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, z całego serca swego i z całej duszy swojej, i z całej myśli swojej, i z całej siły swojej, a bliźniego swego, jak siebie samego. Rzekł mu więc: Dobrze odpowiedziałeś, czyń to, a będziesz żył. On zaś, chcąc się usprawiedliwić, rzekł do Jezusa: A kto jest bliźnim moim? A Jezus, nawiązując do tego, rzekł: Pewien człowiek szedł z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców, którzy go obrabowali, poranili i odeszli, zostawiając go na pół umarłego. Przypadkiem szedł tą drogą jakiś kapłan i zobaczywszy go, przeszedł mimo. Podobnie i Lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, przeszedł mimo. Pewien Samarytanin zaś, podróżując tędy, podjechał do niego i ujrzawszy, ulitował się nad nim. I podszedłszy opatrzył rany jego, zalewając je oliwą i winem, po czym wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i opiekował się nim. A na­zajutrz dobył dwa denary, dał je gospodarzowi i rzekł: Opiekuj się nim, a co wydasz ponad to, ja w drodze powrotnej oddam ci. Który z tych trzech, zdaniem twoim, był bliźnim temu, który wpadł w ręce zbójców? A on rzekł: Ten, który się ulitował nad nim. Rzekł mu Jezus: Idź, i ty czyń podobnie.                Łk 10,25-37

W życiu chodzi o to, aby się bujało, to znaczy, żeby energia płynęła niezależnie od tego, czy tworzymy z kimś parę, należymy do jakiejś wspólnoty, czy akurat jesteśmy sami.

Źródło musi znajdować się w nas i z wnętrza płynąć na zewnątrz, ku innym. Tymczasem jesteśmy wychowani w kulturze prawa i strachu przed osamotnieniem, więc zamiast cieszyć się nieskończonymi możliwościami twórczego i radosnego życia, z lęku ograniczamy się przed konsekwencjami popełnienia błędu, a także bez ustanku szukamy kogoś, dzięki komu odczulibyśmy przypływ życiowej energii, dobrego samopoczucia i radości.

Próbując to zilustrować od lat posługuję się tym samym obrazem.

Wyobraźmy sobie, że znaleźliśmy duży kamień i deskę. Zrobiliśmy z nich najprostsze urządzenie do zabawy, potocznie zwane huśtawką. Usiedliśmy na brzegu i ….? I nic. Ani ruchu, ani frajdy, tylko zesztywniałe biodra i boląca pupa, a na koniec frustracja, że nie znalazł się nikt, kto z impetem usiadłby po przeciwnej stronie, żeby wyrzucić nas ku niebu.

Na partnera do zabawy czekają ludzie, żyjący według ciała, ciężko i bez lekkości. Życiowej energii oczekują po innych.

Żyjący według ducha nie czekają na drugiego, ale okrakiem stają nad kamieniem w taki sposób, aby móc dowolnie naciskać raz prawą, raz lewą nogą i w ten sposób samemu wprawiać w ruch huśtawkę oraz siebie na niej. Duchowi nie potrzebują nikogo, aby żyć lekko, radośnie, z polotem, ponieważ sami decydują o ruchu i przepływie energii, której źródło mają w sobie.

Żyjący według ciała, schowani w prawie, regulaminie, statucie, pytają: Kto jest moim bliźnim? z nadzieją, że od niego otrzymają życie. Tymczasem żyjący według ducha, niewysychające źródło życia mają w sobie. Dzieląc się nim, pytają: Dla kogo ja jestem bliźnim?  

1. Odpowiedzialność

Aby życie się bujało, każdy musi odkryć w sobie Bożą pełnię. Dlatego nie myślmy o brakach, ale szukajmy Boga. Wówczas odkryjemy w sobie brzegowe potencjały, które w sumie dają pełnię. W opowieści o miłosiernym Samarytaninie Jezus z Galilei przestawia je w postaci kapłana i lewity z jednej strony, zaś po przeciwnej jako Samarytanina.

Kapłana z lewitą, którzy przeszli obok poranionego i krwawiącego, zwykle przedstawia się jako złych, nieczułych ludzi, którzy świątynną służbę Bogu uważali za ważniejszą od służby miłości wobec bliźniego. W rzeczywistości mogło tak być, że będąc w drodze do Jerozolimy nie dotknęli człowieka, o którym nie wiedzieli, kim jest i czy nie jest martwy. Odpowiednio przygotowani do służby w świątyni byli zobowiązani zachować czystość, którą nieopatrznie mogli stracić.

Kapłan z lewitą na pewno nie byli złymi i nieczułymi ludźmi. Źródłem ich nieszczęścia był lęk, z którym radzili sobie, jak większość z nas, rezygnacją z wolnego działania na rzecz prawa, regulaminu, procedury. Zwolnieni przez samych siebie z obowiązku podejmowania odważnych decyzji, czuli się komfortowo i pewnie. Nikt nie mógł im przecież niczego zarzucić.

Ten sposób postępowania, z lęku przed odpowiedzialnością, jest rezygnacją z odpowiedzialności. Ludzie, nie radzący sobie z lękiem, utrwalają dziecięcą postawę posłusznego wykonywania poleceń rodziców i wychowawców, licząc na  święty spokój i spodziewając się nagrody. Nigdy nie dorastają do dorosłości, którą w opowieści Jezusa reprezentuje Samarytanin.

Wiecznym dzieciom wydaje się, że odpowiedzialność jest ostrożnością i polega na zachowywaniu prawa. Wynieśli to z domów, szkół i Kościołów, w których wychowywanie wciąż kojarzone jest z posłuszeństwem, które najlepiej utrwala lęk.

Z lęku przed błędem, czyli w konsekwencji karą, wieczne dzieci gotowe są zachować wszystkie rygory prawa i nie dotknąć potrzebującego, uznając to za największy dowód odpowiedzialności. W istocie jest to odpowiedzialność za samego siebie, ale na pewno nie bliźniego. Wieczne dzieci pytają: Kto jest moim bliźnim? zamiast w dojrzały i dorosły sposób zapytać: Dla kogo ja jestem bliźnim?

Dorośli, duchowi ludzie nie wahają się złamać prawa, regulaminu, procedury, tradycji, nawet niemoralnie zachować, jeśli tylko w ten sposób mogą pomóc drugiemu człowiekowi, ponieważ nie boją się konsekwencji decyzji i działania. Rozpoznając bliźniego, są wobec niego odpowiedzialni nie w duchu lęku o siebie, ale w duchu miłości do niego!

Co zatem mogę uczynić bliźniemu? Czasem powinienem powściągnąć się wobec niego, to prawda, jednak znacznie częściej powinienem zwrócić się ku niemu, dotknąć się go, dać mu to, czego nie ma a pilnie potrzebuje, czym ja akurat dysponuję. Samarytanin nie przejmuje się prawem i regulaminem, rytualną bądź moralną czystością, jest dorosły i ratuje bliźniego.

Obsesja, z jaką w dniach tzw. pandemii niektórzy duchowni unikają kontaktu z ludźmi, każe postawić pytanie, co w chrześcijańskiej duchowości poszło nie tak, że za odpowiedzialność uznają postawę kapłana i lewity, a nie Samarytanina? Wiosną i latem mijały długie tygodnie, czasem nawet miesiące, a kancelarie parafialne pozostawały głucho zamknięte, rzekomo w imię odpowiedzialności.

Gdy decyzjami i działaniami rządzi lęk, życie przestaje płynąć i jego energia ustaje. Lęk przed śmiercią, paradoksalnie jej służy. Odpowiedzialność, czyli działanie będące odpowiedzią na potrzebę bliźniego, zachowuje i pomnaża życie. Najpotężniejszą energią życia jest miłość.

Mentalną i emocjonalną genezą decyzji, podejmowanych przez ludzi ciała, jest lęk. Genezą decyzji, podejmowanych przez ludzi ducha, jest miłość. Pierwsi liczą na pomoc bliźnich, drudzy są bliźnimi dla innych. Pierwsi są duchowymi niemowlakami, drudzy osiągnęli duchową dojrzałość.

2. Pełnia

Życie musi być w ruchu. Energia powinna płynąć bez ustanku, niezależnie od okoliczności, relacji, stanu ducha i bankowego konta. Szkoda, że większość z nas szuka partnera do życiowej huśtawki, zamiast samemu wprawiać życie w ruch. Tak to bowiem bywa, o ironio losu, że im bardziej uzależniamy się od partnera, z którym wspólnie próbujemy dbać o życiową energię, tym większej życiowej huśtawki doświadczamy. Życie przypomina wówczas rozkołysaną łódź. Dlatego warto uczyć się zarządzania energią życia i serwisowania własnej duszy, aby od nikogo nie być zależnym, ale z każdym móc wejść w relację i darować mu dar miłości, odpowiedni do jego potrzeb.

Warunkiem niezbędnym i konstytutywnym dobrego życia, płynącego spokojnym nurtem, jest zintegrowanie brzegowych potencjałów własnych możliwości. Tego między innymi można nauczyć się z opowieści Jezusa, w której miłosierdzie stało się niezbędnym dopełnieniem zachowań standardowych, regulowanych tradycją, moralnością albo prawem. Jednocześnie nie wolno zapominać,  że bez tych ostatnich życie również utknęłoby na mieliźnie i bez pomocy innych nie dałoby się szczęśliwie żyć.

Dopiero ludzie pełni, zintegrowani, którzy w zależności od potrzeby samodzielnie korzystają z energii zobowiązania (kapłan) i miłosierdzia (Samarytanin), potrafią docenić błogosławieństwo życia i ze swojej pełni darowywać je innym. Nie okłamujmy się, jakiekolwiek próby wywierania nacisku, przymuszania, oddziaływania edukacyjnego albo uświadamiającego, niczego nie zmienią i nie osiągną wobec ludzi, którym ewidentnie brakuje pełni.

Jeśli komuś brakuje pełni życia, jak może obdarowywać życiem? Jeśli ktoś rozpaczliwie szuka bliźniego dla siebie, jak może stać się bliźnim dla potrzebującego? Jeśli komuś wydaje się, że bez miłości innych ludzi do niego, nie jest w stanie szczęśliwie żyć, jak może innych swoją miłością uczynić szczęśliwymi?

Na życiowym placu zabaw nie szukajmy partnera do bujania, ale sami troszczymy się o zdolność samodzielnego wprawiania życia w ruch. Nie absolutyzujmy postaw skrajnych. Pielęgnujmy raczej ich energię, mądrze wykorzystując energetyczny potencjał obu. Nie bądźmy dla siebie ani zbyt wymagający, wciąż zobowiązując się do wysiłku i zachowywania najwyższych standardów, ani zbyt miłosierni, wciąż pobłażając sobie w sytuacjach, które wymagają zobowiązania do działania i pracy. Odwrotnie, przekonujmy się i uczmy, że oba brzegi są nam niezbędne do spokojnego pokonywania drogi i osiągania życiowego celu.

W pierwszej kolejności sami na tym skorzystamy, a w drugiej skorzystają inni, dla których staniemy się bliźnimi, mającymi do dyspozycji skarbiec rozlicznych darów miłości i życia.

Amen.

Modlitwa na czas epidemii

Skoro politycy traktują nas jak zarodową fermę królików, część lekarzy ma nas w nosie, nie otwierając ośrodków zdrowia i przychodni, a księża, zamiast przekazywać Dobrą Wiadomość o zbawieniu, przypominają starotestamentowych kapłanów, pilnujących przestrzegania zasad, więc wszystkim, którzy chcą bezpiecznie żyć,  wzmocnić odporność i poczuć się szczęśliwie, polecam słowa, którymi modlę się od pierwszych dni tzw. epidemii:

Żyjesz pod opieką Źródła wszystkiego

i przebywasz w cieniu bezgranicznej Mocy.

Powiedz do JESTEM: obrono moja

i bezpieczeństwo moje, Boże mój, któremu ufam.

Ponieważ On uratuje cię z zasadzki człowieka,

który chce cię schwytać i od niebezpiecznej zarazy.

Pod jego skrzydłami znajdziesz schronienie

i poczujesz się bezpiecznie jak pisklę w piórach mamy

albo za tarczą i zbroją wiernego ojca.

Nie wystraszysz się nocnych koszmarów

ani strzały wycelowanej za dnia,

albo szerzącej się w ciemnościach zarazy

i epidemii, która zaraża w blasku południa.

Gdyby u twego boku umarło tysiąc ludzi,

a dziesięć tysięcy po twojej prawicy,

nie spotka cię nic złego.

Na własne oczy zobaczysz pomór bezbożnych.

Ponieważ JESTEM jest twoją obroną,

a Źródło wszystkiego uczyniłeś zaporą,

nie spotka cię nic złego, zaraza ci nie grozi.

Aniołom swoim rozkazał, aby chronili cię w każdej drodze.

Na rękach będą cię nosić, więc na kamieniu

nie skaleczysz swojej stopy.

Będziesz chodził po lwie i żmii, lwiątko i smoka podepczesz.

Ocalę go, bo na mnie liczy, podniosę go wysoko,

ponieważ poznał moje imię.

Wysłucham go, gdy będzie mnie wołał,

będę z nim w nieszczęściu.

Wyzwolę go i uczynię sławnym,

obdarzę długim życiem i uczynię szczęśliwym.

Choroba i zdrowie mają swoją historię – zapraszam

17 do 20 września – Sorkwity na Mazurach

Tajemniczy fragment Dekalogu o karaniu dzieci aż do czwartego pokolenia za winy ojców (2 Mż 20,5) nie świadczy o gniewie i  mściwości Boga, ale tłumaczy psychologię chorób oraz sugeruje, że choroby mają duchowe przyczyny. W rodzinnej historii, sięgającej do czwartego pokolenia wstecz, oraz we własnych przekonaniach, które mają związek z kulturą, tradycją i religią, odnajdujemy przyczyny chorób.

To, co potocznie nazywamy chorobą, jest jedynie cielesnym symptomem. Choroba sama w sobie jest dysharmonią w stanie świadomości człowieka, znakiem jego odejścia od Boga, który jest Miłością, Życiem i Światłem. Choroba jest zaburzeniem harmonii w całym człowieku, a nie tylko w sferze jego ciała. Jest wezwaniem do porzucenia dotychczasowej drogi i świadomego powrócenia do stanu harmonii. Każda dolegliwość jest skierowanym do nas apelem, wyzwaniem, któremu można sprostać poprzez zmianę sposobu myślenia oraz poszerzenie swojej świadomości.

Choroba nie jest nieszczęściem i wrogiem, ale przyjacielem i pomocnikiem, pokazującym drogę powrotu do prawdziwego JESTEM i życia w stanie pełnej świadomości.

Jeśli chcesz posłuchać, w jaki sposób choroba jest związana z historią rodziny i Twego życia, nauczyć się podstawowej mapy ciała, po której zorientujesz się  z jakiego powodu idziesz złą drogą życia, wreszcie nauczyć się duchowo pracować z chorobą, aby unikać nieszczęść i pułapek nieświadomych wyborów, które są dla Ciebie złe, zapraszam Cię na weekendowy warsztat do Sorkwit w dniach od 17-tego do 20-tego września.

Zamieszkamy w DOMU POJEDNANIA w Sorkwitach, przy ul. Plażowej 3. Spotkamy się w cichej, mazurskiej wsi, położnej pomiędzy dwoma jeziorami. Zakwaterowanie w pokojach 2-osobowych oraz kilku-osobowych apartamentach.

Koszt z trzema posiłkami dziennie (wieczornym w dniu przyjazdu i dwoma w dniu odjazdu): 630 PLN przy minimalnej liczbie uczestników  11 osób; 600 PLN od 12 uczestników.

ZGŁOSZENIA:

e-mail: mju@escobb.com.pl

tel. 660 783 510