Medytacja na zdjęciem – Przyszłość kiełkuje w dłoniach

„Szczęśliwy mąż, który nie idzie za radą bezbożnych ani nie stoi na drodze grzeszników, ani nie zasiada w gronie szyderców, lecz ma upodobanie w zakonie Pana i zakon jego rozważa dniem i nocą. Będzie on jak drzewo zasadzone nad strumieniami wód” (Ps 1,1-3).

Boża dłoń ma szczególną zdolność rozłupywania skorupy ludzkiego egoizmu. Na co dzień cierpliwie, niczym woda drążąca skały, a czasem w kryzysie, gdy w jednej chwili wszystko tracimy, Bóg systematycznie dostaje się do środka, aby ożywić zarodek. Drąży i zmiękcza, a my krzyczymy, że boli. Nie życzymy sobie bólu umierania: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, jeśli ziarnko pszeniczne, które wpadło do ziemi, nie obumrze, pojedynczym ziarnem zostaje, lecz jeśli obumrze, obfity owoc wydaje” (J 12,24).

Kto wie, może w dłoniach Boga śmierć boli mniej? A może bardziej, bo jakby zawiódł? „Wtedy umarła Debora, mamka Rebeki, i została pochowana poniżej Betelu pod dębem; i nazwano go dębem płaczu” (1 Mż 35,8). Pomiędzy żywymi nie ma nikogo, kto by to wiedział. Pewne jest coś innego, mianowicie że w Bożych dłoniach śmierć nabiera sensu, bo przecież jakoś głupio umrzeć bez sensu? „W ręku twoim są losy moje” (Ps 31,16).

W Bożych dłoniach umieranie jest pękaniem skorupy. Boże dłonie to dłonie ogrodnika, któremu w dłoniach wykiełkowała przyszłość. Szczęśliwy mąż, którego Boże dłonie sadzą nad strumieniami wód.

Przyszłość kiełkuje w dłoniach: „Leniwa dłoń prowadzi do nędzy, lecz ręka pracowitych ubogaca” (Prz 10,4). Módl się i pracuj. Dłońmi się módl. Dłońmi, które są jak ziemia, gdzie kiełkuje ziarno nadziei na lepsze jutro. Przyszłość ochraniaj modlitwą i pracą. W twoich dłoniach dąb stałości i wieczności chce rozpocząć swoją historię. W twoich dłoniach zaczyna kiełkować i rosnąć największe z drzew, w cieniu którego inni znajdą schronienie przed skwarem życia.

Księgi biblijne kilkakrotnie wspominają o dębach, żywych pomnikach, upamiętniających miejsca, z którymi jest związane ważne wydarzenie. Gdy Izrael odnowił przymierze z Bogiem, zapewniając o swojej wierności, Jozue dla upamiętnienia postawił kamień: „… pod dębem, który był przy świątyni Pana” (Joz 24,26). Dąb jest wiecznym znakiem pamięci. Ale jest też znakiem sprawiedliwości: „I będą ich zwać dębami sprawiedliwości, szczepem Pana ku jego wsławieniu. I odbudują starodawne ruiny, podźwigną opustoszałe osiedla przodków, odnowią zburzone miasta, osiedla opustoszałe od wielu pokoleń” (Iż 61,3n). Człowiek, któremu w dłoniach kiełkuje dąb, może stać się znakiem pamięci i sprawiedliwości.

Nie zapominajmy, że przyszłość kiełkuje w dłoniach. Bądźmy znakami pamięci o wiernym Bogu i sprawiedliwości. Teraz, gdy świat wyje ze strachu, my się uśmiechamy, bo w naszych dłoniach kolejny dąb rozpoczyna swoją historię. Zasadźmy go nad strumieniami wód, aby we właściwym czasie wydał owoc.

Społeczność Stołu Pańskiego

Zdaję sobie sprawę, że większość moich Kolegów ma odmienne zdanie na temat przystępowania do Stołu Pańskiego w obecnej chwili, kryzysowej i wyjątkowej, niemniej pragnę przedstawić również swój pogląd. Aby nie było wątpliwości są to moje przekonania, których nie należy utożsamiać z tzw. oficjalnym stanowiskiem Kościoła. Co prawda w naszej tradycji  coś takiego, co mogłoby uchodzić za oficjalne stanowisko Kościoła, nie posiada charakteru zobowiązującego, jednak nie ulega kwestii, że przyjęte przez ogół orzeczenia i praktykowane zwyczaje kształtują  duchowość i przekonania Kościoła.

Co zatem z praktyką uczestniczenia w Sakramencie Komunii, zwłaszcza że najbliższe świąteczne dni na pewno przeżyjemy w domach, nie mając możliwości świętowania w kościołach? 

Już pojawiają się wyważone i kierowane duszpasterską troską wskazania, aby potraktować ów czas kwarantanny jako post, po którym z tym większą radością przystąpimy do Stołu Pańskiego, aby dać się nakarmić. Można i tak. Nie mówię, że nie. Mnie niepokoi, że obecna sytuacja, wymuszająca na nas nowe przekonania i zachowania, stwarzając przez to niepowtarzalną szansę na zreformowanie duchowości, ujawnia, jak dalece odeszliśmy od Jezusa, który nie miewał problemu z porzucaniem utrwalonych praktyk, ponieważ przyszedł szukać i ratować,  a nie umacniać tradycję. Praktykowanie każdego zwyczaju jest tak długo dobre, jak długo wszyscy rozumieją pierwotną intencję zwyczaju.

Jaka wobec tego jest pierwotna intencja posiłku Jezusa z uczniami? Nie będę uzasadniał ani teologicznie, ani biblijnie. W zamian zadam pytanie. Otóż wszyscy liczą zgony z powodu koronawirusa. Internet pełen jest zdjęć z trumnami z Włoch i USA, które mają skutecznie działać na wyobraźnię i wywoływać efekt paniki. Może czasem warto być krytycznym i  dać sobie szanse na myślenie? Proszę Was, jeśli tylko Wam się chce, poszukajcie zdjęć ze Stanów Zjednoczonych i Włoch z ostatnich epidemii, na przykład z 2014 r i teraźniejsze. Co zobaczycie? Te same trumny i te same zdjęcia po retuszu.

Więc liczymy zgony. Tak, to prawda każda śmierć jest cierpieniem. Żeby było ich coraz mniej zamyka się nas w domach, izoluje, przekonuje, że nie wolno się zbliżać, dotykać… To przecież objaw największej nieodpowiedzialności.

Szok i panika w jakiejś mierze za jakiś czas przeminą. Co pozostanie? Czy wówczas będą publikowane statystyki zgonów ludzi bezdomnych i biednych, którym teraz nikt nie pomaga, ponieważ pozostali na ulicach. Nie mają domów, a pozostałe domy zostały przed nimi zamknięte. Ulice są puste. Kto pomoże, kto da chleb i kilka złotych? Kto zaśpiewa z nimi pieśń zwycięstwa?

(Dodatek:

Modlitwa, ogłaszająca zbawienie, w czasie pasyjnym

Zaprawdę   godną  i  słuszną,  sprawiedliwą  i  zbawienną  jest  rzeczą,  abyśmy  Tobie,  dobry Ojcze i czuła Mamo,  święty Panie,  wieczne Światło,  zawsze  i na każdym miejscu dziękowali przez Jezusa Chrystusa Pana naszego. Przez Niego dokonałeś zbawienia wszystkich ludzi na krzyżu, aby jak przez nieposłuszeństwo Adama  śmierć pokazała swa moc, przez posłuszeństwo Nowego Adama życie znowu zwyciężyło. Dlatego i my we wspólnocie z wszystkimi ludźmi, aniołami i zastępami niebieskimi śpiewamy na cześć Twoją pieśń chwały. Amen.

Modlitwa, ogłaszająca zbawienie, w czasie wielkanocnym

Zaprawdę godną i słuszną, sprawiedliwą i zbawienną  jest  rzeczą, abyśmy  Ciebie, dobry Ojcze i czuła Mamo, święty Panie, wieczne Światło, zawsze i na każdym miejscu chwalili i wielbili przez Jezusa Chrystusa Pana naszego. Albowiem ofiarował się wielkanocny Baranek, aby uniewinnić każdego człowieka, a ludzką śmierć napełnić światłem zmartwychwstania i życia wiecznego. Dlatego i  my,  razem z aniołami i wszystkimi zastępami niebieskimi śpiewamy na cześć Twoją pieśń chwały. Amen.)

10 lat temu podczas epidemii A/H1N1 w latach 2009–2010 w Polsce zmarły 182 osoby. Pamięta ktoś, podobną dzisiejszej, propagandę paniki? Zwariowaliśmy czy dajemy się manipulować? Teraz zgonów ludzi ulicy będzie na pewno dużo więcej od tych na A/H1N1 albo COVID-19. Czy ktoś się przejmie? Czy w ogóle cokolwiek o tym powie? Pewnie nie, bo taką statystykę ciężko wykorzystać politycznie i ekonomicznie. 

Jestem wstrząśnięty i przerażony tym, jak bardzo nierozsądnie postępujemy. Jak szybko i naiwnie dajemy się zamknąć w zagrodzie niczym stado potulnych owiec. Liniowiec Ocean Princess, którego nie przyjęto do żadnego portu, to prawdopodobnie „największy kawał soli w oku” tych, którzy sieją panikę. Z 3700 uczestników rejsu, z których większość to ludzie starsi, zachorowało jedynie 700 osób, a zmarło siedmioro przy szczątkowej pomocy medycznej. Jak wytłumaczyć bezradność koronawirusa?

Pytam ponownie: Kto przejmie się statystyką zgonów na przykład ludzi ulicy, którzy teraz nie mają do kogo wyciągnąć dłoni, bo wszyscy pozamykani są w domach.

Kim jesteśmy? Pozamykanymi w domach hipokrytami, zastanawiającymi się nad duchowym sensem spożywania Bożych darów oraz „technologią dystrybucji” zbawienia, którzy całkowicie zapomnieli, czym jest wspólny posiłek z Jezusem przy Jego stole!

Swoim uczniom Jezus mówi: „Wy im dajcie jeść” (Mk 6,37), a my zastanawiamy się nad tym, kto ma prawo i w jakich warunkach ma nam dawać jeść!

Opamiętamy się może? Jest jakaś szansa?

Tak wyjątkowa sytuacja, jak teraz, od dawna nie miała miejsca. Niech zatem moi Koledzy odpowiedzą mi na pytanie: Spełniony jest warunek, aby każdy mógł karmić głodnych, czy nie?

Do jakiego poziomu duchowej obłudy musimy się zbliżyć, żeby przestać udawać pobożnych naśladowców Jezusa z Galilei? W tym wyjątkowym czasie każdy z nas ma nie tylko wyjątkowe prawo, ale przede wszystkim wyjątkowe zobowiązanie, żeby z dziękczynieniem wziąć w dłonie chleb i na pamiątkę zbawienia w Jezusie pobłogosławić go, a potem podać najbliższym i wszystkim, którzy są głodni. I podobnie po posiłku to samo powinniśmy uczynić z kielichem.

(Dodatek:  

Pan nasz Jezus Chrystus, tej nocy, której był wydany wziął chleb i podziękowawszy, łamał i  dawał uczniom swoim mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest ciało moje, które się za was daje.      To czyńcie na pamiątkę moją. Podobnie, gdy było po wieczerzy, wziął i kielich, a podziękowawszy dał im mówiąc: Bierzcie i pijcie z niego wszyscy, ten kielich jest to nowe przymierze we krwi Mojej, która się za was i za wielu wylewa na odpuszczenie grzechów. To czyńcie, ilekroć pić będziecie, na pamiątkę Moją. )

Z powodu obostrzeń sanitarnych i dla bezpieczeństwa nie spotykamy się. W porządku. Czy dary, które pozostają po wspólnym posiłku przy Stole Jezusa, wolno nam zawiesić na klamce sąsiadów, którym bieda zagląda w oczy, albo dotrzeć z nimi do bezdomnych? Tak czy nie?

Ponieważ jestem księdzem, więc ostrość przykładu, który przytoczę,  jest stępiona. Przed wielu laty, w warunkach ekstremalnego stresu, ochrzciłem dogorywającego w inkubatorze syna. Byłem tak przejęty, że zapomniałem słów ustanowienia. Gdybym nie był księdzem zrobiłbym to samo.

Od kilku tygodni istnieje czy nie istnieje wyjątkowa sytuacja, w której każdy z nas ma kapłański przywilej pobłogosławienia chleba i wina, aby nakarmić potrzebujących i darować im życie na pamiątkę daru zbawienia w Jezusie?

Właśnie teraz, w dniach izolacji, gdy ludzie ulegają panice do tego stopnia, że zaczynają się wzajemnie siebie bać i powoli podnoszą głowy demony wzajemnych podejrzeń, potem oskarżeń, a na koniec pozbywania się podejrzanych (zainfekowanych, niebezpiecznych, nieświętych), musimy wzajemnie czynić sobie to, co swoim uczniom uczynił Jezus podczas pożegnalnego posiłku: „Jeśli tedy Ja, Pan i Nauczyciel, umyłem nogi wasze, i wy winniście sobie nawzajem  umywać nogi ” (J 13,14 ).

Proszę. Nie czekajmy, aż nas nakarmią chlebem zbawienia i napoją kielichem radości. Nie nas mają karmić. To my jesteśmy od karmienia. W tak wyjątkowych doświadczeniach, jak obecne, przystąpmy ufnie do Stołu Pańskiego i odmówiwszy wszystkie dziękczynienia za dary, dzielmy się miłością. 

W Wielki Piątek i w Święta Zmartwychwstania, jeśli tylko chcemy, możemy uczestniczyć w społeczności Stołu Jezusa, aby sakrament, którym jest Chrystus, uczynić pokarmem miłości.

(Dodatek:

Wszechmogący Boże, dobry Ojcze i czuła Mamo, dziękujemy za Jezusa Chrystusa, który z miłości ofiarował swoje życie, aby uwolnić nas z niewoli grzechu. Przyjmij nasze uwielbienie, że będąc Jego ciałem możemy dzielić się życiem, i mając udział w kielichu Jego miłości możemy uczestniczyć w cudzie nowego życia. Wysłuchaj nas przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego. Amen.)

Medytacja nad zdjęciem – Kielich błogosławieństwa

Gdy otwarte dłonie trafią w otwarte dłonie, tworzą… No właśnie co? Może kwiat wiosennego tulipana? A może: „Kielich błogosławieństwa, który błogosławimy, czyż nie jest społecznością krwi Chrystusowej? Chleb, który łamiemy, czyż nie jest społecznością ciała Chrystusowego?” (1 Kor 10,16).  Potrzeba dłoni przynajmniej dwóch ludzi, aby stworzyły kielich pełen darów nieba. Dłonie jednego człowieka nie wystarczą. Wtedy wszystko wycieka. Napełnione mogą być jedynie dłonie wspólnoty. Tylko w nie Bóg wkłada kłos nadziei, chleb dla błogosławionych głodnych, którzy będą nasyceni.

Wtedy z Psalmistą można zawołać: „Namaszczasz oliwą głowę moją, kielich mój przelewa się” (Ps 23,5). 

A jeśli rzeczywiście to jest kielich tulipana? Cóż za różnica? Człowiek utulić musi człowieka, wziąć jego dłonie w swoje dłonie i w wiosennym geście tulipana poprosić niebo o rosę z nieba, aby wyrósł plon, niebywale i zaskakująco zwielokrotniony kłos, pełen ziaren przyszłego świata. „Podniosę kielich zbawienia i wzywać będę imienia Pana” (Ps 116,13).

Oto nadzieja dla świata: dłonie bliźnich splecione w geście tulipana. Wspólnota utulona darem nieba.

„Ojcze, jeśli chcesz, oddal ten kielich ode mnie; wszakże nie moja, lecz twoja wola niech się stanie” (Łk 22,42). Zawsze istnieje możliwość ucieczki. Nie trzeba podnosić dłoni i nie trzeba brać dłoni bliźniego, aby stworzyć kielich błogosławieństwa. Można samemu próbować napić się życia i błogosławieństwa: „A pewien mąż, imieniem Ananiasz, ze swoją żoną Safirą, sprzedał posiadłość. I za wiedzą żony zachował dla siebie część pieniędzy, a resztę przyniósł i złożył u stóp apostołów. I rzekł Piotr: Ananiaszu, czym to omotał szatan serce twoje, że okłamałeś Ducha Świętego i zachowałeś część pieniędzy za rolę? (…) Nie ludziom skłamałeś lecz Bogu. Ananiasz zaś, słysząc te słowa, upadł i wyzionął ducha” (Dz 5,1-5). Co wówczas pozostaje?  Śmierć.

Dłonie ludzkiej wspólnoty tworzą kielich, gdy nie ma rozdźwięku, kłamstwa, próby przechytrzenia bliźniego. W geście otwartego kielicha dłonie muszą razem pracować nad darem ziarna, z którego powstaje pokarm. Wspólna praca, uczciwie dzielenie się chlebem – to jest najważniejszy gest prawdziwej eucharystii, dziękczynienia i błogosławienia Boga za dar życia.

Prawdziwy chleb nie rośnie na polu zwaśnionych sąsiadów, a życie nie obfituje w dłoniach, które nie potrafią się spleść w geście pojednania: „Jeślibyś więc składał dar swój na ołtarzu i tam wspomniałbyś, iż brat twój ma coś przeciwko tobie, zostaw tam dar swój na ołtarzu, odejdź i najpierw pojednaj się z bratem swoim, a potem przyszedłszy, złóż dar swój” (Mt 5,22n).

Splecione dłonie wspólnoty, a w nich ziarno życia i błogosławieństwa –  to obraz wiarygodnego sakramentu Chrystusa w świecie. Czy teraz jesteśmy wiarygodni, gdy wiarygodność weryfikuje siła władzy i paniczny strach? Czy jest szansa na sakrament Chrystusa tam, gdzie dłonie są od siebie oddzielone murami i lękiem? Dłonie tak wiele mówią i wyrażają. Czy dajemy radę wyrazić najważniejsze słowo: eucharystia, dziękczynienie za dar życia i zbawienie?

Medytacja nad zdjęciem – Serce na dłoniach

„Potem rzekł Kain do brata swego Abla: Wyjdźmy na pole! A gdy byli na polu, rzucił się Kain na brata swego Abla i zbił go. Wtedy rzekł Pan do Kaina: Gdzie jest brat twój Abel? A on odpowiedział: Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego? I rzekł: Cóżeś to uczynił? Głos krwi brata twego woła do mnie z ziemi” (1 Mż 4,8-10).

W dłoniach można mieć kamień i można mieć chleb.

Można nimi mocno chwycić za serce, jak czynili dawni kapłani, i z klatki piersiowej wyrwać pulsujące życie, a można też „umarłemu człowiekowi” darować własne serce i życie.

Dłonie, które serce wyrywają, są rozłożone, drapieżne. Łapią za serce z każdej możliwej strony. Dłonie, które serce darowują, są złożone w geście modlitwy, dziękczynienia, wdzięczności.  Są pateną, na której człowiek człowiekowi podaje sakrament miłości. Takie dłonie tworzą wspólnotę życia.

„Albowiem tak Bóg umiłował świat, że, że Syna swego jednorodzonego dał, aby każdy, kto weń wierzy, nie zginął, ale miał żywot wieczny” (J 3,16).

Boże dłonie, a w nich serce, położone na sianie. „Znajdziecie niemowlątko owinięte w pieluszki i położone w żłobie” (Łk 2,12). Betlejem – Dom Chleba – dłonie splecione w geście miłości; dłonie, jak betlejemska stajenka.

W betlejemskich dłoniach nie ma kamienia. Jest w nich chleb dla świata. Macie i jedzcie… Macie i żyjcie… Macie i kochajcie: „Na tym polega miłość, że nie myśmy umiłowali Boga, lecz że On nas umiłował i posłał Syna swego jako ubłaganie za grzechy nasze” (1 J 4,10).

W dłoniach Boga sercem jest Jego Syn, który o swoim życiu powiada: „Nikt mi go nie odbiera, ale Ja kładę je z własnej woli. Mam moc dać je i mam moc znowu je odzyskać; taki rozkaz wziąłem od Ojca mego” (J 10,18).

Za murami też jest Betlejem i stajenka. Tam za murami, z dala od zgiełku świata, istnieje szansa, że urodzi się człowiek. Życie jest z miłości. Co pokazują nasze dłonie? Czy są splecione w kształcie serca? Czy widać w nich Betlejem?

„I wyciągnął Abraham swoją rękę, i wziął nóż, aby zabić syna swego” (1 Mż 22,10). Tak łatwo zabić człowieka, gdy dłonie nie są splecione w geście wdzięczności i dziękczynienia.

Pilnujmy dłoni, aby w nich zawsze było nasze serce!

Medytacja nad zdjęciem – Dłonie garncarza

I stworzył Bóg człowieka:

„W dniu, kiedy Pan Bóg uczynił ziemię i niebo, a jeszcze nie było żadnego krzewu polnego na ziemi ani nie wyrosło żadne ziele polne, bo Pan Bóg nie spuścił deszczu na ziemię i nie było człowieka, który by uprawiał rolę, a tylko mgła wydobywała się ziemi i zwilżała całą powierzchnię gleby, ukształtował Pan Bóg człowieka z prochu ziemi i tchnął w nozdrza jego dech życia. Wtedy stał się człowiek istotą żywą” (1 Mż 2,4-7).

Wziął Bóg kawał gliny i ulepił istotę, którą wymyślił. Człowiek jest z gliny i Bożego pragnienia. Jest z Bożej miłości, zdolnej tchnąć życie i nadzieję w kawał gliny.

„Mamy zaś ten skarb w naczyniach glinianych, aby się okazało, że  moc, która wszystko przewyższa, jest z Boga, a nie z nas” (2 Kor 4,7).

Garncarz glinę wypala, inaczej na nic się nie przyda. Człowieka też trzeba wypalić, żeby sobą mógł przenieść światłość i życie na drugą stronę swojej historii i przekazać je następnym pokoleniom. W piecu miłości Duch wypala doskonałą postać człowieka. W piecu cierpliwego trwania powstaje naczynie zbawienia.

Piecem jest spotkanie z prawdą, którą jest nasze powołanie (czasem nazywane posłaniem). „Po tych słowach splunął na ziemię i ze śliny uczynił błoto i to błoto nałożył na oczy ślepego. I rzekł do niego: Idź, obmyj się w sadzawce Syloe (to znaczy Posłany)” (J 9, 6n).

Ślepiec symbolizu­je naszą sytuację. Od urodzenia nie jesteśmy w stanie postrzegać rzeczy takimi, jakie są naprawdę. Przez życie idziemy jak ślepcy. Nie chcemy widzieć naszej własnej rzeczywistości. Uspokajamy się iluzjami. Jesteśmy ślepym EGO. Jezus rozpo­czyna proces uzdrawiania, plując na ziemię. Potem z ziemi i śliny robi rodzaj ciasta, które nakłada ślepcowi na oczy (J 9,6). Wreszcie każe mu iść do sadzawki, aby się umył. Gdy człowiek wraca, jest zdrowy. Widzi. W ten sposób JESTEM oczyszcza drugie JESTEM.

W tej historii uzdrowienia zwracają uwagę dwa moty­wy. Jeden to ziemia. Jezus rzuca ślepcowi ziemię w oczy, by mu powiedzieć: „Zostałeś wzięty z ziemi. I dopiero wte­dy, gdy przyjmiesz do wiadomości fakt, że pochodzisz z zie­mi, że jesteś wewnątrz brudny, będziesz naprawdę widział”. „Widzieć” oznacza „widzieć własną rzeczywistość”, sferę cienia. „Ziemia” znaczy po łacinie humus. Od tego pochodzi humilitas „pokora”. Kto waha się w swojej pysze spojrzeć we własną rzeczywistość, traci wzrok. Tylko ten, kto ma odwagę zejść z wyżyn własnych projekcji i życzeń na prawdziwe terytorium swych proble­mów, jest w stanie z otwartymi oczami przyjmować swoją rzeczywistość.

Wiara oznacza zdolność widzenia w nowy sposób. Kto wierzy, widzi głębiej, przenikliwiej, widzi to, co istotne. Odrzuca czarne okulary pesymizmu albo przeciwnie – ró­żowe okulary, które dają cukierkowy obraz problemów ży­cia. Oba elementy – ziemia i woda sadzawki – wskazują, że JEZUS stwarza człowieka. JESTEM czyni człowie­ka takim, jakim jest w zamyśle Stwórcy. Bierze go w swoje dłonie i lepi, uwalniając od ślepoty, która zniekształcała jego postać.

Odtąd człowiek może brać kawał gliny własnego życia w dłonie i lepić swoją przyszłość, być twórcą swojej przyszłości.

Trzeba mieć nadzieję,  że skoro Bóg nie bał się włożyć swoich dłoni w ogień Golgoty, nie straszny mu ogień naszych „osobistych gór spotkania z prawdą”. 

Uświęcenie poza murami – rozważanie na 29 marca

Dlatego i Jezus, aby uświęcić lud własną krwią, cierpiał za bramą. Wyjdźmy więc do niego poza obóz, znosząc pohańbienie jego. Albowiem nie mamy tu miasta trwałego, ale tego przyszłego szukamy.                                 Hbr 13,12-14

W tak zwaną niedzielę sądu, przedostatnią czasu pasyjnego, a trzecią z rzędu ogólnopolskiej izolacji, musimy zmierzyć się ze słowami, które odwracają ziemski porządek rzeczy i pokazują marność naszej wiary. A jeśli uwzględnić jeszcze biblijne hasło niedzieli i rozpoczynającego się tygodnia, którym jest prośba psalmisty: „Bądź sędzią moim, Boże…”(Ps 43,1), sprawa robi się naprawdę poważna.

Prośba: „Boże, osądź mnie!” zapewne w dużej części populacji budzi uśmiech, być może nawet współczucie wobec nas, dobrowolnie proszących Boga o sąd, zwłaszcza, że jakby nie radził sobie z pandemią wirusa. Ufam, że nasz smutek w radość się obróci, ponieważ prowokuje nas do stawiania pytań i poszukiwania rozwiązań, sprzyjających wierze. Tymczasem pozostali okopali się za murami instrukcji, restrykcji, izolacji i są przekonani o swoim bezpieczeństwie.

Z punktu widzenia świata postępują rozsądnie. Na pustyni życia wybrali bezpieczne miasto, w którym skryli się, aby przeczekać. Ocalają życie, ale nie duszę. Ocalają zdrowie kosztem uświęcenia. Tymczasem Królestwo Boże to jednak coś większego i piękniejszego od ziemskiego życia i zdrowego ciała.

Uświęcenie duszy dokonuje się w akcie wyjścia poza mury.

1. Święty żyje za murami

Wszystko, co służy wierze, jest dla nas dobre, bo czyni nas świętymi, czyli zbawionymi i zdrowymi. Jezus nikogo nie uzdrowił w okolicy, z której pochodził. Szkoda, że ten szczegół ewangelicznej opowieści nie przemawia nam do wyobraźni. Wielu ludziom wydaje się, że specjalistą od cudownych wydarzeń jest Bóg. Stawiają Go pod murem, oczekując działania, jeśli jest Bogiem. W ten sam sposób upominano Jezusa z Galilei, który na takie roszczenia odrzekł: „Ród zły i cudzołożny domaga się znaku, ale znak nie będzie mu dany, chyba tylko znak Jonasza” (Mt 16,4).

Gdy nie ma wiary, Jezus jest bezradny. Nie potrafi przekonać inaczej, aniżeli własną śmiercią, w której jest aktywnym Panem nad mieszkańcami krainy mroków. Mimo wszystko śmierć nie pozbawia Jezusa chwały, ani mocy. Poddając się ludziom, oczekującym po Nim spektakularnych czynów: „Ty, który rozwalasz świątynię i w trzy dni ją odbudowujesz, ratuj siebie samego, jeśli jesteś Synem Bożym, i zstąp z krzyża (Mt 27,40), odnajduje jedyną możliwą drogę do ich serc, którą jest wejście w strefę cienia. Napełnia ją akceptacją, miłością, wybaczeniem, zrozumieniem, uspokojeniem i w ten sposób ratuje i wyprowadza z ciemności każdego człowieka, który teraz ma pretensję o brak cudów.

Kto wierzy swoim lękom, a ma problem z wiarą w moc Jezusa, sam siebie osądza, wydając się na pastwę własnych, wewnętrznych ciemności. Doprawdy sąd Boży na niczym innym nie polega. Sami siebie sądzimy, gdy nie ma w nas wiary, a Bogu stawiamy kolejne roszczenia i oczekujemy działania. Potępiamy się, ponieważ nie potrafimy zobaczyć prawdziwego Boga w sobie i pomiędzy nami. Zamiast świadomie działać, dokonując wyborów, wynikających z wiary działającemu w nas i przez nas Bogu, oczekujemy cudów, które nigdy się nie zdarzą. A ponieważ się nie zdarzają, dokonujemy sądu nad sobą, wyobrażając sobie Boży gniew, który karci nas z powodu naszych grzechów.

Bóg nikogo nie potępia, nie karze i nie wrzuca do ciemnych lochów, aby eksterminować. Będąc wieczną Miłością, „zakochaną w nas po uszy”, jest naszym adwokatem, wyprowadzającym na wolność świadomego myślenia i działania. Wolność zawdzięczamy wierze, czyli gotowości do wyjścia nawet z najbardziej niebezpiecznej sytuacji, o ile jesteśmy gotowi zmierzyć się z absurdalnością sytuacji i postanowić uczynić coś, wbrew logice, rozsądkowi i mądrości ludzkich mas.

Przypomnijmy sobie ap. Piotra, który został wyprowadzony na wolność pomimo tego, że spał między dwoma żołnierzami, był pilnowany przez dwóch strażników i został przykuty dwoma łańcuchami (Dz 12,6-10). Ponieważ posłuchał niedorzecznych poleceń anioła: „Opasz się i włóż sandały swoje. I uczynił tak. I rzecze mu: Narzuć na siebie płaszcz swój i pójdź za mną” doświadczył uwolnienia tuż przed egzekucją. Piotr zachował się wbrew podświadomemu umysłowi mas, tężejącemu lękami poprzednich pokoleń, korumpującemu brakiem wiary w siebie i licznymi kompleksami. A to właśnie on jest tą krainą ciemności, z której na wolność wyprowadza Miłość.

Jej obrazem jest warowny obóz, miasto otoczone murami. W mieście giniemy z braku tlenu. W kulturowo-religijnej symbolice miasto jest archetypem energii żeńskiej, wręcz macierzyńskiej. Jest niczym matczyne łono, z którego trzeba wyjść, aby się nie udusić.  Chociaż poród jest bolesnym i traumatycznym przeżyciem nie tylko dla kobiety, ale także dla dziecka, w określonym momencie jest jedynym działaniem, które ratuje przed śmiercią. Potem w okresie dorastania i dojrzewania wielokrotnie powiela się podobny proces, czyli ruch na zewnątrz, uwalniający z kochających, ale mimo wszystko zawłaszczających i przyduszających rąk matki, aż do zyskania autonomii i poczucia samodzielności.

Wychodzenie poza mury miasta, to rozsądny kierunek duchowego rozwoju, a często jedyny warunek zachowania życia. Jednak, aby wyjść poza mury potrzebujemy wiary! Tylko wiara uwalnia z niewoli, którą jest umysł mas, uwodzący poczuciem bezpieczeństwa wewnątrz warowni wspólnych przekonań, procedur, wysiłku, czyli z dominującej energii żeńskiej i macierzyńskiej. Gdzie wszyscy myślą tak sam, prawdopodobnie nie myśli nikt. Gdzie wszyscy tak samo reagują, prawdopodobnie nie działa nikt. Zbawienie nie nadchodzi, ponieważ nikt nie daje wiary słowom Jezusa, zachęcającego do samodzielnego myślenia i działania.

2. Zdecyduj się na nagość

Izolacja i kryzys pandemii ujawnia stan naszej wiary. Oczekujemy po Bogu cudownego przezwyciężenia epidemii, uzdrowienia chorych i sytuacji, w jakiej znalazł się świat. No cóż, jeśli nie wyjdziemy poza mury miasta, do Jezusa, który zdecydował się na samotne cierpienie, cud się nie wydarzy. Czy na pewno jesteśmy gotowi na bycie ludźmi z marginesu społecznego, ludźmi spoza murów kulturowego ładu i religijnego wzorca, gotowymi swoje poczucie mądrości i siły ofiarować Bogu, aby On mógł działać? Czy jesteśmy zdecydowani wierzyć dobrą wiarą?

Wiara może być zła i dobra. Zła wiara jest wiarą źle ulokowaną, a mianowicie wiarą we własny strach. Taka wiara każe trzymać się blisko pozostałych mieszkańców miasta, którzy wypracowali wspólną strategię wznoszenia coraz wyższych murów. Niestety prawdziwa zaraza zabija wewnątrz murów, a nie na zewnątrz, jak wmawiają agitatorzy strachu. Miasto, ogrodzone murami, w niczym nie różni się od ogrodzonego murami cmentarza. Kto nie pamięta, niech idzie na spacer odświeżyć pamięć. A może byłoby jeszcze lepiej oglądnąć dawny, polski film pt: Seksmisja? Wtedy przypomnimy sobie, że wbrew propagandzie na zewnątrz żyją bociany, a my jesteśmy uratowani poza murami społecznego fałszu?

W ciemnościach podświadomości nie ma miejsca na świadomie podejmowane działania. W ciemnościach masowego umysłu nie ma szansy na oświecone myślenie. Ratujmy się, wychodząc przez bramę do Jezusa i decydując się na hańbę, którą okryją nas pozostali. Jezus umierał nagi, pozbawiony odzienia. Umierał takim, jakim człowiek ma być wobec Boga, czyli prawdziwym i bezbronnym. Zabrano Mu ubranie, a odziano Go w hańbę.

Jaki jest odruch większości z nas, gdy jesteśmy nadzy? Zakrywamy tak zwane miejsca wstydliwe i próbujemy się ukryć, ponieważ nie czujemy się piękni i prawdziwi. Uciekamy za mury w poczucie bezpieczeństwa. Wtedy jesteśmy ubrani „taką samością”, co wszyscy pozostali. Nie mamy twarzy. Nikt nas nie widzi. Czujemy się bezpieczni w anonimowości tłumu i wspólnych przekonaniach. Wierzymy co prawda, ale źle, bo taka wiara nie uświęca. W mieście nikt nie może być sobą. To cena, którą przychodzi zapłacić każdemu, kto się boi.

Więc proszę, zdecyduj się na dobrą wiarę! Zdecyduj się wyjść poza miasto i nagość! Zdecyduj się znosić pohańbienie Jezusa! Bądź wreszcie sobą i wyjdź poza mury. Wtedy pierwszy raz nabierzesz powietrza w duchowe płuca i zaczniesz cieszyć się prawdziwym życiem, które jest tchnieniem Bożego Ducha. 

Ruch na zewnątrz zawsze jest ruchem ku nagości, czyli prawdziwości i autentyczności bycia sobą. To jedyne, rozsądne, działanie, co prawda za niemałą cenę. Na pewno oskarżą Cię, że jesteś nierozsądny, łamiesz zasady, niszczysz wartości, stanowisz zagrożenie dla innych, bo nie stosujesz się do instrukcji, procedur i zasad. Mimo wszystko wato ją zapłacić. Zyskasz uświęcenie i wieczne zbawienie.

Wybierz dobrą wiarę. Wiarę w miłość i bycie sobą. 

Na Wschodzie nazywają to karmą, czyli prawem lekcji, które pozostaną Ci do przerobienia, jeśli w tym życiu boisz się wejść w ciemność podświadomości i chronisz w powszechnym umyśle mas. Na Zachodzie nazywamy to grzechem pierworodnym i to jest dokładnie to samo. Nie miej udziału w Starym Adamie, czyli nie myśl i nie żyj jak wszyscy, którzy schronili się w mieście.

Nie bój się i wyjdź poza mury, gdzie działa Bóg. Miej udział w Nowym Adamie. Żyj i działaj jak Jezus, a doświadczysz zbawienia wiecznego.

Więc kim jesteś sam dla siebie, prokuratorem czy adwokatem? Amen.

Edukacja – wychowywanie czy inspirowanie?

Powolutku, stanowczo zbyt wolno, ale jednak dociera do nas, że edukacja w dotychczasowym kształcie jest absolutnie anachroniczna. Psychologia, pedagogika, neurobiologia, nauki społeczne wyprzedziły praktyczną edukację przynajmniej o wiek. Przedstawiają tak radykalnie inną wizję człowieka, zwłaszcza rozwoju psychicznego i społecznego, ukształtowania mózgu i zdolności umysłowych, powiązanych z inteligencją emocjonalną, od tej sprzed dwustu lat, że rozsądnie jest zapytać: Czy edukacja zależy od nieuków?

Odpowiedź brzmi: NIE. Edukacja zależy od polityków i rodziców, którym wygodnie jest scedować na nauczycieli niemal wszystkie swoje obowiązki wobec dzieci, a w wypadku ich życiowego niepowodzenia, mieć kogo obarczać odpowiedzialnością.

Więc trafiła się nam kwarantanna, spowodowana epidemią wirusa, i z mocą huraganu wywraca pruski paradygmat edukacyjny. Nagle okazuje się, że być może wydatki na edukację nie muszą być tak absurdalnie wysokie, bo dzieci wcale nie musiałyby spędzać w szkolnych budynkach większość swojego życia. Część nauczycielskich zadań z powodzeniem można realizować bez kontaktu bezpośredniego. W dobie powszechnej dostępności do źródeł wiedzy wiele treści programowych powinno być skorygowanych, a nawet zlikwidowanych, na korzyść rozwijania tak zwanych kompetencji miękkich, itp.

Pierwszym warunkiem zmian jest powszechna świadomość rodziców, że z ich strony dzieciom należy się więcej zainteresowania i czynnej miłości, a nie jedynie deklarowanej. Drugim jest zgoda tzw. elit politycznych, a w rzeczywistości grup społecznych, biznesowych i zawodowych, „trzymających władzę”, żeby zrezygnować ze szkoły wychowującej na rzecz szkoły inspirującej. To wcale nie będzie łatwe, ponieważ konwencjonalna edukacja traktowana jest jako skuteczne narzędzie realizowania celów politycznych i społecznych rządów i partii, które uzurpują sobie prawo do narracji historycznej oraz kształtowania wyobraźni narodowej.

Od  pruskich prapoczątków w szkole nie zmieniło się wiele. Nauczyciel wciąż jest instrumentem władzy, oczekującej mobilnego, przewidywalnego, posłusznego, ekonomicznie i moralnie sterowalnego społeczeństwa, w którym indywidualność, niepowtarzalność i piękno ludzkiej duszy jest drugorzędne w stosunku do kolektywnych, narodowych  i religijnych, zobowiązań, z którymi każdy obywatel powinien się utożsamiać.

Tranzyt świadomości, związany z epidemią, stwarza szansę na całkowitą, a nie pudrowaną reformę edukacji, której celem nie będzie dobro narodu, ale ludzkiej duszy. Najbardziej będą się sprzeciwiać dotychczasowi sojusznicy, utrzymujący edukację na poziomie ekonomicznej i emocjonalnej przydatności do pełnienia ról społecznych, czyli partie, partycypujące w pokrojonym torcie zysków, oraz religijne instytucje. Bez trudu można sobie wyobrazić koronny argument przeciwko zmianom w edukacji, a mianowicie o upadku wartości, z których największą jest tradycyjna rodzina. Tradycyjna, czyli jaka? Oczywiście patriarchalna, w której wszyscy objęci są nienaruszalnym (czytaj boskim) prawem własności mężczyzny. Partie, rozgrywające na współczesnej scenie politycznej, oraz religijne instytucje, bronią konwencjonalnej edukacji, ponieważ pozwala im na reprodukowanie pokoleń, posłusznie dostosowujących się do męskich, patriarchalnych wzorców cywilizacyjnych.

Dziecku nie jest potrzebne wychowywanie, praktycznie realizowane jako tresura do określonych zachowań i przekonań, ponieważ jest duszą, która świadomie wybrała rodziców, czas i miejsce wcielenia. Dziecko nie jest embrionalną monadą, z której trzeba wyhodować człowieka. Jest w pełni ukształtowaną duszą, której należy pomóc odnaleźć i przejść indywidualną drogę, wybraną przez nią przed wcieleniem. Częścią lekcji, którą każdy z nas ma do przerobienia jako ucieleśniona dusza, przede wszystkim jest znalezienie osobistej drogi, czyli powołania, a mówiąc inaczej jednorazowego i niepowtarzalnego zadania do wykonania, które ziemskiemu życiu nadaje metafizyczny sens. Edukacja konwencjonalna robi wszystko, żeby to uniemożliwić. Nie interesuje jej wspieranie człowieka w odnajdywaniu kontaktu z duszą i drogi rozwoju, a jedynie użyteczność społeczna i ekonomiczna.

Między innym dlatego kładzie nacisk na wiedzę, zamiast na mądrość, która jest wiedzą przefiltrowaną przez życiowe doświadczenie. Wiedza zniewala, czyniąc człowieka udziałowcem pozornych korzyści dzięki partycypowaniu w schematycznym myśleniu i działaniu. W rzeczywistości trzyma go w okowach lęku przed skutkami wyrażania własnych poglądów i manifestowania swej niepowtarzalności.

Dopiero mądrość wyzwala. Co prawda nie sposób jej sobie wyobrazić bez wiedzy, jednak mądrość ma autorytet i świeżość wiedzy, stosowanej w codziennej praktyce, a przede wszystkim wypróbowanej przez życiowe doświadczenia. Wiedza jest schematyczna, mądrość jest nieszablonowa. Wiedza schładza serce, mądrość je rozpala. Wiedza trzyma człowieka na uwięzi strachu, żeby nie wyjść na ignoranta, mądrość czyni człowieka świadomym swoich niepowtarzalnych umiejętności oraz piękna daru, który może złożyć innym, będąc sobą i pozostając w zgodzie ze swoją drogą.

Wychowywanie, rozumiane jako wdrażanie do przyjęcia schematycznych przekonań i zachowań, a skuteczne dzięki egzekwowaniu wiedzy i posłuszeństwa, nie służy ludzkiej duszy, która zaczyna cierpieć i chorować. Dlatego w młodzieńczym życiu często pojawia się słuszny bunt, interpretowany jako przejaw nieświadomego zachowania niedojrzałego człowieka. Tymczasem jest sygnałem, że rodzice, wychowawcy, autorytety, uniemożliwiają duszy podążanie jej indywidualną drogą rozwoju. Bunt bywa pacyfikowany restrykcjami i silną reakcją. W efekcie zaczyna toczyć się koło nieszczęścia, zapowiadające przyszłe choroby, dysfunkcje społeczne, a na końcu tragiczną śmierć nie w czasie.

Co robić, aby inspirować, a nie wychowywać? Wszystko powinno zacząć się na długo przed narodzeniem dziecka. Nadanie imienia jest nie tylko oznaczeniem człowieka, które ma ułatwiać funkcjonowanie w grupie. Poza tym, że imię ma znaczenie, jest też melodią, czyli energią, która będzie wpływała na DNA. Nadanie imienia (najlepiej dwóch imion) powinno być poprzedzone modlitwą i pytaniem się Boga o to, jaką duszę posyła?

Gdy dziecko leży w kołysce rodzice „na kolanach” powinni dalej pytać o drogę życia dziecka, które urodziło się w ich rodzinie. Cała uwaga dorosłych powinna być skupiona na reakcjach dziecka, jego zachowaniach, umiejętnościach oraz przeżywanych przyjemnościach, aby odkrywać jego indywidualność, niepowtarzalność, piękno, jednorazowość. Rodzice powinni mniej wymagać i egzekwować, a więcej współuczestniczyć w odkrywaniu przez dziecko świata i swojego miejsca, aby w odpowiednim czasie móc dostrzec jego szczególne umiejętności oraz talenty. Podobnie powinien zachowywać się nauczyciel, a system edukacji nie może mu tego utrudniać. Wręcz odwrotnie wspierać, aby wespół z rodzicami pomagał dziecku w utrzymywaniu kontaktu z własną duszą i odkrywaniu swojej drogi życia. Rolą wszystkich dorosłych jest inspirowanie dziecka w odkrywaniu prawdziwego JESTEM, które jest cząstką uniwersalnej Świadomości, a nazywając rzecz tradycyjnie obrazem Boga w człowieku.

Szkoła wychowująca, rozwija w człowieku EGO, czyli nieprawdziwe i zewnętrzne obrazy samego siebie, które przede wszystkim powstają z powodu nieustannego oceniania oraz porównywania uczniów. Tradycyjna szkoła nie jest zainteresowana indywidualnym JESTEM dziecka, ponieważ jej celem jest wdrażanie do schematycznych przekonań i działań. EGO jest niejako ubocznym produktem pokazywania dziecku wyłącznie świata zewnętrznego, w którym powinien „chcieć być i mieć” nie jako indywidualne i niepowtarzalne JESTEM, ale jako element systemu społecznego.

W szkole inspirującej, wewnętrzny świat dziecka musi zająć miejsce świata zewnętrznego. Edukacyjny wysiłek powinien koncentrować się na wprowadzeniu dziecka wpierw do wnętrza, do świątyni prawdziwego człowieczeństwa, mając na uwadze doprowadzenie go do odkrycia niepowtarzalnego i pięknego JESTEM. Dopiero wtedy, gdy młody człowiek nie gubi kontaktu z duszą i potrafi rozpoznawać własną drogę, można zacząć go zachwycać zewnętrznym światem. W konwencjonalniej szkole niestety pokazuje się jedynie zewnętrzny świat, a gdy młody człowiek zaczyna się w nim gubić, ulegając różnym naciskom i pokusom, żąda się po nim, aby walczył z pragnieniami, tworzonymi przez EGO.

Nie trudno się domyślić, że brak wiary w siebie, niepewność, kompleksy, lęki, uleganie pokusom, pomyłki przy wyborze praktycznego zawodu, uzależnienie od silnego rządu albo charyzmatycznego przywódcy, zgoda na ograniczenia swobód obywatelskich, aby czuć się bezpiecznie, oraz wiele innych przyczyn, które „zawiązują energię” w ciele, uniemożliwiając jej swobodny przepływ, są produktem szkoły wychowującej. Pozornie ubocznym, niestety tradycyjne wychowywanie w istocie skonfigurowane jest w taki sposób, aby szkołę i rodzinny dom opuszczał człowiek uzależniony od systemów mentalnych, społecznych i ekonomicznych, na którego łatwo wpływać i trzymać na uwięzi, mając w każdej chwili łatwy dostęp do jego energii emocjonalnej i ekonomicznej.

W podobny sposób wychowywanie bywa rozumiane i praktycznie realizowane w instytucjach religijnych, w tym Kościołach. Katecheza nie jest profilowana w taki sposób, aby poprzez kolejne obrzędy inicjacyjne uwalniać człowieka od zobowiązań i ślubów, aż do osiągnięcia przezeń pełni świadomości, ale raczej w odwrotnym celu, aby dobrowolnie godził się na całkowite posłuszeństwo i uzależnienie. W efekcie zamiast inspirować do życia w mocy Bożego Ducha, katecheza czyni z dzieci niewolników strachu oraz poczucia winy, wstydzących się swojej natury, cielesności, zmysłowości, seksualności, nie umiejących zarządzać energią emocjonalną. Szczegółowiej odniosę się do problemu, w którymś z kolejnych wpisów.

Celem edukacji inspirującej musi być człowiek sam w sobie, a nie jego użyteczność ekonomiczna bądź polityczna. Czy ludzie obłożnie chorzy albo sędziwi są nieużyteczni i nieprzydatni? Sądzę, że ich modlitwy, połączone z pamięcią o najbliższych, są wielu rodzinom i przyjaciołom bardziej potrzebne od kolejnego tysiąca złotych.

Precyzując cel edukacji, trzeba wskazać na kluczową rolę mistrza, który w pierwszym rzędzie inspiruje do poszukiwań wewnętrznej świątyni, prawdziwego JESTEM, będącego ucieleśnioną cząstką uniwersalnej Świadomości, tradycyjnie zwanej Bogiem. Dopiero wtórnie mistrz, który nie ma monopolu na mądrość, staje się nauczycielem wiedzy. Mądrość obiektywnie istnieje w świadomości. Gdy młody człowiek trwa w kontakcie ze swoją duszą i odnajduje swoje JESTEM, wówczas mądrość samoistnie ucieleśnia się w jego przekonaniach, zachowaniach, wyborach, relacjach. Wtedy i tylko wtedy wiedza staje się potrzebna i przydatna. Mądrość po prostu wie, jak ją wykorzystywać w codziennym życiu.

W związku z powyższym postuluję:

1. Szkoły powinny nazywać się DOMAMI MĄROŚCI;

2. Nauczyciel w pierwszym rzędzie powinien być mistrzem duchowego życia, a jego zawód powinien nosić imię INSPIRATORA;  

3. Celem inspiratora jest doprowadzenie ucznia do mądrości, a dopiero wtórnie przekazywanie wiedzy i opieka;  

4. Inspirator to zawód prestiżowy;  

5. Edukacja ma inspirować dzieci do pracy wewnętrznej, aby odnajdywały swoje JESTEM i drogę życia;

6. Edukacja inspirująca ma być ukierunkowana na uczenie niezależności przekonań i zachowań, dlatego Dom Mądrości powinien indywidualizować, a nie socjalizować;

7. Mądrość wymaga relacji intymnej, opartej za zaufaniu;

8. Wiedzę przekazuje się za pomocą przekonującej narracji, w której życiowe doświadczenie inspirującego mistrza jest wątkiem, zaś wiadomości osnową:

9. Wiedza powinna być przekazywana pod postacią problemów, zjawisk, konceptów, a nie w ramach wydzielonych przedmiotów;

10. Inspirujący Dom Mądrości ma uczyć wyrażania pojęć nie tylko werbalnie, ale w takim samym stopniu za pomocą kolorów, kształtów, form symbolicznych, aktywizujących żeńską połowę mózgu, aby powstawała więź, łącząca słowa i obrazy, treści i odczucia;

11. Dom Mądrości ma dbać o emocjonalny rozwój dziecka oraz inteligencję emocjonalną;

12. Dom Mądrości przygotowuje do życia, a nie do egzaminów, dlatego kontrola pracy inspiratora powinna być zredukowana do minimum. Nie obowiązują go szczegółowe podstawy programowe i sprawozdania przerobionego materiału;

13. Mistrz nie porównuje uczniów i nie klasyfikuje ich pod względem poziomu wiedzy i umiejętności, ale nastawiony jest na wspieranie twórczego działania, dlatego szuka ich dobrych stron oraz inspiruje do pogłębiania zainteresowań;

13. Mistrz nie ingeruje w konflikty między uczniami, aby sami uczyli się współpracy i sposobów rozwiązywania problemów;

14. W Domu Mądrości rywalizacja i współzawodnictwo ograniczone są do minimum, dlatego egzaminy są zbędne. Pierwszym może być egzamin dojrzałości czyli po prostu mądrości;

15. Inspirator współpracuje z uczniami na zasadach partnerskich, dlatego nie stosuje modelu mentorskiego i formatującego.

Pocieszenie dla ludzi chwały – rozważanie na 22 marca

Radujcie się z Jeruzalemem i cieszcie się z nim wszyscy, którzy je miłujecie! Wykrzykujcie radośnie z nim wszyscy, którzy jesteście po nim w żałobie. Abyście  ssali do syta pierś jego pociechy, abyście napili się i pokrzepili potęgą jego chwały. Tak bowiem mówi Pan: Oto Ja skieruję do niego dobrobyt jak rzekę i bogactwo narodów jak wezbrany strumień. Wtedy ich niemowlęta będą noszone na ramionach i pieszczone na kolanach. Jak matka pociesza syna, tak Ja będę was pocieszał i w Jeruzalemie doznacie pociechy. Gdy to zobaczycie, rozdaruje się wasze serce i jak świeża trawa zakwitną wasze kości; objawi się ręka Pana jego sługom, a jego zawziętość jego nieprzyjaciołom.                Iz 66, 10-14

Świat nam marnieje. Ten znany, otoczony wysokim murem, w którym znana jest każda uliczka, każdy kamień, każde tajemne przejście, rozwalany jest na naszych oczach.

Siedzimy, jak wygnańcy i obserwujemy. Stare przemija, nowego nie jesteśmy pewni, ale wiemy już na pewno, że uczestniczymy w wielkiej przemianie. Wielu odczuwa strach, tymczasem Bóg przybywa i mówi: Wykrzykujcie radośnie wszyscy, którzy jesteście w żałobie po starym świecie.

Obyśmy byli ludźmi chwały, ponieważ Bóg pociesza tylko tych, którzy manifestują Jego chwałę w świecie. 

1. Znamiona nowego  

Włosi wstrzymali prawie całą produkcję przemysłową. Nagle okazuje się, że  nadrzędność ekonomii nad ekologią i ekumenią (ludzką wspólnotą) jest naruszalna i prawdopodobnie ekonomiści z bankierami, którzy nie przerobili lekcji kryzysu z 2007 r. albo udają, że nie rozumieją, co wówczas się wydarzyło, będą musieli wreszcie zacząć myśleć holistycznie, uwzględniając wartość, jaką ludzka wspólnota stanowi sama w sobie, a także kondycję domu, którym dla ziemian póki co jest ziemia. 

Polacy pierwszy raz od kilkuset lat usłyszeli, że mogą tworzyć prawdziwą wspólnotę dzieci Bożych nie obawiając się Bożej kary za opuszczenie niedzielnego nabożeństwa. Może wejść im w nawyk? A może zaczną myśleć nad rolą Kościoła albo swoim aktywnym współuczestniczeniu w miejsce rytualnej obecności? Duchowość zajmie miejsce rytualnej pobożności? Instytucję zastąpi poczucie więzi i wzajemna wymiana darów? Budynki kościelne, zamienione na mieszkania, wyręczy wirtualna sieć?

Dzieci i młodzież, nie uczestnicząc w zajęciach szkolnych, mimo wszystko mogą się uczyć. A zatem pruski model wdrażania do obywatelskiego posłuszeństwa i uczenia ról społecznych oraz zawodowych umiejętności chwieje się w posadach. Już wkrótce może się okazać, że nakłady na edukację mogą być dużo niższe, a umiejętności uczonych wcale nie mniejsze, jednak w zupełnie innych zakresach, odpowiednich dla współczesnego stanu cywilizacji oraz potrzeb.

W jaki sposób będą ewoluowały wzorce polityczne i rola partii w strukturze władzy na tym etapie trudno dokładniej przewidzieć, chociaż przypuszczać można, że dojdzie do rozwiązań siłowych. W sumie na krótką metę niczego dobrego to nie wróży, ale już w dłuższej perspektywie dziejowej na pewno tak. Prawdopodobnie po mocnej reakcji wstecznej, próbującej wzmocnić postwersalski porządek polityczny (panika rozdmuchiwana przez media i rządy, wbrew naukowym danym, których autorami są wirusolodzy daje do myślenia), oparty o strukturę państw narodowych i partię jako reprezentację, dojdzie do powstania społeczeństwa bardziej świadomego swoich praw.

W rodzinach dojdzie do ostrej polaryzacji. Teraz okaże się, kto rzeczywiście nas kocha i pomimo lęku tworzy z nami wspólnotę, a komu jesteśmy potrzebni tylko po to, aby nie czuł się samotny albo miał poczucie bezpieczeństwa.

Wszystkie stare struktury, oczywiście w zależności od tego, jak długo potrwa epidemia i jej społeczne oraz ekonomiczne konsekwencje, ulegną procesowi ewolucyjnych zmian bądź radykalnej przebudowie. Co do tej pory było święte, zostanie zburzone. Jak Izrael stracił ukochane miasto i świątynię, w której składał codzienne ofiary na znak wierności Najwyższemu, tak i my tracimy nasze świętości, a w najwyższym stopniu to wszystko, co było tradycyjnym znakiem naszej pobożności i oddania Bogu. Sfera religijna już uległa procesowi uwewnętrznienia. Z wzorca instytucjonalnego i rytualnego, przenicowuje się w doświadczenie duchowe, dzięki któremu większość z nas pierwszy raz w życiu będzie miała okazję nawiązać kontakt z własną duszą, wejść na własną drogę i doświadczyć lepszego życia.

Chwała Bogu, że skierował w nasz świat dobrobyt jak rzekę i bogactwo narodów jak wezbrany strumień (…). Jak matka pociesza syna, tak Bóg będzie nas pocieszał w odnowionym świecie i doznamy pociechy.

2. Ludzie chwały

Wszystko już się rozstrzygnęło, albowiem Bóg postanowił i wykonał. Więc niczego nie jesteśmy w stanie powstrzymać, a już na pewno zmian, które płyną jak rzeka. Co możemy? Pozostawanie w żałobie po starym świecie jest całkowicie nierozsądne! Wejdźmy do rzeki i nurtowi Bożej miłości lekko dajmy się nieść do celu, czemu służą zmiany, wywołane epidemią. Serca dajmy karmić pociechą, aby uspokoiły się nasze głowy.

Biblijne hasło, rozpoczynającego się dziś tygodnia, uświadamia, że pszeniczne ziarenko musi pęknąć, aby woda obudziła w nim dar życia (J 12,24). Wystarczy mała szczelinka w sposobie myślenia i postrzegania świata; małe przesunięcie nienaruszalnych dotychczas płyt tektonicznych, którymi są społeczne, polityczne, religijne i ekonomiczne wzorce, żeby rozpoczął się wiosenny cud nowego życia. Nie przypadkiem w naszym, europejskim, domu zmiany zaczęły zachodzić w okresie pasyjnym, czyli  trakcie wiosennej odnowy życia. Gdy na rzekach puszczają przysłowiowe lody, a kry kruszą się w coraz mniejsze kawałki, pozwalając wodzie swobodnie płynąć ku morzu, udrażniają się  nasze cywilizacyjne tętnice i żyły, aby świat nie umarł zamrożony lękiem przed nieznanym.

Przy okazji ostrzegam wszystkich, którzy z lęku i oportunizmu powstrzymują życiowe zmiany, że w związku z epidemią koronawirusa wpierw uduszą się Ci, którzy na „złość mamie” nie chcą swobodnie i ufnie oddychać, jednak w następnej kolejności pojawi się fala zachorowań na choroby limfatyczne i układu krwionośnego. Liczba zgonów również będzie wyższa od przeciętnej.

Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha. Kto ma oczy do oglądania, niech się dziwi. Zobaczmy, co czyni dla nas Bóg, a rozradują się nasze serce i jak świeża trawa zakwitną nasze kości. Ręka Boża objawi się jego sługom, a jego zawziętość jego nieprzyjaciołom. Jak długo samych siebie będziemy zwodzić i okłamywać, że mamy pecha, a epidemia, jak przyszła, tak odejdzie, my zaś wrócimy do starych przekonań, przyzwyczajeń i zachowań?  

Na oczach wszystkich ludzi Bóg objawia swoją chwałę, doprowadzając pszeniczne ziarenko do pęknięcia, aby mogło ożyć i stać się źródłem nowego życia dla tych, którzy tym chlebem chcą się najeść do syta i dać się pocieszyć.

Boża chwała manifestuje się przez ludzi chwały! Czyli takich, którzy nie opierają się Bożemu działaniu i pozwalają się rozweselić w nurtach rzeki życia, której źródłem i celem jest wieczna Dobroć i Miłość; Ojciec, który nas karmi i Mama, która nas pociesza.

Ludzie chwały mają podniesione głowy i nasłuchują, skąd przychodzi wybawienie. We wszystkim, w czym ludzie nieszczęścia dostrzegają źródło lęku, cierpienia i narzekania, ludzie chwały widzą nowy świat, za który wdzięcznie dziękują. Poznać ich po tym, że dali się pocieszyć, więc już są tacy, jaki jest nowy świat. Manifestują sobą to, co się wypełnia. Amen.

Epidemia lęku

W ostatnim wpisie obiecałem, że przedstawię swoje przemyślenia dotyczące epidemii koronawirusa z punktu widzenia teologa. Zatem do dzieła.

Dlaczego z punktu widzenia teologa? Ponieważ po pierwsze, jeśli teolog na taki temat nie ma nic do powiedzenia, zapewne jest nim tylko w celach zarobkowych. W końcu bycie teologiem zobowiązuje do śledzenia i analizowanie śladów, które Bóg, czyli Źródło, pozostawia w ludzkich dziejach. Bogu „w twarz nie popatrzysz”. Próba odnalezienia Jego „śladów” może jednak się udać. Teolog musi pracować jak wytrwały tropiciel, a gdy już przejdzie kawał drogi po „śladach Boga” powinien wszystko zebrać i dokonać syntezy. Wpierw teolog przypomina roztropnego węża, pracującego z humusem, czyli ziemią ludzkiej egzystencji (ciemna strona, prawda o EGO, wszystkie lęki  kompleksy, pycha, wreszcie grzech), aby potem wznieść się wysoko ponad chmury i z wysokości orła oglądać całość.  

A po drugie teologia powinna mieć nie tylko charakter mądrościowy i ewangelizacyjny, ale też terapeutyczny. Bywa, że studentom mówię, iż prawdziwość egzegezy tekstów biblijnych weryfikuje jej skuteczność w uwalnianiu człowieka, więc i uzdrawiania. Co prawda w interpretacji tekstów biblijnych należy korzystać z wszystkich, znanych narzędzi naukowych, jednak dopiero uzdrawiające i wyzwalające ludzką duszę skutki, weryfikują jej prawdziwość.

Po trzecie w dyskusjach, toczących się publicznie, zawsze zabieram głos jako teolog, więc i tym razem moje przemyślenia będą miały taki charakter. A że dyskusja, dotycząca epidemii, od razu nabrała teologicznego charakteru, nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej.

Dlatego wpierw proszę, żebym potem nie zapomniał, wyznawców „religii rozsądku” o wszystkie, jakie tylko im się przypomną, biblijne teksty, w których można znaleźć apel Boga o używanie rozumu. Przyznaję, że nie ogarniam. Argument o Bogu, który w „godzinie wierności” i w próbie miłości, każe używać rozumu, stał się tak powszechny, że zaczął przypominać armatnią kulę w stosunku do maleńkiego naboju, jakim jest wezwanie do wiary. Dla ułatwienia podpowiem, szukajcie w literaturze mądrościowej Starego Testamentu. Cokolwiek wygrzebiecie, podsyłajcie, abyśmy mogli wspólnie nad tym popracować.

Przekonajcie mnie, że rozum jest ważniejszy od serca! Mam bowiem pewność, że z chrześcijaństwa uczyniliście system etyczny, przypudrowany pobożnością. Jesteście głosicielami moralnego zobowiązania, ale nie Jezusa Chrystusa, jakby moralność była uprzednia wobec mentalności, a pobożność ważniejsza od duchowości, czyli wiary, miłości i nadziei. Uważajcie, bo systemów etycznych jest wiele, i jesteście na dobrej drodze, żeby przekonać ludzi, że usprawiedliwiająca jest moralność, a nie wiara.

Mimo wszystko dla mnie chrześcijaństwo na zawsze i przede wszystkim pozostanie doświadczeniem duchowym, spotkaniem z Bogiem, czyli Źródłem Życia i Miłości, które czyni wolnym od zobowiązań, ślubów, kompleksów, ale też poczucia winy, wstydu i lęku.

Co rusz słyszę i czytam, że lęku nie należy się wstydzić. Co prawda, to prawda, niemniej czynienie z lęku cnoty, w imię solidarności i empatii, urąga Mistrzowi z Galilei. Z lękiem jest jak z śnieżną kulą. Póki trzyma się ją w ręku, można się nią bawić. W wypadku lęku idzie o to, że dopóki ma się go „w ręku”, dopóty można wykorzystywać jego pozytywny potencjał, którym jest ostrzeganie przed zagrożeniem i ochrona. Jednak kula śniegu wypuszczona z dłoni zaczyna się toczyć i po jakimś czasie zamienia się w lawinę, która zmiata i niszczy wszystko, co znajduje na swojej drodze. Z lękiem jest podobnie. Zamienia się w panikę, której nie można się oprzeć.

Lęk, wypuszczony z dłoni, niszczy życie i rujnuje miłość. Człowiek sparaliżowany lękiem nie jest zdolny do samodzielnego życia i zrobienia kroku. Szuka wymówek, wskazuje winnych swojego nieszczęścia, zyskując jedną, pozorną korzyść, a mianowicie temat opowieści, którym stara się zwrócić na siebie uwagę. Wątkiem takiej opowieści jest cierpienie i nieszczęście. Zamrożony strachem oczekuje pomocy, zamiast samemu pytać, komu mógłby pomóc? Pyta o to, kto jest jego bliźnim, zamiast zastanawiać się nad tym, dla kogo on może być bliźnim?  Pojawia się grzech, a wraz z tym pojęciem niepostrzeżenie dotarliśmy do sedna teologicznej refleksji na temat epidemii koronawirusa.

Grzech ma tylko dwie uprawomocnione definicje. Pierwszą jest utożsamienie go z niewiarą. Druga sugeruje, że człowiek nie tafia w cel. Obie można sprowadzić do wspólnego mianownika. Natomiast na pewno nie można wywodzić grzechu z uchybienia moralnego! Jeśli już, to wtórnie. Zaraz wszystko się wyjaśni. Grzech jako niewiara nie oznacza braku wiary, ale wiarę niewłaściwie ulokowaną. Można na przykład bardziej wierzyć temu, co jest starą postacią świata i związanym z nim poczuciem bezpieczeństwa, aniżeli Bogu, który jako JESTEM wpływa na nasze TERAZ, prowadząc człowieka drogą zmian. Grzech oznacza wtedy, że zamiast wierzyć Źródłu, czyli wiecznej Miłości i uniwersalnej Świadomości, zaczynamy przywiązywać się do tego, co sami stworzyliśmy, dobrze się z tym czujemy. Nie chcemy wtedy zmian, ale raczej, żeby wszystko trwało, jak do tej pory, a każda myśl o zmianie jest natychmiast usuwana w podświadomość, ewentualnie kończy się bólem głowy, drżeniem rąk i lękiem.

Reasumując, ponieważ człowiek nie trafia w cel, czyli w Boga w sobie, któremu wszystko zawdzięcza, od którego przyszedł i do którego powraca, zaczyna wierzyć w siebie, swoje zdolności, swoje skarby, także zdrowy rozsądek. W efekcie pojawia się zło moralne, przez wielu utożsamiane z grzechem, jednak w rzeczywistości będące jego skutkiem. Gdy człowiek traci wiarę w Miłość, która obdarowuje, ulega lękom, panikuje i zaczyna żyć na miarę pragnień, manifestujących się na skutek strachu, a nie życia w prawdzie. Wtedy, żeby jakoś sobie w życiu poradzić, trzeba krzyczeć, kombinować, kraść, kłamać, zdradzać, itp.

Epidemia koronawirusa nie pojawiła się przypadkiem. W tym momencie nie interesuje mnie czy jest skutkiem łańcucha pokarmowego i jedzenia zwierząt, czy manipulacji prowadzonych z wirusami w laboratorium w Chinach, a może elementem wojennej strategii Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa. Bez względu na to, gdzie i z jakiego powodu zaczęła się epidemia, są to wyłącznie zewnętrzne wyzwalacze wewnętrznych procesów, które dzieją się albo w każdym z osobna, albo na całej planecie. W wypadku epidemii mamy do czynienia raczej z procesami dziejowymi i ogólnoludzkimi.

Wielkie epidemie, dziesiątkujące ludzkość, pojawiają się w godzinie tranzytu, przejścia świadomości na wyższy poziom. Kierunek zawsze jest ten sam, z niewoli do wolności. Z energii strachu do energii miłości. Z jednej strony takie doświadczenie zawsze jest skutkiem uwikłania się ludzkości w grzech, czyli niewiary w to, że JESTEM błogosławi i darowuje wszystko, co jest potrzebne do życia i rozwoju w TERAZ, z drugiej, będąc doświadczeniem kryzysowym, oznacza szansę pozbycia się starych schematów mentalnych, wzorców edukacyjnych, ekonomicznych, politycznych i społecznych, także religijnych. W godzinie przejścia co prawda pojawia się lęk, bo przejście jest doświadczeniem skrajnie niebezpiecznym i zmieniającym wszystko, jednak ów lek jest zarówno przyczyną kryzysu, jak i katalizatorem przemian dla tych, którzy nie chcą wracać w stary świat i pragną nowego. Zatem dla jednych, którzy w kryzysie spanikowali i boją się zmiany, lęk jest zapowiedzią choroby i śmierci, zaś dla ufających w sens kryzysu i przejścia, lęk staje się katalizatorem zmiany świadomości, to znaczy również zdrowia i nowej jakości życia.

Zapewne na pierwszy „rzut oka” na to nie wygląda, niemniej z perspektywy teologii opisałem właśnie podstawowy warunek uzdrowienia, z którym powinni zmierzyć się wszyscy chorzy, zaś lekarze przemyśleć, jeśli naprawdę chcą uzdrawiać przyczyny, a nie tylko leczyć skutki.

Zatem, jaką wiadomością jest epidemia koronowirusa?

Jako ludzkość straciliśmy zdolność oddychania. Nabraliśmy powietrza w płuca i chcieliśmy dożyć z nim końca wszystkiego. Dlatego nie dziwi, że wielu z nas na tym oddechu rzeczywiście dożyje końca wszystkiego, tyle że w wymiarze osobistym, a nie jako zamknięcie ludzkich dziejów. Oddech w płucach oznacza nowy tlen, nowe życie, nowy dar, który powoli się wyczerpuje. Żeby przeżyć trzeba zrobić wydech, ufając, że znowu będzie można nabrać w płuca nową porcję Bożego daru życia.

Zdrowy, zrównoważony, spokojny i głęboki oddech, czyli ufający i uważny, jest biologicznym warunkiem zdrowego życia w każdym wypadku, także całej ludzkości. To, w jaki sposób oddychamy, ujawnia prawdę o naszej duszy, stanie naszych lęków i zaufania, cierpienia psychicznego, depresji i stresu.

Więc jak oddychamy? Nabraliśmy powietrza i nie chcieliśmy zrobić wydechu. Pragnęliśmy, żeby stara postać świata, oswojona, przewidywalna, dostatnia i pozornie zapewniająca poczucie bezpieczeństwa przynajmniej na poziomie podstawowym, nigdy nie przeminęła. Chcieliśmy nawet więcej, żeby nasza cywilizacja była w stałym progresie, a nam było coraz lepiej według starego wzorca. Większość z nas bała się zmian. Nawet świadomość ekologiczna niewiele zmieniała. Ponieważ baliśmy się, że stracimy stały ląd pod nogami, byliśmy w stanie dalej poświęcać szczęście, życie i zdrowie wielu ludzi, a także przyrody, zwłaszcza zwierząt.

Ekologiczny aspekt epidemii szczególnie nie daje mi spokoju. Od jakiegoś czasu kolejne epidemie są wyraźnym upominaniem się Ducha Życia o szacunek i miłość dla przyrody. Dla przykładu śmiercionośny wirus ebola znajdował się na obszarze piętnastu kilometrów kwadratowych lasu w Afryce. Gdy las wycięto wirus stracił naturalne siedlisko i szybko rozprzestrzenił się na zwierzęta i ludzi.

Jestem pewien, że w nienasyconym konsumowaniu mięsa straciliśmy wszelkie hamulce. Wiele pokoleń jadło mięso raz, dwa razy w tygodniu, uzupełniając dietę w produkty roślinne. Dla wielu z naszego pokolenia dzień bez mięsa jest dniem kulinarnie straconym. Nie ma w nas żadnej miłości i empatii do cierpiących braci mniejszych albo starszych, jak kto woli. Proponuję każdemu nienasyconemu mięsożercy, o ile zachował resztki emocji ciepłych, których siedliskiem jest serce, aby zobaczył w jakich warunkach są hodowane i tracą życie zwierzęta, przeznaczone na rzeź. Jak wielki stres przeżywają każdego dnia, a na koniec strach przed śmiercią. Wizyta w rzeźni powinna być tak samo obowiązkowa dla każdego mięsożercy, jak trzymiesięczna praca w domu opieki nad obłożnie chorymi dla każdego młodego mężczyzny. Przecież w takim samym stopniu ptasia grypa sprzed kilkunastu lat, wciąż aktywna, co dzisiejszy covid 19 są wirusami, które pojawiły się w naszym życiu, ponieważ wielu nie potrafi zrezygnować z nieprzebranych ilości spożywanego mięsa.

Nawet nie apeluję  o wegetarianizm czy weganizm, a jedynie proszę o refleksję. Może wystarczyłaby nam 1/3 część mięsa, spożywanego teraz? Bardzo proszę o nie szermowanie argumentem w rodzaju, przecież mamy prawo jeść mięso. Owszem mamy takie prawo, aczkolwiek bynajmniej nie wynika z niego automatyczny zakaz dobrowolnej rezygnacji z mięsa na rzecz pożywienia roślinnego, aby zwierzętom oszczędzić cierpienia i po prostu wznieść się na poziom miłości. Jeszcze raz potwierdzam, ponieważ przypuszczam, że zaślepieni mięsożercy zaczną rzucać we mnie różnymi argumentami, że proszę jedynie o ograniczenie spożywani mięsa do 1/3 części dzisiejszego poziomu. Nawet nie przypuszczam, bo jestem pewien, że jeśli z aktualnej lekcji nie skorzystamy, czekają nas kolejne, jeszcze groźniejsze epidemie, w których Stwórca będzie upominał się o los zwierząt.

Czy zatem powinniśmy dziwić się, że powietrza w płucach jednak nam zabrakło i musimy uczyć się spokojnego i ufnego oddychania, czyli pozwolić życiu, żeby nieustannie się zmieniało?  Czas na refleksję, że Stwórca upomniał się o wydech, czyli wiarę i miłość do wszystkich i wszystkiego. Nadeszła godzina polaryzacji i prawdy.

Ci pomiędzy nami, którzy ze strachu przed zmianą za wszelką cenę będą się starać zachować starą postać świata, jedynie przedłużą cierpienie a sami doświadczą  „ciasnej piersi”, czyli dusznicy i śmierci.

Ci pomiędzy nami, którzy ufają w sens doświadczenia i spokojnie oddychają, zaczną przyglądać się kryzysowi, wyciągać wnioski i pozwalać dziać się zmianom. Nauczą się wypuszczać z rąk stare, żeby móc otrzymywać nowe. Będą mieć na tyle odporności, że ich organizmy będą same radzić sobie z wirusem, a jeśli zachorują, doświadczą uzdrowienia. Na koniec czeka ich nowa ziemia i nowe niebo. Kraina mlekiem i miodem płynąca. Doświadczenie wolności i zupełnie nowej jakości życia, ale już nie według starych schematów mentalnych, wzorców edukacyjnych, ekonomicznych, politycznych i społecznych, także religijnych.

Nie trwaj w grzechu niewiary. Uwierz, że nowa postać świata, inna od tej, którą znasz, będzie dla Ciebie lepsza i piękniejsza. Nie trwaj w grzechu niewiary, bo zabija nie koronawirus, ale paniczny lęk, że nie uda się nabrać powietrza. Lekiem jest spokój i cisza.

Spokojnie wypuść powietrze! Nie bój się, że nie otrzymasz nowej porcji życia! Naucz się zaufania, że po wydechu zawsze otrzymujesz nową porcję tlenu w kolejnym wdechu! Naucz się wiary, a nauczysz się oddychania. Nauczysz się oddychania, a bez trudu poradzisz sobie z infekcją!

Wybór, co zdecydujesz i jak świadomie się zachowasz, należy do Ciebie.

Holistyczna medycyna ciała i ducha

Nie ma nieuleczalnych chorób. Są jedynie nieuleczalni ludzie”.  Bernie Siegel

Ciało człowieka znajduje się w stanie nieustannej regeneracji. Można to zaobserwować nie tylko po dzieciach, ale też po paznokciach, włosach, gojących się ranach i sinikach na skórze. W rzeczywistości w całym organizmie nieprzerwanie zachodzą procesy ponownych narodzin. Różne układy regenerują się w różnym tempie. Komórki szkieletu umierają i rodzą się  na nowo, lecz aby cały układ kostny powstał od nowa, potrzeba do 10-ciu lat. Tkanka wyścielająca żołądek i jelita wymienia się co pięć dni. Co dwa od czterech tygodni otrzymujemy całkiem nowy zestaw komórek skóry. Komórki wątroby wymieniają się mniej więcej co 300 do 500 dni, a wszystkie czerwone krwinki odradzają się mniej więcej co  120 dni.

Skoro wszystkie te komórki umierają, a na ich miejsce pojawiają się nowe i zdrowe, dlaczego w takim razie choroby przewlekłe nie mijają? 

Odpowiedzi musimy szukać w świadomości. Nowe komórki reagują na psychikę i mentalne wzorce, które wpływają na emocje i przekonania o naszym ciele, życiu i świecie. Jeśli naszym komórkom wciąż powtarzamy: „jestem chory”, „mam raka”, „jestem stary” nowe komórki przyjmują stary program i kontynuują go. Dlatego w procesie uzdrawiania i starzenia trzeba koniecznie zerwać z tymi wzorcami i przestać zgadzać się na to, czego nie chcemy.

Co prawda łatwiej napisać, dużo trudniej zrealizować, zwłaszcza gdy żyje się w strachu, ponieważ wtedy umysł skupia się na najgorszym scenariuszu, jednak dzięki zrozumieniu, że wszystko jest energią, w tym myśli, które pojawiają się na naszym umyśle, i słowa, które wypowiadamy, możemy zacząć wyobrażać sobie nową możliwość, aby samemu sobie opowiedzieć nową historię. W efekcie po prostu tak się poczuć, pamiętając o tym, że dzieje się to, za co dziękujemy, a nie to, o co prosimy. To, co o sobie myślimy i mówimy, jest tym, co dla siebie tworzymy. Przestańmy więc naszemu organizmowi powtarzać w kółko, czego nie chcemy, a zacznijmy opowiadać o tym, co już mamy, aby poczuł się spokojnie i zdrowo, a on spontanicznie odpowie uzdrowieniem.

Żebyśmy jednak przestali narzekać i bać się, a zaczęli dziękować i ufać, potrzebujemy wiary. Nie podlega wątpliwości, że uzdrowienie zawsze jest związane z duchowością. To podróż poza własne granice, poza pragnienia EGO, iluzję poczucia bezpieczeństwa, a także kłamstwo o nieudolności, małej wartości i bezradności wobec choroby. Dzięki tej podróży docieramy do prawdziwego JESTEM i pełni miłości. Odkrywamy swoją misję, której musimy być wierni. Powstajemy wówczas na nogi i wyprostowani doświadczamy nowego życia.

Według wielu tradycji duchowych ta podróż polega na przekroczeniu śmierci i pokonaniu lęku przed nią. A jak lepiej pokonać strach aniżeli przez przyjęcie miłości? Aby powrócić do miłości, trzeba zaufać, że Wszechświat, Bóg, Źródło, zawsze jest z nami i dla nas, a nie daleko od nas i przeciwko nam. Trudności, które pojawiają się  w drodze, pomagają nam w rozwoju duszy. Bezwarunkowa, bezgraniczna Miłość, do której powracamy w chwili śmierci, na pewno nie jest czymś, czego powinniśmy się obawiać.

Jak wobec tego zmienić nasze przekonania na temat życia i śmierci? Jak przejść od strachu do miłości? Jak nauczyć się pracować z emocjami w zdrowy sposób? Nauka udowodniła, że negatywne emocje, takie jak gniew, złość, ból emocjonalny, lęk, zazdrość, wstyd i wina, negatywnie wpływają na naszą biochemię. Z drugiej strony pozytywne emocje powodują, że mózg wydziela do organizmu chemię, wzmacniającą układ immunologiczny. Gdy stajemy się świadomi wpływu, jaki emocje wywierają na biologię organizmu, możemy zacząć wdrażać konkretne praktyki i rozpocząć terapie, pomagające pozytywnie wykorzystywać energetyczny potencjał emocji.

Gdy na skutek negatywnych emocji, zwłaszcza strachu, wstydu i poczucia winy, stresujemy się, nasze pole energii przechodzi w stan oporu. Energia wpływa wtedy na krew, która nie krąży tak skutecznie, jak powinna. Raz się przegrzewa, innym razem chłodzi. W stresie pojawia się opór, który zaburza pH, więc zwiększa się kwasowość. Na skautek miejscowego bądź układowego zakwaszenia pojawia się stan zapalny, czyli reakcja organizmu, który pompuje więcej krwi do miejsc wymagających leczenia. Stan zapalny jest reakcją układu immunologicznego na zniszczoną tkankę, wymagającą naprawy lub na szkodliwy bodziec, wymagający usunięcia.

Warto pamiętać, że największe spustoszenie sieje strach, będący zapowiedzią albo wręcz znakiem stresu, który może mieć postać biologiczną, chemiczną albo psychiczną. Zaś najlepszym antidotum jest miłość, która przecież jest nie tylko uczuciem, ale też emocją, czyli dobrą chemią. Dopomina jest rezultatem miłości, z której wynika przyjemność.  Oksytocyna pojawia się na skutek miłości, wiążącej się z jej źródłem. W stanie zakochania wzrasta też atrakcyjność dzięki wazopresynie, związkowi chemicznemu uwalnianemu do krwioobiegu. Co najważniejsze mózg uwalnia hormon wzrostu, co sprzyja zdrowiu i rozwojowi.

Ciało może otrzymywać różne rozkazy, a mianowicie istnieć w stanie wzrostu lub w stanie ochrony przed zagrożeniem. Są to dwa odmienne i wzajemnie wykluczające się zachowania. Od nas zależy, który z tych rozkazów wybieramy. Czy z otwartymi ramionami idziemy w stronę miłości i ją przyjmujemy, czy z lęku zamykamy się, uciekamy i bronimy. Ta druga postawa zawsze oznacza chorobę i śmierć.

Jak sprawdzić, w która stronę idziemy? Bardzo prosto. Nie mówmy, że nie odczuwamy strachu. Postarajmy się raczej odpowiedzieć na pytanie, czy w naszym życiu obecna jest miłość? Czy jest jakaś różnica? Tak, ogromna. Miłość otwiera, aby można było przyjąć różne doświadczenia, uczucia, i wydarzenia, dlatego jest podstawowym warunkiem duchowego wzrostu. Dzięki miłości rozwijamy się zdrowiejemy. W strachu wszystko dzieje się na odwrót.

Badania, prowadzone w ramach fizyki kwantowej udowadniają, że wszyscy są ze sobą połączeni, a cała materia jest złudzeniem zmysłów, ponieważ w rzeczywistości jest zbudowana z fal energii, które mogą zmieniać się dzięki naszym myślom, emocjom oraz intencjom. Nowe odkrycia epigenetyki pokazują, że nie jesteśmy ofiarami wyłącznie naszych genów. Pokazują, że nasze geny są jedynie planem, punktem wyjścia, a my możemy je aktywować bądź dezaktywować, opierając się na myślach, emocjach i życiowych wyborach.

Współczesna medycyna konwencjonalna wciąż nie traktuje poważnie tego, co dla innych nauk, w tym teologii oraz praktycznej duchowości, jest oczywiste, a mianowicie, że wszystko jest energią. Dlatego nie bada zdrowia pod tym kontem, ani nie próbuje zrozumieć chorób jako blokad w jej przepływie. Nie chce przyjąć do wiadomości, że skoro wszystko jest ze sobą połączone, więc także nasze myśli, emocje i życiowe wybory mają decydujący wpływ na nasze samopoczucie i zdrowie.

Według Louise Hay, amerykańskiej terapeutki, choroba jest sygnałem wysyłanym przez nadświadomość. Otrzymujemy informację, że nasze zachowania, myśli i słowa są sprzeczne z miłością i naszym wewnętrznym JESTEM. Gdybyśmy naprawdę słuchali naszych ciał, wiedzielibyśmy dokładnie co robić, aby czuć się dobrze. Tymczasem nie ma co ukrywać, że z tym słuchaniem bywa różnie. Cierpmy, ponieważ nie jesteśmy sobą i nie pilnujemy życiowej misji, czyli nie podążamy swoją drogą, a teologia nazywa to grzechem. Uzdrowienie zawsze jest związane ze zmianą mentalności, czyli wzorcami, według których myślimy. Nieważne, od jak dawna utrzymywaliśmy negatywne wzorce, w każdej chwili możemy zacząć je zmieniać. Nasze myśli i słowa wielokroć powtarzane kształtowały nasze dotychczasowe życie i nasze doświadczenie. Lecz to myślenie należy do przeszłości. Mamy to już za sobą. Myśli i słowa, które wybieramy TERAZ, wyznaczą nasze jutro, kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok. Cała nasza moc przypada zawsze na obecną chwilę. W TERAZ dokonujemy zmian.

Co za ulga! Możemy wreszcie uwolnić się od starych bzdur. Właśnie TERAZ. W tej chwili. Już ta myśl, startowe odkrycie, że mogę inaczej, oznacza początek nowej drogi.

Mam nadzieję, że udało mi się wytłumaczyć, na czym polega medycyna holistyczna, medycyna ciała i ducha. Nie na zabobonach i przesądach, ale na rzetelnej wiedzy, której podstawy zawdzięcza fizyce i biologii, więc nie ma się czego bać, ani przed czym ochraniać.  Uzdrowiciel z Galilei posługiwał się tą samą wiedzą praktyczną, co widać „jak na dłoni” w ewangelicznych relacjach uzdrowień.

W kolejnym wpisie postaram się wytłumaczyć, po co spotkała nas epidemia koronowirusa. A poza tym, jak powinniśmy z nią pracować na poziomie świadomej zmiany myśli i przekonań, emocji i chemii, decyzji i działania.