Tożsamość

Według słownika j. polskiego tożsamość jest identyfikacją albo byciem tym samym. Z kolei autorzy leksykonu psychologii rozwoju człowieka za poglądami Eriksona uznają, że tożsamość jest sposobem postrzegania siebie z perspektywy względnie stałych, odrębnych i niepowtarzalnych u innych osób właściwości psychofizycznych. Z punktu widzenia socjologii tożsamość jest nie tylko identyfikacją z elementami rzeczywistości społecznej, ale określa też relacje pomiędzy ludźmi i grupami.

Wynika stąd, że tożsamość jest świadomością samego siebie w odniesieniu do grupy oraz własnej istotności. Jej produktem jest osobowość, czyli poczucie dojrzałej i odpowiedzialnej osobności w grupie. Jednostka identyfikująca się z grupą, bez świadomości własnej odrębności oraz indywidualności, poddana jest wewnętrznej presji, aby być adekwatną, przydatną, przyjętą i zaakceptowaną. To z niej na powierzchni świadomości pojawia się po jakimś czasie presja tak silna, że w efekcie układ nerwowy nie wytrzymuje przeciążenia i włącza program ratunkowy, którym jest depresja. Z kolei jednostka, przesadnie podkreślająca swoją odrębność  i broniąc się przed wpływami grupy, będącymi jej zdaniem zamachem na wewnętrzną integralność, zamyka się w wewnętrznym świecie, niczym pod szczelną kopułą niewidzialnego światła, którym jej zdaniem emanuje w środowisku. W efekcie pojawia się psychiczna monada, niezdolna do dalszego rozwoju, która po czasie zapada się w siebie i rozpada na tysiące nieświadomych siebie cząstek. Osobowość podlega procesowi dezintegracji i człowiek przestaje wiedzieć kim jest. Przynajmniej do pewnego momentu rozwoju psychicznego (o który chodzi napiszę poniżej) dojrzała i odpowiedzialna osobowość kształtuje się w interakcjach społecznych, to jest w grach i rolach, w których dusza przez doświadczenie zyskuje dostęp do pełni wiedzy o samej sobie.

Pojęcie tożsamości jest więc nieodzowne i bezrefleksyjne odrzucenie jej znaczenia dla psychosomatycznego zdrowia i duchowego wzrastania byłoby nierozsądne. Zaś dziecięco/młodzieńczy okres rozwoju, w którym duża część wysiłku rodziców, nauczycieli i katechetów jest ukierunkowana na budowanie tożsamości, jest wprost niezbędny, aby było można dojść do momentu tak oczywistej pewności i klarowności samego siebie, co nazywam petryfikacją osobowości, że pod wpływem duchowego ciśnienia rodzi się nowy człowiek. Dlatego problemem nie jest pojęcie tożsamości samo w sobie, ale takie modelowanie oraz wykorzystanie jej znaczenia przez wychowawców i autorytety, że proces petryfikacji wytraca swoją wewnętrzną dynamikę. Czasem zostaje wręcz gwałtownie zatrzymany, co jest zapowiedzią przyszłych problemów zdrowotnych oraz geriatrycznych.

Na początku naszego pobytu na ziemi w naturalny sposób utożsamiamy się z mamą. Identyfikacja jest prawdopodobnie tak silna, że wszystko, co w niemowlęctwie zapewnia nam pokarm, ciepło i bezpieczeństwo staje się mamą. Nieco później uczymy się tożsamości grupowej, wynikającej z przynależności do rodziny, też szeroko pojętego rodu, sąsiedzkiej, podwórkowej, religijnej, językowej, wreszcie plemiennej. W tym procesie utożsamiania się ciężko wskazać coś szczególnie niebezpiecznego, o ile będzie toczył się dalej. Z wiekiem zaczynamy utożsamiać się z życiowym partnerem, dziećmi, wykształceniem, zawodem, stanowiskiem, miejscem i znaczeniem w społeczeństwie, majątkiem, wreszcie z dojrzałością i sędziwością. Najgorszymi formami utożsamienia są te, które oznaczają ból i cierpienie, czyli choroby albo role społeczne, w których sami siebie uprzedmiotowiamy, racjonalizując swoją niewolę potrzebą np. miłości.

O tym, że proces budowania własnej tożsamości osiągnął poziom największej identyfikacji z tym, co nie jest nami, jednak bez czego życie wydaje się nam wprost niemożliwe, przekonujemy się w momentach traumatycznych, które oceniamy jako życiowe kryzysy. Okazuje się wówczas, że to, z czym się utożsamialiśmy, jest względne i przemijające. Dla człowieka, który dotąd był nieświadomy swoich uzależnień, przeżycie wypowiedzenia z pracy, śmierci małżonka i dziecka albo utrata plemiennej suwerenności jest dramatem wprost niemożliwym do przeżycia. To jest ten moment, który biblijny autor opisuje w Genesis jako chwila budzenia się świadomości. Pierwsi ludzie zaczęli bowiem utożsamiać się z tym, co zewnętrzne, do tego stopnia (1 Mż 3,1-24), że w efekcie utracili wewnętrzne szczęście oraz kontakt z obecnością Boga. Uruchomił się wówczas psychiczny proces odzyskiwania kontaktu z duszą przez doświadczenie pustyni, na której człowiekowi zostaje zabrane to, co z czym się utożsamia, aby skorzystał z szansy odkrycia największego skarbu, jakim jest sam dla siebie, i poprzez wejście w siebie zaczął poznawać własną prawdę. W taki sposób rodzi się świadomość.

Szkoda, że zdecydowana większość z nas nie chce uznać, że katalizatorem pojawienia się pierwszych przebłysków świadomości jest kryzys i strata tego, z czym bezrefleksyjnie i nieświadomie do tej pory się utożsamiała. Tego rodzaju doświadczenia zdarzają się w chwilach największej pewności siebie, przeświadczenia o bezwzględnej sprawczości, poczucia znaczenia w grupie, wreszcie przekonania, że nie grozi nam niebezpieczeństwo, ponieważ strumień życia i procesy wzrostu mamy pod kontrolą. To jest moment, w którym nasze ego jest w szczytowej formie. Czujemy wtedy wewnętrzną siłę, wolę życia, sprawczą pewność siebie. Z punktu widzenia ego już nic piękniejszego nie może się nam w życiu przydarzyć, więc zaczynamy zaklinać rzeczywistość słowami: „Chwilo trwaj”.

Tymczasem prawdziwe życie dopiero zaczyna majaczyć na horyzoncie, jednak to, czy zdołamy się z nim spotkać, zależy jedynie od tego, czy ufnie poddamy się procesowi transformacji,  co stanie się możliwe po wypuszczenia z życia wszystkiego, z czym do tej pory się utożsamialiśmy. Ze zdumieniem odkrywamy wówczas, że nie trzeba „mieć”, a wystarczy „być”, bo prawdziwa wartość, którą jest nasz wewnętrzny, psychiczny i boski potencjał, do tej pory niezauważony, a często wręcz wzgardzony i źle traktowany, czeka na wdzięczne przyjęcie i rozwój. Proces utożsamiania nabiera wtedy nowej dynamiki i zapewnia doświadczenia, budzące w nas nowe uczucia oraz emocje, do tej pory zupełnie nam nieznane. Porzucając tożsamości zewnętrzne odkrywamy tożsamość indywidualną, niepowtarzalną, w której kształtuje się osobowość dojrzała psychicznie. I nic na to nie poradzimy, że ów proces przypomina obieranie cebuli, w trakcie którego obdzieranie kolejnych warstw obeschniętych łusek wyciska z naszych oczu liczne łzy. Co prawda pozbywanie się kolejnych utożsamień, związane jest z łzami, które mimo wszystko oczyszczają nas z uzależnień i stwarzają szansę na spotkanie się z jaźnią, to jest z duszą, której nie tłamsi i nie ogranicza pożądliwe i racjonalne ego.

Jak widać w życiu wpierw potrzebne jest nam utożsamienie się z tym, co jest zewnętrze. Gdy osiągamy apogeum tego procesu, wówczas zaczyna się kolejny etap utożsamienia z samym sobą. I pewnie wielu z was pomyślało, że na tym koniec. Otóż nie. Gdybyśmy byli istotami cielesnymi, wtedy wystarczyłoby nam utożsamienie z tym, co zewnętrzne. Podobnie gdybyśmy byli tylko istotami psychicznymi, potrzebowalibyśmy utożsamienia się z własną, uwewnętrznioną  prawdą. Tymczasem jesteśmy czymś jeszcze więcej. Jesteśmy utkani z ducha, boskiego tchnienia wiecznej i nieograniczonej Świadomości. Jesteśmy światłem, które ma powrócić do boskiego Źródła. Niestety nie wszyscy mamy świadomość przynależności do uniwersalnego pola boskiej Świadomości, niczym nie ograniczonej Mądrości. Dlatego dzielimy się na ludzi psychicznych, żyjących na poziomie utożsamienia się z własną prawdą, i na pneumatyków, kontynuujących duchowy proces (1 Kor 2,13-15), który nie polega na niczym niezwykłym, ani nie dotyczy jakiejś specjalnie ukrytej i pilnie strzeżonej przez wtajemniczonych wiedzy. Problem nie polega na dostępności i dozowaniu, ale na przekroczeniu ego, które uważa, że poza tożsamością, czyli osobnością bytu, nie ma niczego, a tymczasem jest, tyle tylko, że trzeba zdecydować się wyjść poza własny umysł i zaufać, że dopiero tam, gdzie nie ma obserwującego i oceniającego podmiotu, pojawia się czysta i niczym nie ograniczona Jaźń, czyli Łono Ojca, z którego pochodzi wszystko, co istnieje.

Dopiero tam, gdzie ustają roszczenia „mnie”, „nam”, „moje” rozbłyskuje światłość Chrystusa, w której nie ma podziałów na to, z czym do tej pory się utożsamialiśmy, czyli np. z płcią biologiczną albo przynależnością plemienną (Ga 3,28). Po przekroczeniu tożsamości typu „mieć”, a potem tożsamości typu „być”, stajemy się czystym światłem, którego nie stawia się pod przykryciem, ponieważ ma świecić wszystkim, żyjącym w ciemnościach. Gdy ustaje potrzeba utożsamiania się człowiek zaczyna doświadczać wyższej świadomości jestności oraz istotności. Pomiędzy nim a wszystkim nie ma żadnej granicy i napięcia. Jest wszystkim, będąc udziałowcem wszystkiego, i jest pustką, z której może powstać nowa jakość. Staje się manifestacją boskości, będąc udziałowcem Boga, i pełnią człowieczeństwa, będąc cząstką ludzkości. Nie będąc osobnością staje się potencjalnością każdej możliwej formy manifestacji Boga w człowieczeństwie. W tym doświadczeniu Bóg staje się bardziej Bogiem poprzez bycie człowiekiem, a człowiek bardziej człowiekiem poprzez bycie Bogiem.

Trójkąt bermudzki pochłania ludzkie dusze, ponieważ doprowadza proces utożsamienia się do apogeum ego, które czuje siłę i mądrość, a tymczasem Boża głupota jest mądrzejsza od ludzkiej mądrości, a Boża bezsiła jest mocniejsza od ludzkiego poczucia siły (1 Kor 1,25). I gdy powinna nastąpić transformacja w uwewnętrznioną tożsamość prawdy o sobie samym, proces zostaje zatrzymany, a człowiek zręcznie zmanipulowany ostrzeżeniami przed popełnieniem błędu albo fałszywymi przekonaniami, dotyczącymi miłości, która jawi się jako warunkowa i naznaczona cierpieniem. Z tego powodu dziecięco/młodzieńcza radość życia ustępuje poczuciu wstydu i małości, zaś w sytuacjach, w których powinniśmy korzystać ze swojej siły i odczuwać dumę ze własnych dzieł, zaczynamy zapadać się w poczucie winy. Wszystko podszyte jest strachem przed karą i zmarnowaniem życiem.

Systemowa triada, to jest Kościół, naród i rodzina, wykorzystują wszystkie środki oddziaływania bezpośredniego i pośredniego, aby ludzkie dusze uwięzić w patriarchalnym poczuciu identyfikacji z tym, co z punktu widzenia  tożsamości, tradycji i prawa, jest wartością nadrzędną, której człowiek jest winien posłuszeństwo i najwyższa ofiarę. Tyle tylko, że wówczas nie jest to ofiara, złożona z miłości przez wolnego człowieka, kapłana własnej egzystencji. System, bardzo wrażliwy na wszelkie zmiany w biopolu, czyli w energii człowieka, który poddany procesowi petryfikacji staje się coraz piękniejszym światłem, nasila wtedy swoje działania, aby odzyskać kontrolę nad jednostką, a przynajmniej nie pozwolić jej na swobodne wyrażanie siebie, co mogłoby doprowadzić do rozpadu struktury.

Większość roślin nie ma problemu z dostępem do energii, ponieważ w procesie fotosyntezy same ją wytwarzają. Niestety historia większości zwierząt i ludzi jest nieustanną walką o dostęp do źródeł energii. Wydaje się, że aby przetrwać musimy walczyć i wygrywać, mając dostęp do naturalnych źródeł energii oraz panując nad niewolniczo pracującymi ludźmi. Nie tylko systemy polityczne i gospodarcze, a zwłaszcza bankowy, powstają i trwają, aby korzystać z ludzkich zasobów energii finansowej, fizycznej i mentalnej. Także systemy religijne oraz rodzinne korzystają ze sprawnie działającego trójkąta bermudzkiego, ponieważ obok wyżej wymienionych rodzajów energii, czerpią też z emocjonalnej energii jednostek, które nie potrafią rozwinąć świadomości poza tożsamość typu „mieć”.

Na pierwszym poziomie świadomości, który jest fundamentalny i niezbędny do dalszego rozwoju, jesteśmy niejako skazani na motywujące do działania „muszę, aby mieć”. Na tym poziomie ujawnia się siła rodu, plemienia, narodu, wspólnoty, której zawdzięczamy życie i przetrwanie, gdy jeszcze nie jesteśmy dojrzali, silni, sprawczy i samodzielni. Rodowi zawdzięczamy naszą ziemską historię, jej genetyczne, kulturowe i dziejowe dziedzictwo, bez którego nie bylibyśmy sobą. W zamian za dar życia i poczucie bezpieczeństwa jesteśmy jej winni posłuszeństwo. Ród (oraz wszystkie struktury, które uosabiają go w codziennym życiu) oczekuje zatem motywacji typu „muszę się poświęcić, aby mieć”. Wychowywanie niestety kojarzy się nam z posłuszeństwem rodzicom i autorytetom. Ów program jako pierwszy bodziec w doświadczeniu życia zapisuje się w nas najsilniej, zaś wszystkie struktury społeczne, posługujące się energią władzy, skwapliwie z niego korzystają, aby utrzymywać nas w roli podwładnego, petenta, winnego czy też ofiary. Na tym poziomie świadomości można przeżyć całą ziemską historię i nigdy nie skorzystać z możliwości, jakie daje energia wyjścia, czyli doświadczenie wolności. Wówczas propozycja, że nie „muszę”, ale „chcę” może wywołać prawdziwy entuzjazm, niemniej po chwilowym zachłyśnięciu się nowym sposobem motywacji najczęściej powraca dominująca świadomość bycia ofiarą. Po euforii pojawia się apatia i bezsilność, na którą jedyną metodą wydaje się być postawa niewolnika, który sam siebie zmusza do codziennej aktywności.

Rodzinie, plemieniu, Kościołowi należy się szacunek i wdzięczność za życie, utrzymanie i wychowanie, ale nadchodzi moment, gdy trzeba wyrosnąć ponad codzienne uzależnienie od bezpieczeństwa, które zapewnia przynależność do wspólnoty za cenę samodzielnego życia. To chwila, w której nie porzucając rodziny i nie wypierając pamięci o dobru, otrzymanym od religijnej i plemiennej wspólnoty, nadchodzi cudowne i wyzwalające doświadczenie odnalezienia siebie i słuchania uwewnętrznionej prawdy o duszy, która będąc światłem pragnie powrotu do pełni świadomości. Ewolucja, której końcem jest uchrystowienie ludzkości, wymaga odwagi porzucenia każdej tożsamości.  

Na końcu duchowego procesu wychodzenia z utożsamień nastaje cudowna cisza, w której nie posiadamy niczego, będąc niczym z punktu widzenia ludzkich dziejów i ziemskich wartości, oraz pokój, w którym mamy wszystko, będąc wszystkim w pierwotnym Źródle Życia. Wtedy nikt i nic nie może nam uczynić nic złego.

Gdy nie mamy niczego, nawet samych siebie, cóż może nam zostać zabrane?

Gdy nie żyjemy własnym życiem, ale życiem Chrystusa, czy można pozbawić nas życia?

Gdy porzuciliśmy utożsamienia, czy można zabrać nam prawdę o nas samych?

Gdy tedy szli drogą, rzekł ktoś do niego: Pójdę za tobą, dokądkolwiek pójdziesz.A Jezus rzekł do niego: Lisy mają jamy, a ptaki niebieskie gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma, gdzie by głowę skłonił.Do drugiego zaś rzekł: Pójdź za mną! A ten rzekł: Pozwól nam najpierw odejść i pogrzebać ojca mego.Odrzekł mu: Niech umarli grzebią umarłych swoich, lecz ty idź i głoś Królestwo Boże.Powiedział też inny: Pójdę za tobą, Panie, pierwej jednak pozwól mi pożegnać się z tymi, którzy są w domu moim. A Jezus rzekł do niego:Żaden, który przyłoży rękę do pługa i ogląda się wstecz, nie nadaje się do Królestwa Bożego” (Łk 9,57-62).

Trójkąt bermudzki

Podobno mam się utożsamiać. Przynajmniej tak usłyszałem 11 listopada, w przeddzień kolejnej pamiątki mojego lądowanie na błękitnej planecie. Mam się utożsamiać z narodem, z emblematami i jakimś chorym tekstem, który nijak ma się do chrześcijańskiej tożsamości tego narodu: „Co nam obca przemoc wzięła, siłą odbierzemy”. Nigdy nie potrafiłem utożsamić się z tymi słowami. Od dzieciństwa budziły we mnie sprzeciw. Dlaczego miałbym stosować siłę skoro Mistrz z Galilei jej nie stosował i w dodatku mam prężyć się jak paw, gdy inni prorokują cierpienie, śmierć i łzy?

Dlaczego biel i czerwień są ważniejsze od innych kolorów? Wreszcie dlaczego jakiś ambitny polityk, ale marny uczeń na lekcjach historii, każe mi utożsamiać się z narodem w imię rocznicy zrzucenia zaborczego jarzma, stojąc na ziemi, która pod żadnym zaborem nie była? Więcej, oczekuje mojego utożsamienia się z narodem, gloryfikującym Piastów, którzy nie wiedzieć czemu budowali obronne warownie na granicy ze Śląskiem. Skończyło się na tym, że jeden z nich dość skutecznie zrzekł się roszczeń do Śląska, a polska historiografia obdarowała go przydomkiem Wielki.

Pozornie to jest komedia, jednak w rzeczywistości ani ona, ani dramat. To jest celowe i uporczywe stalkowanie mojej duszy, które powinienem zgłaszać na policji.

Żeby nie było łatwo i prosto opiszę jeszcze jeden rozdział moich przygód ze stalkingiem. Zstępując ku początkowi listopada, dzień przed Świętem Niepodległości, czyli 10 listopada 1483 r. urodził się Marcin Luter, genialny teolog, choć w codziennym życiu pewnie nie zawsze do rany przyłóż… Chociaż chciał reformować Kościół, związany z patriarchą Rzymu, wyszedł mu nowy, całkiem przyzwoity, bo patriarcha nie do końca był świadom swego Kościoła. I tak po upływie mniej więcej 500 lat także moją duszę porwał Duch na pustynię teologicznych kwestii. Potem oczywiście pojawiło się we mnie pytanie, co mam z tym począć?  Więc począłem się jako ksiądz w Kościele, którego co prawda Luter nie chciał, ale że patriarcha Rzymu z kolei nie chciał Lutra u siebie w Kościele, więc miałem wybór.

Nie bardzo wiem, czy byłem wtedy mało czujny, czy nieświadomy? Nie żebym łkał i narzekał, ale na kwadrans przed aktem ordynacji ówczesny Biskup Kościoła E-A w RP wziął mnie na bok i zakomunikował: „Dobrze się zastanów, bo będziesz żałował”. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy po przyjacielsku tak do mnie mówił, ale wkrótce się dowiedziałem, doświadczywszy skutków jego planów. Gdy odpowiedziałem: „Ok. Wchodzę w to, bo i tak nie mam wyboru, skoro Duch Święty tak postanowił”. Chwilę potem włożył na mnie dłonie w asyście dwóch zacnych duchownych, z których jeden asystował też wiele lat wcześniej przy sprowadzaniu mojej duszy na planetę, i kazał przysięgać na wierność księgom wyznaniowym Kościoła E-A, czyli luterańskiego. I tak zaczęła się druga odsłona uporczywego stalkowania mojej duszy. Doszło do tego, że przed dwoma laty z okładem przez innego Biskupa zostałem wezwany do wysłuchania informacji, że moja interpretacja tekstów biblijnych nie jest tradycyjna, więc na uczelni nie mogę dalej prowadzić wykładów z biblistyki.

Jasny pieron. Rozumiecie to? W Kościele, który powstał jako konsekwencja nietradycyjnej wykładni tekstów biblijnych, dokonanej przez Marcina Lutra, 500 lat po tamtych wydarzeniach zabrania mi się nietradycyjnej wykładni. Czyli Duch Święty jest jak dżin, łaskawie wypuszczany z butelki, jeśli taka jest wola Kościoła i jego elit, natomiast ja mam się utożsamiać z tradycją, bo nie znam zaklęcia, którym mógłbym butelkę otwierać. Gdybyż to tylko o mnie chodziło, nie byłoby wielkiej straty, ale przecież największą świętością Kościoła jest tradycyjne nauczanie, z którym powinni utożsamiać się wszyscy wyznawcy Jezusa Chrystusa.

W ten sposób dotarłem do końca wątku autobiograficznego, aby móc z niego wyłuskać te dwa pojęcia, które zamrażają ludzką ewolucję i marnotrawią boski potencjał ludzkości: tradycja i tożsamość. Same w sobie niezwykle wartościowe i treściwe, jednak naprawdę sprytnie przeformatowane i wykorzystywane w taki sposób, aby były skutecznymi narzędziami ucisku i zniewolenia ludzkich dusz.

Ludzie, siedzący w ciemnościach i niewidzący światła, stworzyli z nich coś, co nazywam trójkątem bermudzkim, w którym bezpowrotnie ginie wiele ludzkich dusz. Jeśli zaś mówię o trójkącie, zatem w czym należałoby upatrywać trzeciego kąta, wyznaczającego przestrzeń szeolu? Oczywiście w prawie, praktykowanym mniej więcej w ten sposób, z którym zetknął się Mistrz z Galilei, co do którego musiał bezceremonialnie orzec: „Sabat jest ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla sabatu” (warto poznać kontekst tej wypowiedzi, więc zachęcam do lektury Mk 2,23-28).

Prawo, tradycja i tożsamość są niczym łóżko Prokrusta, na którym ginie każdy, przykrawany albo naciągany do odpowiedniego wzorca. W istocie wciąż żyje, mimo wszystko bardziej przypominając zalęknione, zawstydzone i odczuwające winę żyjątko, aniżeli istotę boską, utkaną z światła prawdy. Najpierw są narzędziami do odpowiedniego wychowania czyli przyzwyczajenia młodych ludzi do niewolnictwa, a następnie kontroli i represji, jeśli w toku dojrzewania i rozwoju chcą rozwinąć skrzydła i ulecieć ku światłości. Stosują je Kościoły, rządy posługujące się fałszywą ideą narodu, oraz rodzina, znowu sama w sobie wielkie błogosławieństwo, jednak często nieświadomie identyfikująca wychowanie z posłuszeństwem. Zatem triada pojęć: tradycja, tożsamość i prawo, to praktyczna strona triady: Kościół, naród, rodzina. Natomiast jej emocjonalną konsekwencją jest trzecia triada: strach, wstyd oraz wina, swoisty zacisk energetyczny całego ciała, w którym najpierw ustaje rozwój duchowy, następnie funkcje psychiczne, a ostatecznie także funkcje somatyczne.

Co prawda trójkąt bermudzki powoli wytraca destrukcyjną energię, jednak w polskim społeczeństwie siłą inercji będzie pochłaniał jeszcze dziesiątki pokoleń. Dość tego. Jego czas się skończył, a im prędzej go rozmontujemy tym lepiej dla potencjału ludzkości i przyśpieszenia procesu wznoszenia ku światłu, czyli wzrastania w Chrystusie.

O każdym z kątów trójkąta bermudzkiego mam zamiar napisać oddzielny tekst. Na początku zajmę się tożsamością. Zapraszam i proszę o cierpliwość, jeśli następnej refleksji nie napiszę w ciągu jednej godziny.

Słowo TERAZ wszystko zmienia

Obiecałem, że przedstawię powód mojej nieobecności w Międzyrzeczu. Cóż począć? Do dzieła.

Nie sądźcie, że przeczytacie całą autobiografię Marka, jednak skontekstualizowanie powodu decyzji jest absolutnie niezbędne.

Po pierwsze musicie wiedzieć, że od poczęcia doświadczałem na planecie wiele dobra, bo na rodziców wybrałem sobie niezwykłych ludzi, którzy zawsze się kochali, ale o tym pewniej kiedyś więcej. W każdym bądź razie rosłem na plebanii, w świętej i pięknej przestrzeni mieszkania, przypominającego pałacowe wnętrza, kościelnego placu i ponad tysiąca ludzi, wśród których czułem się wyjątkowo, jak w wielkiej rodzinie. Na nabożeństwa zawsze lubiłem chodzić (szkółek niedzielnych szczerze nie znosiłem, bo moja dusza nie godziła się na te opowiastki o niebie dla dobrych i piekle dla złych). O poranku budziły mnie piękne bijące dzwony starobielskiego kościoła, wieczorem wołały na kolację. Nieopodal znajduje się wielki cmentarz, na którym również bardzo lubiłem przebywać. Czułem się tam, jak w parku, pomiędzy dobrymi ludźmi. Uczyłem się tam śląskiej i ewangelickiej historii Bielska i okolic. Najważniejsze jednak dopiero ujawnię. Przesiadując pośród ludzi duchowych, duchownych i uduchowionych, oraz słuchając ich licznych opowieści (czasem naprawdę zapierających dech w piersiach) wzbierała we mnie potrzeba weryfikacji przynajmniej niektórych wątków. No i teraz gwóźdź programu! Choć na dobrą sprawę to brak gwoździ umożliwił mi pewien eksperyment.

Mając jakieś 7/8 lat postanowiłem sprawdzić wartość opowieści o „umarlakach”, którzy leżąc w trumnach podobno wyczyniali różne dziwne rzeczy. W moim przypadku nie było to trudne, ponieważ po pierwsze trumny z nieboszczykami w tamtych czasach często zostawały przed pogrzebem na noc w kościele, po drugie klucz do kościoła wisiał w domu, a po trzecie rodzice wieczorami wychodzili z domu. Ergo kilkakrotnie poszedłem do kościoła i po ciemku chodziłem wokół trumny, myśląc sobie: „Chwyci, nie chwyci?” Dwa razy trafiły się nawet otwarte, więc doświadczenie było tym bardziej wiarygodne. No i jak myślicie? Chwycił, czy nie chwycił? No właśnie.

To wiele o mnie mówi i wyjaśnia moją duchową drogę życia, czyli tak naprawdę sposób na życie. Jeśli bowiem czegoś mogę doświadczyć, dlaczego miałbym tego nie doświadczyć? A po drugie przełamałem strach (wiem, wiem, w sposób masochistyczny), ale wtedy kilkuletnia dusza, pamiętając Źródło, z którego przyszła na ziemię, nie miała zakodowanego silnego strachu przed znamionami śmierci. Wreszcie po trzecie zacząłem rozumieć, że świadomość (wtedy jeszcze jej tak nie nazwałbym) rozwija się przez przekraczanie granic, a nie powstrzymywanie się z powodu strachu.

Przenieśmy się teraz o jakieś 50 lat później, oczywiście pamiętając o tym, że przez cały ten czas na duchowej ścieżce robiłem postępy.

Dwa i pół roku temu rozglądałem się po gabinecie, wiedząc, że tonę w książkach, które nie mieszczą się w półkach, a warto wiedzieć, że te, które nie miałem gdzie ustawiać mają się nijak do tych starych, leżących spokojnie od lat, bo reprezentują zupełnie nowy paradygmat życiowy, teologiczny i duchowy. Zapytałem więc samego siebie, które ze starych wywalić? Oczy skierowałem na segregatory starych kazań, zapisanych odręcznie i drukowanych, po czym bez namysłu wywaliłem 30 letnie kaznodziejstwo do kubła na śmieci. Zadowolony z siebie pomodliłem się o więcej mądrości i niedługo musiałem czekać na efekty. Energia nie ruszyła leniwie do przodu. Ona wprost targnęła moim życiem. Kilkanaście dni później otrzymałem zaproszenie na rozmowę do Warszawy, podczas której dowiedziałem się, że odtąd na Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej nie wolno mi wykładać biblistyki, ponieważ robię to nietradycyjnie a studenci są niedouczeni (o tym w następnym wpisie klika słów więcej). To jednak nie koniec tego wątku. W tym samym czasie byłem w Lublinie i tam w hotelu, nocą przeżyłem spotkanie z aniołem śmierci. Raptem przyszła tak wielka gorączka (w pokoju byłem sam, więc jak wielka nie wiem). Dość powiedzieć, że wielokrotnie stawałem pod wodą, żeby się spłukiwać zimną wodą, a rano przed wyjściem pościel wykręcałem z potu. Co pomyślała obsługa hotelu wolę nie wiedzieć, ponieważ poduszka i materac były nasiąknięte, jak gąbki. Całą noc drżałem z zimna i wiedziałem, że duchowo dzieje się coś bardzo ważnego. Jednak modliłem się mniej więcej tak: „Pochwyciłeś mnie przed laty i przemogłeś, abym był Twoim sługą, więc nie pójdzie Ci ze mną łatwo. Jeśli chcesz, możesz mnie zabrać do siebie. Jeśli zaś chcesz mi coś uzmysłowić i osiągnąć, jestem do dyspozycji”. Śmierci się nie bałem (przypomnijcie sobie poprzedni wątek). Tak samotnie przeleżałem całą noc między światami, żeby rano zobaczyć, jak moje ciało pokrywa się wrzodami. Najwięcej było ich na głowie, mniej na tułowiu i tak dalej. Były nabrzmiałe i szczypały niemiłosiernie. Już wiedziałem, że poszło nam (mnie i Żywemu) nie najgorzej. Po śniadaniu wsiadłem do auta i udałem się w drogę do domu, pozostając w nieustannej modlitwie (właściwie duchowym napięciu z Duchem), aby teraz odkryć pneumatyczne przyczyny nocnej gorączki i wrzodów. Przed Radomiem eureka, jasność. Już wiedziałem, co mam opuścić, aby wszystko, co chce ze mnie wyjść w postaci owrzodzenia, szybko minęło. I rzeczywiście, zanim  dojechałem do domu napięcie we wrzodach minęło (znacie to cudowne uczcie samouzdrowienia?). Po pięciu dniach wyjechałem na urlop i wielu nawet nie zauważyło na mnie resztek śladów po doświadczeniu. Wystarczyło kilka dnia, aby ciało się wyleczyło, ponieważ ja wpierw zgodziłem się bez lęku przejść przez ciemną noc i dałem Duchowi Świętemu szansę dotarcia do mej świadomości, co jest prawdziwym wrzodem dla mojej duszy i z jakiego psychicznego brudu się czyszczę.

No i wreszcie jesteśmy u celu. Teraz dowiecie się, dlaczego nie pojawiłem się w Międzyrzeczu. W ubiegły wtorek rozpoczęła się infekcja, która postępowała bardzo szybko. W środę wydawało się, że to jest zapalenie zatok, w czwartek, że bakteryjne zapalenie gardła, ale w nocy z czwartku na piątek już było wiadome, że rozwija się zapalenie płuc. Zatem jestem w szpitalu. No i co myślicie, że trzeba było cały ten wstęp pisać, skoro to nic niezwykłego? Dajcie zatem mi jeszcze trochę czasu i szansę na dokończenie.

12 listopada zamiast świętować pamiątkę lądowania na ziemi wśród najbliższych, po 59 – ciu latach znalazłem się dokładnie w tym samym miejscu, czyli w cieszyńskiej lecznicy. Rozpoczął się 60 – ty rok życia. Pamiętając o tym, że dokładnie w połowie tego czasu (gdy miałem 30 lat) nasz syn (tzn. Halinki i mój) w tym samym miejscu przyszedł na świat tylko na jeden dzień, pozostawałem przez cały czas w duchowym napięciu, prosząc Ducha Świętego o inspirację. Nie mogłem nie zadać pytania: „A teraz co? Gdzie zaś mnie prowadzisz?”. Na odpowiedź długo czekać nie musiałem. Zważywszy, że przez dwie pierwsze noce zmagałem się z glutowo/śluzowym potworem, który ze mnie wychodził, a mnie wydawało się, że chce mnie zaklajstrować na amen, wiedziałem, że tym razem idzie o śluz, błotnistą maź, która oblepia ludzi słabych, wystraszonych, gotowych oddać się w niewolę, aby tylko przeżyć na ziemi kilka lat w poczuciu bezpieczeństwa. Poprosiłem zatem o sen albo wizję. No i już w sobotę przyszedł jasny i czytelny przekaz w postaci wizji, której teraz nie namaluję, ponieważ w szpitalu nie mam odpowiednich narzędzi. Zobaczyłem, co Duch ma mi do powiedzenia: „Marku Drogi, nie glut i śluz ma wyjść z ciebie, ale ty masz czym prędzej wyjść z glutu i śluzu ludzkich przekonań i emocji, ponieważ tym bardziej osuszony i pełen pneumatycznej lekkości masz ludziom pomagać opuszczać niewolę, w której siedzą z strachu, wstydu i winy”.

No i jak myślicie, co się stało? Już w sobotę poczułem się lepiej i zacząłem szybko doświadczać poprawy samopoczucia (bynajmniej nie napisałem, że bez pomocy lekarzy i lekarstw, za co jestem naprawdę nieograniczenie wdzięczny).

Z pełną odpowiedzialnością mogę napisać, że to doświadczenie było nieodzowne i jestem wdzięczny za ten czas, w którym zdawałem sobie sprawę, że sytuacja ze zdrowiem jest krytyczna, a efekt zależy od tego, czy kolejny raz w życiu puszczę wszystko czym jestem i dam się prowadzić Duchowi Świętemu, czy kurczowo będę trzymał się życia. I chociaż z punktu widzenia lekarzy mogło pójść źle, ja wiem, że kto bez lęku daje się prowadzić Duchowi temu wszystko sprzyja do wyzwolenia: albo do uwolnienia na poziomie pneumatycznym, albo do uzdrowienia na poziomie psychicznym, albo do uleczenia na poziomie somatycznym. Dzięki ostatniemu doświadczeniu czuję się znowu lżejszy, radośniejszy, a najważniejsze jest to, że bardziej wolny. To uwalnia mnie całego, jednak szczególnie piąty poziom energetyczno-emocjonalny, związany z dźwiękiem, wibracją, kreacją, prawdą, opowiadaniem siebie i wypowiadaniem uwalniającej prawdy. Już żadne słowo nie uwięźnie mi w gardle, żeby sobie nie zaszkodzić, a zwłaszcza nie urazić kolegów (duchownych), polityków, naukowców, itp. Czuję, że zyskałem dostęp do źródeł „boskiego tlenu”, a napowietrzone płuca zasilają serce, które z miłości chce innym pomagać wychodzić z mazi systemów, w których duszą się ze strachu.

Powoli będę kończył, jednak mój wpis byłby niepełny bez pewnego dopowiedzenia, które celowo zostawiłem na koniec, bo z powodów duchowych jest najważniejsze.

Możecie mianowicie zapytać: Dlaczego to doświadczenie zostało mi darowane w tych dniach? Czy może wcześniej zadziałał jakiś katalizator, podobnie jak przed niespełna trzema laty, gdy pozbyłem się swoich kazań? Oczywiście, że tak.

Przed miesiącem odkryłem, że moim modlitwom brakuje ważnego elementu, tylko jednego słowa, jednak najważniejszego. Jak wielu ludzi modliłem się o Boże działanie. Prosiłem o prowadzenie i pozornie oddawałem do dyspozycji. Dlaczego pozornie? Bo nie wskazywałem terminu. Jakież to bezpieczne prosić Ducha, żeby działał, ale bez wyznaczenia daty. Zgoła jak pomiędzy ludźmi, którzy pozornie chcą się spotkać, ale gdy dochodzi do uzgodnienia daty, nagle robią woltę w stylu: „To jesteśmy w kontakcie” albo: „To się zdzwonimy”. Co praktycznie to oznacza większość z Was prawdopodobnie wie doskonale.

Dlatego ograniczyłem ilość wypowiadanych słów i wprowadziłem najważniejsze, którym jest TERAZ. Odtąd moje modlitwy brzmią następująco: „TERAZ JESTEM do dyspozycji. TERAZ JESTEM gotów do drogi. TERAZ czyń co chcesz. TERAZ niech się dzieje Twa wola”. Czujecie emocjonalną różnicę? Słowo TERAZ jest aktem wiary człowieka, który pozbył się strachu przed czymś, czego nie chce jego ego. 

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ pozwolić Duchowi działać natychmiast, a nie myśleć, że kiedyś się Duchu odezwę, może zadzwonię, to się umówimy na spotkanie – z serca pełnego miłości Wam życzę.

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ zgodzić się na chorobę, jeśli z jej pomocą trzeba przejść transformującą drogę z ciemności ku światłości – z serca życzę.

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ zgodzić się nawet na śmierć gdy jeszcze chciałoby się tyle przeżyć, jeśli to będzie lepsze dla duszy – z serca życzę.

Mieć tę wiarę, żeby słowem TERAZ wypuścić z rąk wszystko, co trzymamy jako poczucie wartości, bezpieczeństwa, chwały i sławy, aby pójść drogą do światłości – z serca życzę.

Zapraszam do Malborka

Życie może być ciężkie albo lekkie, pełne cierpienia i chorób albo dobre i zdrowe.

Czy w związku z tym część ludzi ma tzw. pecha a inni urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą?

Chociaż u zarania naszego pobytu na ziemi niektórzy rzeczywiście mają lepszą sytuację wyjściową, przecież ludzkie dzieje przekonują, że ani bieda, doświadczona w dzieciństwie, nie determinuje biedy w dorosłym życiu, ani narodzenie się w rodzinie inteligenckiej nie jest gwarancją na rozwój intelektualny.

Jakość życia naprawdę nie zależy od ziemskiego prawa grawitacji, dlatego bardzo szkoda, że zdecydowana większość ludzi jest przekonana, że to, co ich determinuje i ogranicza, jest silniejsze od woli i mocy bycia wolnym. Poddali się ziemskim i fizycznym ograniczeniom, które czynią z nich niewolników ziemi, materii, strachu o przeżycie i okoliczności, w których bezwolnie żyją.

Jednak naszym przeznaczeniem jest prawda i światło, lekkość bytu i świętowanie życia. Można być prawdziwie wolnym, poddając się prawu łaski, działającym odwrotnie aniżeli prawo grawitacji. Zasady, według których działa prawo łaski, są KODEM ŻYCIA, który w żadnym wypadku nie jest wiedzą tajemną.

KODU ŻYCIA od dawna nauczają wielcy mistrzowie duchowości, którym większość z nas niestety nie chce dać się przekonać, ponieważ opiera się na dotychczasowym doświadczeniu minionych pokoleń oraz własnym, zdominowanym przez prawo grawitacji. Tymczasem, aby odkryć KOD ŻYCIA wystarczą dwie predyspozycje. Pierwszą jest otwarte serce, czyli wiara. Drugą jest otwarty umysł, to znaczy gotowość do uczenia się i poznawania świata.

Prawo łaski jest silniejsze od prawa grawitacji, więc życie powinno być lekkie, szczęśliwe i zdrowe. A jeśli tak się nie dzieje widocznie prawdziwy problem tkwi gdzieś indziej. Oczywiście tkwi  w nas. Jest nim nasze przywiązanie do starych przyzwyczajeń, przekonań, religijnych i kulturowych wzorców zachowań, itp.

KOD ŻYCIA polega na złamaniu tego nieświadomego szyfru niewoli i zastąpieniu go zasadami łaski, która czyni człowieka prawdziwym, wolnym i zdrowym, czyli błogosławionym.

Zapraszam na warsztaty rozkodowania prawa grawitacji i zastąpienia go prawem łaski.

Poza wiarą, że Twoim przeznaczeniem jest wolność, jeśli rozpoczniesz drogę zmian, oraz gotowością do uczenia się, nie potrzebujesz niczego więcej.

KOD ŻYCIA to podstawowe zasady, według których łaska działa w ludzkim życiu.

Dla przykładu są to:

– świadomość fizyczna (rozum nie nadaje się rozumienia życiowej sytuacji);

– w życiu na ziemi najważniejsza jest pamięć o niebu, a nie o piekle (czy jesteś w ruchu

   zstępowania czy wstępowania?);

– doświadczenia duchowe (mistyczne) odkrywają prawdziwą rzeczywistość, która nie jest

  ukryta (cielesne zmysły, służące ego i rozumowi, zastąp zmysłami duchowymi,

  służącymi wierze); 

– rytuały, mity i symbole są wartościowe, ponieważ służą poznawaniu sensu i celu;

– słowa mocy;

– odważne przeżycie ciemnej nocy duszy (proces leczenia ran nie kończy się na ich

   rozpoznaniu);

– siedem zasłon (mroczne słabości duszy – tradycyjnie grzech);

– siedem odsłon (jasne moce duszy – tradycyjnie łaska);

– świadomość duchowa, inaczej mistyczna (skutku łaski, czyli pokoju, doświadcza się ponad

  zrozumieniem); 

– życie pod wpływem prawa łaski (uwolnienie do świętowania życia).

Oprócz części teoretycznej na uczestników czeka również część ruchowa. W tej części warsztatów Patrycja Flieger poprowadzi nas przez świat ruchu, tańca i własnej ekspresji, aby w empiryczny, cielesny sposób dotknąć zagadnień poruszanych podczas wykładów. Będziemy pracować z naszą świadomością ruchu, z naszą fizycznością, a także z wyrażaniem siebie poprzez akt ruchu. Wspólnie stworzymy bezpieczną przestrzeń, pełną autentycznego wyrazu i akceptacji, bez oceniania, czy robienia czegokolwiek na pokaz. Naszą intuicją poruszymy pokłady znajdujące się w naszej naturze. Po części tanecznej, gdy już wszystko wytańczymy, wypocimy i oddamy Matce Ziemi, płynnie przejdziemy do części relaksacyjnej – do świata dźwięków, poprzez który będzie prowadzić nas Janka Głowacka, aby ukoić nasz umysł, ukołysać i zatroszczyć się o ciało. Podczas części ruchowo-dźwiękowej wyjdziemy z głowy, wejdziemy do serca i połączymy się ze swoją mocą.


Zapraszam z radością do Malborka!

MIEJSCE WARSZTATÓW:
Centrum Rozwoju Osobistego Jankho ul. Sikorskiego 13, Malbork (II piętro)

PLAN WARSZTATÓW:

Piątek, 24.11, 19:00 zainaugurujemy nasze warsztaty tańcem

Sobota, 25.11, 10:00-19:00 część wykładowa. Po jej zakończeniu wieczorem część ruchowa, a następnie dźwiękowa, z koncertem m.in. na gongach, misach rurach harmonicznych

Niedziela, 26.11, 9:00-13:00 wykłady

INWESTYCJA: 550zł
ZAPISY I PYTANIA: 601724952
ISTNIEJE MOŻLIWOŚĆ NOCLEGÓW NA MIEJSCU.



W drodze – wiara a przekonania

Biblijna opowieść o Abrahamie, który chociaż opuścił rodzinny dom, ziemię, w której mieszkał, a także religijny wzorzec swego rodu, mimo wszystko w godzinie próby zastosował stary rytuał i postanowił zabić Izaaka, aby zrealizować Bożą wolę, ostrzega nas, że po nawróceniu, prawdopodobnie z nieuświadomionego przyzwyczajenia, wciąż możemy powtarzać stare zachowania i postępować według starych przekonań, będąc szczerze przekonanymi, że tego oczekuje po nas Bóg. Innymi słowy, wiara jako życiowa postawa oraz głęboka relacja z Bogiem nie jest automatycznym remedium na stare przekonania i złe zachowania, z których chcielibyśmy się uwolnić. Po doświadczeniu ożywiającej i wyzwalającej mocy wiary, wręcz odwrotnie – wbrew naszym intencjom – często wzmacniamy stare wzorce religijne, kulturowe oraz społeczne. Stajemy się bowiem posłuszni Bogu i zmotywowani, aby wykonywać Jego wolę, jednak wciąż nie jesteśmy na tyle uważni, żeby zobaczyć, że nowa relacja z Bogiem będzie realizowana za pomocą nowych narzędzi.

Niepokoi i nawet przeraża ogrom cierpienia, które dotąd sobie zadaliśmy tylko z braku świadomości, że wiara nie jest równoznaczna z chrystusowymi wzorcami mentalnymi.

Albo inna opowieść o Mojżeszu, który zanim stał się  wielkim przewodnikiem hebrajskich rodów ku jedności i wolności musiał na nowo ustosunkować się do swojej tożsamości i wpierw przekroczyć tożsamość egipską (pana i władcy), a następnie hebrajską (sługi niewolnika), uświadamia nam, że bez pracy duchowej nie potrafimy przyjmować naszych ról i wypełniać zadań, do których powołuje nas Boży Duch. Ów proces najczęściej rozpoczyna się pod silnym ciśnieniem kryzysowej sytuacji, którą nieświadomie sami wywołujemy. Jednak przeżywszy go dostrzegamy jego petryfikującą i oczyszczającą wartość. Co prawda wówczas najczęściej oskarżamy Boga o nieobecność, milczenie i brak pomocy, jednak któż może potwierdzić, że podczas egzaminu dojrzałości jego nauczyciel albo mistrz mógł mu towarzyszyć i pomagać? Gdy przeżywamy duchową transformację i zdajemy najważniejszy egzamin Mistrz zawsze zachowuje powściągliwość i pomaga nam swoją wiarą w nas, a tymczasem nam wydaje się, że powinien za nas zdać egzamin.

Na te oraz na wiele innych bezdroży duchowego rozwoju wchodzimy w codziennym życiu najczęściej wyłącznie z tego powodu, że nie zdajemy sobie sprawy, że są niebezpiecznym i ślepymi zaułkami.  

Jestem pewien, że ostatni weekend w październiku dla wszystkich, którzy zdecydują się na przyjazd do Simoradza i wezmą udział w spotkaniu Przyjaciół Akademii Świadomego Życia, będzie dobrym czasem na spokojne, ufne i budujące przyglądanie się własnemu życiu i poznawanie duchowych bezdroży, z których ciężko wraca się na Bożą drogę. Więc po co ładować się w nieszczęścia albo doświadczać kryzysu, który naprawdę nie jest niezbędny? Po co żałować złych decyzji i relacji? Po co winą obarczać Boga, skoro błędy przytrafiają się nam?

W wierze, aby droga życia była dobra i dla codziennego szczęścia oraz satysfakcji, warto mieć świadomość zagrożeń, których geneza znajduje się w mentalnych i emocjonalnych wzorcach religijnych, kulturowych i społecznych (często rodzinnych albo kościelnych).

Serdecznie zapraszam do Simoradza. Szczegóły znajdziecie we wpisie poniżej: Październik w Simoradzu .

Październik w Simoradzu – 28 i 29 października

Duchowe bezdroża, czyli o błędach w duchowym rozwoju

Duchowy rozwój jest niezwykłą szkołą, w której nie nabywamy zwykłych umiejętności, ale uczymy się duchowych umiejętności.

Duchowość nie polega na odfrunięciu z życia, scedowaniu problemów na innych i poświęceniu się zajęciom, którymi z reguły nie zajmują się ludzie w niebezpieczeństwie bądź biedni.

Duchowość często mylimy ze spirytualizmem i uduchowieniem, co kończy się bolesną konfrontacją z  wymaganiami życia, a w konsekwencji rozczarowaniem. Inni z kolei duchowość kojarzą tylko z pobożnością i fizycznymi ćwiczeniami, mającymi ujarzmić niesforną cielesność.

Obie skrajności są bezdrożami, na których łatwo o nieszczęście. Prawdziwa duchowość zawsze zaczyna się w ciele, jednak je przekracza i przekształca.

Duchowość jest uporządkowaniem życia i wprowadzeniem harmonii we wszystkie aspekty i doświadczenia, począwszy od ruchu, oddechu, snu,  pożywienia, poprzez odpoczynek i pracę, relacje i wybory związane z egzystencją na ziemi, po rozwijanie takich duchowych predyspozycji, jak modlitwa, medytacja czy intuicja. Tylko holistyczne spojrzenie na siebie i życie otwiera perspektywę duchowego wzrastania, a konsekwencji zdrowego życia.

Duchowość spełnia rolę filtru, który oczyszcza nas z elementów dezintegrujących, depresyjnych, chorobotwórczych. Czyniąc nas czystymi, umożliwia widzenie drogi życia. Idąc nią jesteśmy usatysfakcjonowani, szczęśliwi i zdrowi.

Przykładowymi bezdrożami duchowego rozwoju są:

– rygoryzm, będący brakiem miłosierdzia;

– rozżalenie, będące brakiem akceptacji;

– zawziętość, będąca brakiem wybaczenia;

– komplikowanie wszystkiego, będące brakiem prostoty;

– fundamentalizm, będący brakiem miłości bliźniego;

– świętoszkowatość, będąca brakiem miłości Boga.

Podczas kolejnego spotkania w Simoradzu zamierzam przyjrzeć się duchowym bezdrożom z punktu widzenia teologii, także bliblijnej, oraz duchowej tradycji chrześcijaństwa.

Chętnych na takie ćwiczenia zapraszam do Simoradza 28 i 29 października.

Koszt z noclegiem z soboty na niedzielę, dwoma obiadami, sobotnią kolacją i niedzielnym śniadaniem = 430 zł (cena nieco wzrasta w stosunku do września, ponieważ uwzględnia koszt ogrzewania).

Koszt uczestnictwa bez noclegu, ale z sobotnim obiadem i kolacją oraz niedzielnym śniadaniem i obiadem = 350 zł.

Możliwy jest pobyt od piątku. Cena wzrasta wówczas o 130 zł (w cenie kolacja w piątek i śniadanie w sobotę).

Serdecznie zapraszam wszystkich, nie tylko tych, którzy mają się za Przyjaciół Akademii Świadomego Życia.

Adres: Simoradz, ul. Sienna 37.

Zgłoszenia: mju@escobb.com.pl;tel. 660 783 510

Mapa świadomości w Nidzicy

3 do 5 listopada 2023 r.

Najważniejsza podróż, którą mamy do przeżycia, nie wiedzie po bezdrożach świata, ale po meandrach świadomości. Chcemy poznawać zewnętrzny świat i zachwycać się jego widokami, a niemal nie zdajemy sobie sprawy z działania własnej świadomości. Co prawda mamy do dyspozycji wspaniały biokomputer (umysł), warty fortunę, jednak nie oddzielając go od programu, którego używamy (przekonania i myśli), marnujemy większość z jego możliwości.

Abyś mogła/mógł cieszyć się każdym dniem powinieneś nauczyć się świadomego obserwowania własnych myśli, przekonań, emocji, uczuć oraz stanu zdrowia. Twój biokomputer jest wystarczający wspaniały, abyś zainstalował w nim boski program, dzięki któremu zyskasz dostęp do nowych rozwiązań. Gdy zobaczysz siebie świadomie i wyraźnie, uświadomisz sobie, że jesteś wolnym człowiekiem i twórcą życia, który z niezliczonych możliwości, stworzonych w łonie Ojca (pole Świadomości), może wybrać najlepsze. Dlatego Twym prawdziwym problemem nie są życiowe węzły (zobowiązania i śluby), kompleksy, lęki, poczucie wstydu i winy, ale używane przez Ciebie programy, które od poczęcia w Tobie instalowano.

Jeśli chcesz uświadomić sobie genezę codziennych wyborów, rolę ego w działaniu umysłu i nauczyć się korzystania z wewnętrznej mapy, aby omijać pułapki, którymi są kulturowe i społeczne programy, skorzystaj z zaproszenia na warsztat MAPA ŚWIADOMOŚCI.

Mapa świadomości jest połączeniem mapy duszy z mapą energii w ludzkim ciele. To narzędzie do zmiany uczuć, zachowań i relacji, ostatecznie także stanu zdrowia.

PIĄTEK 03.11.23 od 17.30 do 20.00

SOBOTA 04.11.23 od 10.00 do 14.00 i od 15.00 do 18.00

NIEDZIELA 05.11.23 od 9.00 do 13.00

MIEJSCE WARSZTATÓW: Sala Relaks na zamku w Nidzicy

INWESTYCJA: 250 zł 

Zgłoszenia: Marek Uglorz: tel. 660 783 510; adres mju@escobb.com.pl

                      Renata Zagóra: tel. 668 441 372

Zapraszam na nabożeństwo do Łodzi

Bracia Grimm napisali bajkę o wilku i 7 koźlątkach, które ukryły się przed wilkiem. Jego atak przeżyło tylko to, które skryło się w zegarze. Po wyjściu wszystko opowiedziało mamie i w efekcie udało się uratować także resztę.

W naszym polskim świecie wilków, udających dobrą mamę, jest wiele, więc Międzynarodowy Dzień Wychodzenia z Ukrycia (Coming Out Day) jest szansą dla tych spośród nas, którzy cudem przeżyli atak na ich godność, wolność, szacunek, a często nawet życie.

Ci, którzy przeżyli, niech cieszą się każdym dniem i opowiadają innym, jak okrutnym doświadczeniem jest presja, którą tłum, kierujący się prawowiernymi przekonaniami politycznymi, moralnymi i religijnymi, wywiera na jednostki pozbawione oparcia w najbliższych.

Dlatego 8 października 2023 r. z okazji Międzynarodowego Coming Out Day Stowarzyszenie Tęczowych Społeczników organizuje w swojej siedzibie, czyli w Łodzi, ul. Kutnowska 8, spotkanie dla wszystkich, którzy wyszli z ukrycia, i chcą świętować życie oraz dla tych, którzy pragną z tego ukrycia wyjść.

Uroczystość rozpocznie się o godz. 16-tej obiadem dla wszystkich uczestników, po którym wspólnie przeżyjemy nabożeństwo bez podziałów; żeby nikt nie miał ochoty wejść do kryjówki, czując się gorszym, zaatakowanym albo wyizolowanym.

Mottem nabożeństwa będą słowa: BÓG SIĘ MAMO NIE POMYLIŁ.

Nikt nie ma prawa odmawiać nikomu prawa do życia ze względu na własne przekonania, co jest dobre a co złe; co moralne a co nie moralne; co polskie a co nie polskie; co chrześcijańskie a co nie chrześcijańskie. Żaden tłum nie ma prawa zmuszać jednostki do życia w ukryciu. Stąd poza przekazywaniem dobrej wiadomości o Bożym miłosierdziu, na postawie słów ap. Pawła: „Radujcie się w Panu zawsze; powtarzam, radujcie się. Życzliwość wasza niech będzie znana wszystkim ludziom: Pan jest blisko ” (Flp 4,4n), osią nabożeństwa będzie Eucharystia, czyli wspólnota wdzięcznych ludzi, zbawionych i codziennie karmionych przez Boga chlebem powszednim, która wzajemnie się wspiera, przygarnia, podnosi i błogosławi. Wspólnota pokornych, którzy nie mają problemu z uklęknięciem przed siostrą albo bratem i wzajemnym obmyciem sobie stóp, aby wszyscy mogli stanąć na ziemi Bożego objawienia. To jest ziemia Chrystusowego krzyża, przez który Bóg odnowił oblicze ziemi i przypomniał, że wszyscy stanowimy jedną rodzinę.

Zapraszamy wszystkich. Między nami nie ma nikogo, kto odczuwałby strach, ponieważ wszyscy żyjemy miłością.

Nabożeństwo ja poprowadzę, a swój udział zapowiedziała także ks. Halina Radacz z Kościoła luterańskiego, rzymskokatolicki duchowny ks. Rafał Figiel z diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej, ks. Andrzej Stefański z inicjatywy „Zwykły Kościół” oraz ks. bp Tomasz Puchalski z Reformowanego Kościoła Katolickiego w Polsce.

Biegnąca z wilkami w Olsztynie

6 – 8 października 2023 r.

Kobiety od zawsze, instynktownie oraz intuicyjnie, wiedzą coś, czego nie znają i nie rozumieją Mężczyźni, dlatego ze swoją wiedzą nie powinny występować w opozycji do męskiej wiedzy ani konkurować z nią.

Męska wiedza często rozwija się w kierunku rozległości. Mężczyźni wiedzą dużo i potrafią o tym rozmawiać. Tymczasem wiedza Kobiet rozwija się w głąb, do wewnątrz. O tej mądrości często nie da się tak po prostu rozmawiać. Ją się wyczuwa. Nią się żyje. W jej ogniu spala się każdy fałsz, niczym kartka papieru. Dlatego Kobiety powinny ufać swojej mądrości, a nie stawać do walki z Mężczyznami.

Drogie Panie, w waszym interesie leży szanowanie i rozwijanie swojej mądrości oraz odkrywanie zdrowego poczucia własnej wartości, która nie zależy od niczyjego uznania. W mądrej i pięknej książce Biegnąca z wilkami, literatka i psycholożka, Clarissa Pinkola Estes, zebrała stare narracje, dedykowane Kobietom, z czasów, w których nie było jeszcze męskiej dominacji, a Bóg nie był tylko Ojcem, a także Źródłem Życia, czyli Matką. Swoją moc mają zaklętą w starych symbolach, takich jak: Wiedźma, ciemny las, intrygujący mężczyzna, zima, ogień, zamek i złota karoca.

W świecie, pełnym męskich wzorców zachowań i oczekiwań, czeka na Was wiele pułapek, których często nie rozpoznajecie, dlatego zamiast czerpać satysfakcję z udanego życia cierpicie na depresję i chorujecie. Jeśli zatem czujesz, że powinnaś poradzić sobie z poczuciem winy, przepracować relację z Mamą, na nowo przyjąć i przeżyć kobiecą seksualność, albo może uważasz, że miłość oznacza cierpienie, zaproszenie na wspólną lekturę Biegnącej z wilkami na pewno dedykowane jest Tobie. Chcę je wspólnie z Tobą przeczytać i zinterpretować w taki sposób, aby Dzika Świętość Cię odnowiła, uzdrowiła, ocaliła i ożywiła.

PIĄTEK 06.10.23 od 17.00 do 19.30

SOBOTA 07.10.23 od 10.00 do 14.00 i od 15.00 do 18.00

NIEDZIELA 08.10.23 od 09.00 do 13.00

MIEJSCE WARSZTATÓW: OLSZTYN, UL. 1 MAJA 13 (SALA POLSKIEGO TOWARZYSTWA EKONOMICZNEGO)

INWESTYCJA: 260 zł (grupa minimum 15 osób)

Zgłoszenia: Michał Ptaszyński: tel: 502 353 171

Marek Uglorz: mju@escobb.com.pl, tel. 660 783 510